niedziela, 31 sierpnia 2014

rozkminka o lawie


Pierwsze zdanie krótkiej powieści, którą ostatnio miałem okazję przeczytać, jest w moim odczuciu jednym z lepszych otwarć, z jakimi miałem do czynienia, warto więc zacytować je w całości:
"Co można powiedzieć o dwudziestopięcioletniej dziewczynie, która umarła?"
Kolejne zdania są niejako próba odpowiedzi na to pytanie, choć z góry skazaną na porażkę, bo jakie słowa mogłyby oddać tragedię młodego żywota ukróconego przedwcześnie na samym początku swej drogi? Trudno jednak, wręcz niegrzecznie, jest wymagać milczenia od osób bliskich, które brzemię niespodziewanie przerwanej więzi będą nosić do końca swych dni. Należy więc oddać im głos i wysłuchać.

Oliwer Barret IV, syn Oliwera Barreta III, a tym samym dziedzic fortuny Barretów, jest na ostatnim roku w college'u. I to nie byle jakim bo na samym Harvardzie. Jest wziętym sportowcem rozgramiającym kolejny przeciwników podczas meczów hokeja i wcale niezłym uczniem. Jedyna rzecz, która nie daje mu spokoju, to życie w cieniu swego ojca, bogatego człowieka mającego pod swą władzą liczne banki, a przy tym absolwenta tej samej uczelni. Ten człowiek sukcesu, do którego sportowych osiągnięć z czasów szkoły, sukcesy latorośli nawet się nie umywają, finansuje edukację syna. Wspomagając samą uczelnię, kontynuuje w pewnym sensie tradycję rodzinną, wszak jeden z jej gmachów został wybudowany przez ich przodka i nazwany od ich nazwiska.

Przełom w życiu Oliwera następuje w momencie, gdy podczas wizyty w bibliotece, przez zupełny przypadek poznaje Jennifer Cavilleri. Z miejsca zaczyna między nimi iskrzyć, wraz z kolejnymi rozdziałami poznajemy kolejne etapy ich związku. Jak banalnym nie wydawałoby się to stwierdzenie, to jednak należy podkreślić, że losy ich obojga potoczyłyby się zapewne zupełnie inaczej, gdyby nigdy się spotkali. Pochodzenie z dwóch tak różnych środowisk (Jenny jest córką piekarza włoskiego pochodzenia) zmusza ich oboje do pewnych kompromisów, ustępstw, czy nawet rezygnacji z rzeczy, które w innych okolicznościach nawet by im się nie śniły.

Całą historię poznajemy za pośrednictwem Oliwera, narratora pierwszoosobowego, tym samym siłą rzeczy przyjmujemy jego punkt widzenia. Wybranka jego serca do samego końca pozostaje postacią enigmatyczną, jej intencje i przemyślenia możemy tylko odgadywać wespół z głównym bohaterem. Oprócz relacji jaka wiąże go z dziewczyną, istotne dla utworu są stosunki łączące syna z ojcem. Można śmiało powiedzieć, że do czasu poznania Jenny, Oliwer zawdzięcza wszystko co ma swemu rodzicielowi. Nawet własne imię po nim odziedziczył. I choć nie ma pomiędzy nimi otwartego konfliktu, to chłopak wszystko co jego ojciec powie, traktuje jak wyzwanie bądź atak. Co nie przeszkadza mu jednak korzystać z przywilejów płynących z racji korzystnego urodzenia. Konfrontacja wizji przeznaczonej mu przyszłości i tej, którą chciałby zbudować wraz ze swoją wybranką, skłaniają bohatera do radykalnego uniezależnienia się. Jednak gdy tylko uda mu się przezwyciężyć trudności wynikające z tej decyzji, przed dwojgiem zakochanych pojawia się kolejny problem, daleko poważniejszy i o nieodwracalnych konsekwencjach.

Początek powieści jest wręcz wesoły, jednak im bliżej końca coraz bardziej ciąży w stronę dramatu. Zapowiedź zaprezentowana w pierwszym zdaniu ciąży nad całością niczym fatum. Czy miłość ostatecznie zwycięży, pokonując nawet granic ostateczne i czy nam, czytelnikom, zapewni to katharsis? Dla mnie jest jeszcze za wcześnie, by odpowiedzieć na to pytanie. Książeczka, chociaż do przeczytania w jeden wieczór, nie pozostawia obojętnym i choć prezentowana w niej historia nie należy może do szczególnie wymyślnych, to dzięki temu upodobnia się do prozy życia i tym silniej działa na czytelnika.




Przeczytane w ramach wyzwania CZYTAM LITERATURĘ AMERYKAŃSKĄ
http://basiapelc.blogspot.com/p/czytam-literature-amerykanska.html

poniedziałek, 11 sierpnia 2014

rozkminka o sardynce


Gdy trafiła mi się okazja przeczytania jednej z powieści Kornela Maliszewskiego, w ramach wstępnego rekonesansu poszukałem kilku informacji o autorze. Pierwszą rzeczą jaka przykuła moją uwagę, była jego data urodzenia. Okazało się bowiem, że obaj jesteśmy z tego samego rocznika (1988). To sprawiło, że moja chęć sięgnięcia po "Sardynkę" wzrosła jeszcze bardziej, tak już bowiem mam, że twórcy jakiegokolwiek rodzaju sztuki będący moimi rówieśnikami darzeni są przeze mnie szczególną ciekawością. Dlatego też najnowsza nomen omen pozycja Sashy Grey znalazła się na mojej liście lektur obowiązkowych. Jeśli chodzi o Maliszewskiego, to kolejną rzeczą, która mnie do niego przyciągnęła, był pewien wywiad, w którym pisarz przyznał się do inspiracji raperami, których sam słucham, a także dzielił się przemyśleniami na temat narkotyków, mocno zbieżnymi z moimi wnioskami w tym temacie. Ujmowała też różnorodność notek biograficznych, której przyświecała chyba myśl Himilsbacha ("ile można pierdolić w kółko to samo?") Nie pozostawało mi więc nic więcej, jak zapoznać się z próbką jego twórczości.

