środa, 31 grudnia 2014

rozkminka o pamiętnikach


Książeczka krótka, a do jej przeczytania przymierzałem się bardzo długo. Tak jakoś wyszło, choć wiedziałem przecież, że Mark Twain biorący na warsztat tematykę biblijną zwiastuje lekturę co najmniej niebanalną. Dzisiaj zaś nadszedł ten moment. Nie mając nic, co mógłbym opublikować, by zadośćuczynić grudniowemu etapowi wyzwania czytelniczego, sięgnąłem po tę ostatnią deskę ratunku. No cóż, każdy powód jest dobry.

"Pamiętniki Adama i Ewy" w postaci takiej, jak czytałem, zostały wydane już po śmierci autora. Jest to zbiór wszystkich tekstów, które w ciągu swego życia Twain napisał o tych postaciach. By ująć rzecz precyzyjniej, należy uściślić, że całość stylizowana jest na prywatne zapiski, które każde z bohaterów oddzielnie prowadzi. Znamienny jest fakt, że oboje zaczynają je pisać w momencie pojawienia się Ewy, czy też jak określa ją początkowo Adam, "tego nowego stworzenia z długimi włosami". Takie postawienie sprawy wydaje się być kluczowe dla odczytywania całego utworu, który jawi się jako całkowicie areligijny, a skupiający się relacji pomiędzy kobietą a mężczyzną. Sprawę możemy prześledzić od samego początku, przyglądając się pierwszym przedstawicielom tych jakże różnych "gatunków". Co więcej, przyglądając się każdemu z nich także oczami drugiego.

Jak to u Twaina, znajdziemy tu wiele zabawnych momentów, ale po lekturze całości towarzyszyło mi uczucie trudnej do uchwycenia melancholii jakiej dostarczyć mógłby nastrojowy wiersz. Twain w piękny choć oszczędny sposób ukazał miłosny związek dwojga przeznaczonych sobie ludzi. Wzruszającą pointą jest epitafium, które Adam wyrył na nagrobku ukochanej. Co ciekawe, ten fragment Twain napisał niedługo po śmierci swojej własnej żony.

Tak jak się spodziewałem, nie zawiodłem się w żadnym wypadku. Mój podziw dla Twaina wzrasta z każdą kolejną przeczytaną ksiażką, a że już pierwsze jego utwory, które poznałem, zawiesiły poprzeczkę niebotycznie wysoko, nie mogę się doczekać kiedy w końcu sięgnę po "Życie na Missisipi", do którego przymierzam się jeszcze dłużej niż do powyższej pozycji.


Przeczytane w ramach wyzwania CZYTAM LITERATURĘ AMERYKAŃSKĄ
http://basiapelc.blogspot.com/p/czytam-literature-amerykanska.html

poniedziałek, 29 grudnia 2014

rozkminka o zaginionym


W ponurym hotelowym pokoju, mężczyzna, na którego twarzy lata trosk i bolesnych doświadczeń odcisnęły niemożliwe do zmazania piętno, sięga po telefon. Obserwując jego ruchy, widzimy napawającą niepokojem mieszaninę apatii i rozgorączkowania. Zdecydowanym ruchem wybiera on numer i czeka na połączenie, jednak kogokolwiek spodziewał się usłyszeć po drugiej stronie, milczy. Jedyne co pozostaje, to nagranie wiadomości na pocztę głosową. Jest ona lapidarna, to właściwie kilka urwanych zdań. Kimkolwiek miał być rozmówca, z pewnością z łatwością by odgadł co mają znaczyć te słowa: "znowu tu jestem, w tym samym pokoju, telewizor wciąż jest zepsuty, znalazłem nowy trop". Jednak widzowie chwilowo pozostają nieuświadomieni.

Nikłe światło zostaje rzucone, gdy akcja serialu przenosi się o osiem lat wstecz. Tony Hughes, jeszcze przed chwilą oglądany przez nas pośród hotelowego mroku, tętni jeszcze radością, jego twarz pozostaje uśmiechnięta. Wraz z żoną i pięcioletnim synkiem opuścili właśnie Wielką Brytanię, by udać się na wakacje do północnej Francji. Podróż przebiega w atmosferze sielanki, wszystko świadczy o tym, że najbliższe tygodnie upłyną pod znakiem wypoczynku. Radosna twarz małego Olly'ego, jego dziecięcy entuzjazm i ciekawość otaczającego go świata, tchną w rodziców poczucie spełnienia i nadziei na szczęśliwą przyszłość.

Traf chce, że w okolicach małego miasteczka Chalons du Bois, psuje się im samochód. To na pozór nic nie znaczące wydarzenie stanie się punktem zapalnym radykalnego zwrotu w życiu bohaterów. Wieczorem, gdy Tony wraz z synkiem wracają z basenu, zachodzą po drodze do stoiska z napojami, gdzie pokaźna grupa ludzi tłoczy się oglądając ważny mecz. Ojciec traci syna z oczu na dosłownie jedną sekundę. Po chwili biega po okolicy wykrzykując coraz bardziej drżącym głosem jego imię i pytając o niego zdezorientowanych przechodniów. Później poszukiwania przejmuje policja, a zrozpaczeni rodzice podczas naprędce zwołanej konferencji prasowej apelują do każdego, kto jakiś sposób mógłby pomóc w odzyskaniu ich pociechy.

Akcja toczy się naprzemiennie na dwóch płaszczyznach czasowych, od początku więc wiemy, że po ośmiu latach mały Olly wciąż ma status zaginionego. Co więcej, chyba nikt, poza jego ojcem, nie ma już najmniejszej nadziei, że chłopak zostanie kiedykolwiek odnaleziony. Śledztwo, które rozpoczęto zaraz po incydencie, stanęło w martwym punkcie. Po drodze zaś wydobyło na powierzchnię wiele mroczny tajemnic, od których nikt z zaangażowanych w sprawę ludzi nie wydaje się być wolny. Okazuje się, że nie trzeba głęboko kopać, by okazało się, że urocze i sielankowe na pozór miasteczko, to miejsce gdzie przecinają się drogi pedofilów, rumuńskiej mafii, skorumpowanych glin, pozbawionych skrupułów dziennikarzy czy wyrachowanych polityków. Hipotez dotyczących kulisów zniknięcia dziecka można stawiać wiele, ale wszystko to przypomina błądzenie po omacku.

Być może ważniejsze od samego śledztwa jest pytanie, na które muszą w końcu odpowiedzieć sobie rodzice. Kiedy odpuścić? Czy można w ogóle uwierzyć, że na najważniejszej osobie w życiu można postawić krzyżyk i zacząć nowe życie, jeśli może ona wciąż gdzieś czekać na ratunek? Może wiadomość o śmierci i identyfikacja zwłok w kostnicy w jakiś nieludzki sposób przyniosłyby ulgę? Usunęłaby w niebyt wątpliwości, które pozbawiają tchu jak zaciskający się wokół gardła sznur. Przed tymi dylematami Tony broni się jak może. Jedynym sensem jego dalszego życia jest nadzieja. Czy znalezione przez niego na facebooku zdjęcie przyniesie jej spełnienie? Mieszkaniec Chalons du Bois opublikował swoje zdjęcie z miejskiej uroczystości, a na dalekim planie, dostrzec można chłopca, którego przed chłodem chroni... żółty szalik Olly'ego.

Wbrew opiniom większości, dzięki uporowi ojca i profesjonalizmowi emerytowanego detektywa, śledztwo zostaje wznowione. Przeszłość i teraźniejszość ponownie staną do ponurego danse macabre. Czy tym razem uda się rozwiązać dręczącą tak wiele osób zagadkę? A jeśli tak, to jakie będzie jej rozwiązanie? Czy każda cena jej poznania warta jest zapłaty? Jedno jest pewne, osiem odcinków zapewni nam osiem godzin różnorakich emocji grających widzowi na każdym nerwie z osobna. To opowieść o zwykłych ludziach, których codziennie mijamy na ulica i o zwykłym świecie, który przewija się nam przed oczami, i przede wszystkim o tym, jak kruchą fasadą jest pojęcia normalności i jak niewiele trzeba, by legła ona w gruzach.