Akcja "Sardynki" zaczyna się w biegu, gdy dwóch młodych chłopaków usiłuje złapać stopa opuszczając Trójmiasto. Później bardzo rzadko zwalnia; bezimienny główny bohater, którego wycinek życia poznajemy przy pomocy pierwszoosobowej narracji, sprawia wrażenie rekina, dla którego sensem istnienia jest ciągłe pozostawanie w ruchu. Chwile gdy pozostaje w jednym miejscu kwitowane są najczęściej kilkoma zdaniami, jakby w istocie nie były warte uwagi. Postać ta przywodzi na myśl Henry'ego Chinaskiego z "Faktotum", zapijaczonego wagabundy, poszukującego azylu w prostym tu i teraz, odcinając się tym samym od balastu niewygodnej przeszłości i niepewnej przyszłości. Jednak w przeciwieństwie do kilku pisarzy, którzy twórczość Bukowskiego usiłowali przenieść na polski grunt, a których nazwisk przez litość nie wymienię, w istnienie kogoś takiego jak protagonista "Sardynki" jestem w stanie uwierzyć, zresztą z kilkoma takimi się przyjaźnię. Nie jest to ordynarna kalka istniejących wzorców, a jako człowiek oczytany jest on poza tym z pewnością do pewnego stopnia świadomy własnej autokreacji i literacko-życiowych nawiązań. Przykładowymi akcentami odróżniającym naszego polskiego włóczęgę od jego jankeskiego pobratymca jest fakt, że nie pogardza on innymi niż alkohol środkami zmieniającymi świadomość, lepiej radzi sobie z rodziną i jej problemami oraz to, że tajemnicza rudowłosa dziewczyna, co pewien czas nawiedza go w różnych miejscach, na granicy snu i jawy. Wraz z kolejnymi stronami zacznie ona zyskiwać coraz wyraźniejsze kontury i barwy, choć paradoksalnie, w tym samym czasie, narracja coraz bardziej zaczyna ciążyć w stronę klimatów mocno surrealistycznych. Samo zaś zakończenie kojarzyło mi się wręcz z powieściami Adama Wiśniewskiego-Snerga i zdawało się tłumaczyć czas akcji podany z tyłu okładki. Lecz chociaż mi się podobało i dało asumpt do pewnych przemyśleń, to konsultacje z kilkoma znajomymi, potwierdziły, że nie każdemu takiego rozwiązanie może przypaść do gustu.

Właśnie kwestia przemyśleń jest tu nader istotna. "Sardynka" należy do tego gatunku utworów, których nie jestem w stanie ocenić na gorącą, zaraz po zapoznaniu się z nimi. Zwyczajnie nie umiem powiedzieć, czy mi się podobało czy nie. Potrzebuję na to dobrych kilku dni. Teraz mogę z czystym sumieniem powiedzieć, że mimo wszystko jestem na tak. W trakcie lektury proza Maliszewskiego kojarzyła mi się, niech mi autor wybaczy, z pierogami ruskimi. Bardzo lubię tę potrawę i nader często ją zamawiam goszcząc we wszelkiego rodzaju barach mlecznych i tego typu przybytkach. Tak jak lubię to danie, tak samo darzę sympatią historie o nieprzystosowanych indywidualistach i galeriach dziwnych postaci jakie spotykają na swej drodze.

Ale choć pierożki takie za każdym są trochę inne i smakują inaczej, to w gruncie rzeczy wciąż pozostają tym samym daniem. Chodzi mi o to, że Maliszewski zwrócił na siebie moją uwagę i na pewno sięgnę po jego pozostałe książki, będę też śledził jego dalsze poczynania. Wyćwiczone pióro, swoboda z jaką posługuje się językiem, balansując pomiędzy ulicznym slangiem młodego pokolenia (do tego dochodzą nawiązania do polskiego rapu, choćby "rozlewanie w słoik litra") a poetycko-filozoficznym monologiem erudyty. Wszystko to podane w formie wartkiego potoku słów, sprawnie kontrolowanego, nawet jeśli chwilami znajdującego się na granicy popisywania się. Jego siłą jest również poczucie humoru, w trakcie lektury wielokrotnie zdarzyło mi się wybuchnąć gromkim śmiechem, co wcale nie zdarza mi się tak często jako czytelnikowi. Jedyne zastrzeżenie mam do "opowieści w opowieści" snutej przez tytułową Sardynkę. Dwa grzyby w barszcz.

Mimo tak pozytywnych wrażeń, nie opuszcza mnie uczucie, że to co przeczytałem, nie było jeszcze w pełni indywidualnym głosem autora. Jeśli trzymać się porównań do przywoływanego w "Sardynce" Kerouaca, jest to wciąż etap "The Town and the City", który miejmy nadzieję, zostanie w przyszłości zamknięty równie doniosłym odpowiednikiem "On the Road". Ani treść, ani forma nie były czymś, co w jakiś wyjątkowy sposób by mnie zaskoczyło. Na razie jest to według mnie wciąż czas poszukiwań i otrząsania się z inspiracji, które wyrobiły podstawy, a na których teraz należy budować już w pełni samodzielnie. Przy wszystkich jej zaletach, "Sardynkę" traktuję jako rozgrzewkę autora, przystawkę, która zaspokoi apetyt do czasu aż autor zaserwuje mi potrawę smakującą jak żadna inna.