sobota, 27 grudnia 2014

rozkminka o wrzucie

To nie ja malowałem to srebro i zapewniam, że mieliśmy na koncie o wiele lepsze, no ale faktem jest, że współtworzyłem w swoim czasie tę zacną ekipę i gdy wczoraj zawędrowałem w te okolice, nie mogłem sobie odmówić pamiątkowej fotki w miejscu, które niezmiennie przenosi mnie na chwilę do lepszych czasów. W pewnym sensie odkryłem więc kolejną funkcję tego typu bohomazów: wehikuł czasu.

rozkminka o nowotworze 2

Jeśli komuś nie chciało się czytać opowiadania, do którego link podałem w poprzednim wpisie lub jeśli chce poznać szczerą opinię o nim, autorstwa niejakiego Gurgiego, to proszę bardzo:

niedziela, 7 grudnia 2014

rozkminka o nowotworze

Mój kumpel jakiś czas temu (chyba rok już mija) napisał zajebiste opowiadanie, które właśnie zostało opublikowane na Esensji, i którego lekturę wszystkim polecam:
SZYMON TEŻEWSKI - NOWOTWÓR

piątek, 5 grudnia 2014

Fantastyczny wywiad z Michelem Houellebecqiem

Trafiłem na ten wywiad przez przypadek i jestem zafascynowany dobitną wypowiedzią pisarza, polecam.

piątek, 28 listopada 2014

rozkminka o hipopotamach


To powieść, do kupna której przymierzałem się tak długo, że w międzyczasie zdążono ją przetłumaczyć i wydać w naszym kraju, więc dzięki swemu wrodzonemu lenistwu uniknąłem trudu zapoznawania się z tym dziełem w oryginale. Trochę tego żałuję, ale nic straconego, może jeszcze do niego powrócę, dlaczego nie w takiej właśnie formie. Ci, którzy orientują się w historii bitników, wiedzą doskonale o co chodzi, inni historię ukazywaną w książce mogli poznać za sprawą stosunkowo nowego filmu z Harrym Potterem i spółką. Mimo że sami wydawcy nie szczędzą szczegółów w opisie na okładce, ja postaram się być w tej kwestii raczej oszczędny w słowach i powiem tylko, że chodzi o tragiczne wydarzenie stojące będące w pewnym sensie kamieniem węgielnym Beat Generation, zbrodnia, która zakończyła pewien etap w życiu młodych ludzi mających niebawem odmienić świat literatury, i rozpoczęła kolejny. W roku 1944 nikomu nieznani Jack Kerouac, podówczas rzucający studia domorosły marynarz i William S. Burroughs, absolwent Uniwersytetu Harvarda igrający z nowojorskim półświatkiem, wspólnie napisali krótką powieść o wydarzeniach, których byli świadkami.

Wśród ich znajomych byli między innymi Lucien Carr i David Kammerer. Ta dwójka pierwszy raz zetknęła się ze sobą, gdy Lucien miał jedenaście lat, David dwadzieścia pięć. Od tego czasu niezdrowa fascynacja starszego mężczyzny młodym chłopcem wciąż narastała, nie pomagały zmiany szkół i miast, cały czas był gdzieś obok. Nie do końca można jednak określić Luciena jako niewinną ofiarę. Gdy był już starszy, w okrutny sposób bawił się uczuciem Kammerera, na przemian dając mu nadzieję, to znów brutalnie odtrącając. Gdy Lucien zaczął studiować na Columbii, poznał ze sobą Williama S. Burroughsa, Allena Ginsberga i Jacka Kerouaca, będąc cichym spiritus movens późniejszych ich dokonań. Jednak jego napięte stosunki ze starszym "przyjacielem" zakończyły się tragedią, która zainspirowała powstanie niniejszej książki.

Dzięki niej możemy się przenieść do Nowego Jorku AD 1944 i obserwować przyszłe legendy w ich naturalnym środowisku. Choć II Wojna Światowa trwa właśnie w najlepsze i rówieśnicy bohaterów codziennie giną (w tym przyjaciel Kerouaca, Sebastian Sampas), to jest to ledwo odczuwalne. Objawia się to od czasu do czasu, gdy okazuje się, że któryś znajomy poszukiwany jest z powodu uchylania się od poboru. Jednak przez zdecydowaną większość czasu zdecydowanie bardziej absorbujące są zupełnie inne sprawy. Ludzie mający za kilka lat zmienić oblicze literatury i na stałe zapisać się w jej historii, na razie są zwykłymi obibokami żyjącymi niemal na marginesie społeczeństwa. Mike Ryko, alter ego Kerouaca, jest marynarzem, obecnie przebywającym na stałym lądzie, mieszkający u swojej dziewczyny. Will Dennison, postać pod którą ukrywa się Burroughs, w początkowej części powieści pracuje jako barman, by potem zostać rządowym detektywem, co wydaje się dość bezczelne z jego strony, zważywszy na fakt, że sam jest poszukiwany. Poza tym jest pośrednikiem przekazującym drobnym przestępcom najrozmaitsze zlecenia.

W licznym kręgu ich znajomych znajdują się między innymi Philip Tourian (Carr) i Ramsay Allen (Kammerer). Tourian chcąc uwolnić się od podstarzałego adoratora, namawia Mike'a, by razem wyruszyć w morze. Chęć ucieczki nie przeszkadza mu bawić się w międzyczasie w towarzystwie Ramsaya, nieustannie go prowokując. Nim jednak sytuacja pomiędzy nimi osiągnie punkt kulminacyjny, będziemy mogli poznać całe to środowisko oraz jego malownicze, nowojorskie tło. Wszyscy oni niemal są ludźmi żyjącymi z dnia na dzień, utrzymującymi się z dorywczych prac lub zwyczajnie pasożytującymi na kim tylko się da. Swój czas spędzają urządzając codziennie huczne imprezy, na których leje się alkohol i eksperymentuje się z coraz to nowymi używkami. Wydaje mi się, że niektórzy mogą przeżyć szok, uświadamiając sobie, że takiego tylu życia nie wymyśliła "dzisiejsza młodzież". I chociaż to tylko luźne spostrzeżenie, to dowodzi tego, jak bardzo odważna musiała być to książka jak na ówczesne czasy, gdy gorset konwenansów nieporównanie bardziej ograniczał twórców. Nie dziwi też fakt, że żaden z wydawców nie był wtedy zainteresowany wydaniem powieści. A że mogła ona stawiać w nieciekawym świetle niektóre z żyjących osób, postanowiono później, że może ona zostać opublikowana dopiero wtedy, gdy odejdą one na łono Abrahama.

Z perspektywy dzisiejszych czasów książka z pewnością nie jest już tak szokująca, porusza jednak temat, który nawet dzisiaj nie jest zbyt popularny: miłość(?) homoseksualna i towarzysząca jej obsesja, stale rosnąca, z którą nie mogą sobie poradzić ani sami bezpośrednio zainteresowani, ani ich najbliżsi śledzący tę niepokojącą relację na co dzień. W trakcie zbliżania się do końca lektury rodziło się we mnie pytanie, czy takie jej zakończenie było nieuchronne, czy można było go w jakiś sposób uniknąć i jak duży wpływ na nie miało panująca wtedy obyczajowość. Dochodzę do wniosku, że sytuacja była na tyle skomplikowana, że chyba tylko cud mógłby ją uratować.

Ciekawa, choć nieszczególnie wydumana, jest przyjęta przez pisarzy forma. Fabuła rozwija się linearnie, a kolejne jej etapy opisywane są na zmianę przez dwóch narratorów opisujących w pierwszej osobie obserwacje swojej postaci. I choć opisy te w przypadku obu autorów są podane w formie uproszczonej do maksimum, styl jest suchy, można nawet powiedzieć, że przypominający protokoły zeznań, mimo to, ani przez chwilę nie mamy wrażenia, że narracje Kerouaca i Burroughsa są do siebie podobne. Przebijająca przez ich pisarstwo siła osobowości nadaje ich obserwacjom prawdziwie indywidualny charakter. Żywotność autora "W drodze" i nonszalancki cynizm autora "Nagiego lunchu" dają się doskonale odczuć poprzez ich sposób widzenia świata.

Innym uderzającym aspektem powieści jest podejście obu bohaterów do zbrodni jakiej są niejako świadkami. Wydaje się ona bowiem nie wywierać na nich większego wrażenia. Można nawet powiedzieć, że traktują ją jak inspirację, co znajduje potwierdzenie w fakcie, że książka powstała "na gorąco", zaraz po wydarzeniach, jakie zostały w niej opisane. Następuje zatarcie granicy między życiem a literaturą, jedno miesza się z drugim i nie sposób wyodrębnić z tego amalgamatu poszczególnych elementów. Może to właśnie w tym okresie można upatrywać zapowiedź późniejszych rzesz czytelników, zafascynowanych życiem swoich ulubionych autorów w równym, a może nawet większym stopniu niż ich twórczością.

Podobnie jak było w przypadku pierwszych utworów Kerouaca jest mi trudno ocenić, jakie wrażenie wywrze niniejszy utwór, które o bitnikach nie wie nic lub wie bardzo niewiele. W moim przypadku było to cenne uzupełnienie mojej dotychczasowej wiedzy, a sam utwór przeczytałem jednym tchem. Żałowałem co prawda, że jest tak krótki, ale w żadnym razie nie czułem się rozczarowany. Trzeba jednak przyznać, że w przypadku "Hipopotamów" istotnym dodatkiem do opisywanej w książce historii są wątki biograficzne pierwowzorów literackich postaci i zapoznanie się z nimi na pewno uatrakcyjni lekturę.



Przeczytane w ramach wyzwania CZYTAM LITERATURĘ AMERYKAŃSKĄ
http://basiapelc.blogspot.com/p/czytam-literature-amerykanska.html

Star Wars: Episode VII - The Force Awakens Official Teaser Trailer #1 (2...

Czekam.

wtorek, 11 listopada 2014

rozkminka o piątym


Nie pamiętam już w jaki sposób trafiłem na tę pozycję, ale jestem pewien, że był to zupełny przypadek. Podczas przeglądania przeróżnych stron o tematyce mniej lub bardziej książkowej wpadł mi w oko ten tytuł i zdobył moje zainteresowanie. Zaintrygował mnie chyba pewien rozdźwięk, jaki w moim odczuciu następował między osobą młodszej ode mnie autorki, a treścią powieści opisywanej jako przesiąknięty szaleństwem thriller psychologiczny. Bardzo byłem ciekaw jak to wyszło, więc choć książka musiała trochę czekać na swoją kolej, to w końcu się w nią zaopatrzyłem.

Główną bohaterką jest Klara Mars, dziewczyna chora psychicznie, od lat nie opuszczająca swojego mieszkania, które dzieli z matką-alkoholiczką i swym wyimaginowanym przyjacielem, Pająkiem. Z tym ostatnim prowadzi długie dysputy na przeróżne tematy, nie wyłączając Boga i moralności, choć prawdę mówiąc, dzieli się z nim każdą myślą. Z matką za to dawno utraciła kontakt, ta uwięziona w okowach ogłupiającej pracy na kasie w supermarkecie, topiąca nieudane życie w alkoholu, dawno już przestała się interesować życiem córki. Pająk twierdzi, że powinna zostać za to ukarana śmiercią, Klara wciąż jeszcze wierzy, że nie spodobałoby się to Najwyższemu. Świat Klary jest zgoła odstręczający. Brudny, śmierdzący i nieprzyjazny. Zamieszkujący go ludzie są odrażający i głupi, a po niebie fruwają ogromne ważki, unoszące się nad każdym, komu nie jest pisane zbawienie. Wprowadzenie przybliżające nam życie głównej bohaterki jest długie i sugestywne, mam wrażenie, że może trochę za długie. Choć daje nam dobitnie odczuć gdzie się znaleźliśmy, to na przejście do sedna sprawy trzeba nieco poczekać, co może w pewnym momencie znużyć.

Wszystko się zmienia, gdy pod okno, przez które Klara codziennie obserwuje świat, przychodzi Alicja. Dziewczyna ta robi kolosalne wrażenie na uwięzionej w klatce swych obsesji rówieśniczce. Na początku sprawia też wrażenie dobrego samarytanina, rozmawiając z nią, przynosząc jej zdrową żywność, z którą karmiona hamburgerami z supermarketu Klara raczej nie miała zbyt często do czynienia. Z biegiem czasu dowiadujemy się, że przyjaźń jaką okazuje Klarze, nie jest tak zupełnie bezinteresowna jak mogłoby się wydawać. Alicja, pracująca dla swojego wujka, właściciela domu pogrzebowego, potrzebuje nowej koleżanki do pomocy przy wyjątkowo nietypowej funkcji, do której nadaje się ona jak nikt inny. I rzeczywiście, Klara w nowej roli odnajduje się lepiej niż znakomicie, w czym wiernie sekunduje jej Pająk lecz, jak można się spodziewać, stanie się to przyczyną kolejnych komplikacji. W jakim stanie wyjdzie z tego ta delikatna istota? Odpowiedź, jaką serwuje nam autorka, bardzo mi przypadła do gustu za sprawą swej przewrotności, choć nie była może aż tak bardzo nieprzewidywalna.

Całość swym nastrojem kojarzyła mi się z filmem "Lokator" Romana Polańskiego. Klaustrofobiczny świat widziany oczami osoby, której postrzeganie rzeczywistości tak bardzo odbiega od naszego, hipnotyzuje, a w pewnym momencie nawet przyprawia o niepokój, gdy zdamy sobie sprawę, że choć przez chwilę wypaczone pojęcie moralności bohaterów przyjęliśmy za swoje. Jeszcze dobitniej to uczucie może w nas wywołać konstatacja, że największe zło może czaić się w osobach, których nigdy byśmy o to nie podejrzewali, na pozór czystych i niewinnych. Wszystko to podane jest językiem paradoksalnie dość lekkim, niewymuszonym, nie stroniąc niekiedy od akcentów czarnego humoru. Kontrastuje to z generalnie przygnębiająco treścią, dzięki czemu lektura nie przytłacza do reszty, lecz pozwala na snucie związanych z nią przemyśleń.

Powieść ta została opublikowana w roku 2012. Biorąc pod uwagę, że jest to debiut, ciekaw jestem dalszych twórczych losów autorki. Uważam, że jest w niej duży artystyczny potencjał, a że na pewno nie powiedziała jeszcze wszystkiego, to kolejne jej dzieła siłą rzeczy zapowiadają się jako intrygujące.

czwartek, 6 listopada 2014

rozkminka o potopie

Wróciłem właśnie z projekcji filmu "Potop Redivivus", po której odbyło się spotkanie z reżyserem, Jerzym Hoffmanem. Wiele myśli wirowało mi głowie w trakcie seansu i po nim, cały czas zresztą nie mogę się ich pozbyć, stąd też niniejszy wpis.

"Potop" po raz pierwszy oglądałem będąc we wczesnej podstawówce. Było to w trakcie jakichś świąt, zgromadzona w pokoju rodzina, widząc go po raz enty, zerkała nań jednym okiem, ja zaś nie mogłem pozbierać szczęki z podłogi. Byłem wręcz zafascynowany. Gdy film się skończył, niemal natychmiast pożyczyłem od dziadka książkowy pierwowzór. W okresie 3-4 klasa podstawówki przeczytałem Trylogię, do "Potopu" wracałem jeszcze w latach późniejszych.

Film zaś obejrzałem dobrych kilkaset razy, chyba tylko Star Wars mogą się z nim równać pod tym względem. Kupiłem nawet oryginalne kasety VHS za kosztem wielu wyrzeczeń uciułane kieszonkowe. I choć od ładnych paru lat do filmu nie wracałem, to dzisiejsze spotkanie uświadomiło mi, jak mocno zapadł mi on w świadomość.

Jak wszyscy dobrze wiemy, wersja obecnie wyświetlana w kinach została skrócona do trzech godzin. Powiem od razu, że wolę wersję pięciogodzinną. Choć wielką przyjemnością było obejrzenie wersji odrestaurowanej (wrażenie jakbym do tej pory oglądał niebo spod powierzchni jakiegoś cuchnącego bajora, by teraz z niego się wynurzyć) na dużym ekranie (urodziłem się grubo za późno, by załapać się na pierwszą ku temu okazję), to jednak trudno było mi ocenić efekt przemontowania filmu na nowo. Starałem się podchodzić do tego tak, jakby był to całkiem inny film, oglądany przeze mnie po raz pierwszy, ale było to chyba niewykonalne.

Już od pierwszych ujęć i scen, bezbłędnie (tak mi się wydaje) rozpoznawałem gdzie co zostało ucięte i jak zszyte. Z pamięci dogrywałem sobie brakujące fragmenty. Cały czas sobie po cichu dopowiadałem: "o, tutaj wycięli tę kwestię", "o, tu pominęli ten dialog". Nie znaczy to wcale, że byłem rozczarowany, co to, to nie. Właściwie bardzo trudno jest mi wyartykułować teraz moje odczucia. Z tego wniosek, że jakaś struna została poruszona.

Słuchając późniejszych wypowiedzi reżysera tego wiekopomnego dzieła, czułem jeszcze większy podziw, gdy uświadomiłem sobie, że przecież nie na mnie jednego w ten, czy inny sposób wpłynął. Nie chce mi się zastanawiać czy były to dziesiątki czy setki tysięcy, a może jeszcze więcej. Dość powiedzieć, że osobiście czułbym się spełniony, gdyby moje nędzne próby twórczości, zostały kiedyś tak odebrane choćby przez jedną osobę.

Jerzy Hoffman wśród licznych anegdot przytoczył słowa Wiktora Zborowskiego, który podobno wznosząc toast zwykł mawiać: "nie życzę wam zdrowia, bo na Titanicu wszyscy byli zdrowi. Nie życzę wam pieniędzy, bo na Titanicu wszyscy byli bogaci. Życzę wam fartu". Właśnie fartu i odporności psychofizycznej życzył reżyser wszystkim młodym, za co mu z całego serca dziękuję.

sobota, 1 listopada 2014

rozkminka o bili


Po lekturze debiutu Doctorowa przyszedł czas na jedną z jego kolejnych książek, a mianowicie "Billy'ego Bathgate'a". Nie wiedziałem o tej książce nic poza tym, że jej bohaterem jest piętnastolatek, w opisie na okładce przyrównywany do Tomka Sawyera, a jej akcja rozgrywa się w Nowym Jorku w latach 30-tych. Muszę przyznać, że spodziewałem się czegoś innego niż otrzymałem, co nie znaczy jednak, że jestem rozczarowany. Po prostu nie podejrzewałem, że wszystko co przytoczyłem powyżej dodatkowo zostanie zaserwowane w sosie gangsterskim.

Akcja utworu zaczyna się niejako od środka. Tytułowy bohater pracuje dla gangstera Dutcha Shultza (postać historyczna) jako "oczy i uszy". W pierwszym rozdziale jesteśmy wraz z nim świadkami egzekucji wykonanej na Bo Weinbergu, cynglu będącym na usługach Shultza, a za chwilę mającym skończyć w butach z cementu na morskim dnie. A wszystko to oczywiście z powodu kobiet, w której niefortunnie się zakochał. Teraz zaś jej kochankiem naturalną koleją rzeczy zostanie Shultz, ale Billy zdaje sobie sprawę, że dziewczyna, będąc świadkiem morderstwa, wie za dużo i prędko może nadejść taki czas, gdy gangsterzy postanowią ją zlikwidować. A on obiecał Weinbergowi, w ramach ostatniego życzenia, że będzie ją chronił.

W kolejnych rozdział śledzimy dalszy rozwój fabuły przeplatany retrospekcjami, które wyjaśniają nam w jaki sposób młody, domorosły żongler z Bronxu, całymi dniami wystający wraz z rówieśnikami na ulicach, głównie nieopodal magazynu w którym składowane jest piwo Shultza (przypomnijmy sobie, że są to czasy prohibicji), znalazł się w gangsterskich szeregach. Traf chce, że w tym właśnie momencie, z czego chłopak nie zdaje sobie jeszcze sprawy, gang znajduje się na początku równi pochyłej, choć zaczyna się to w sposób nie zapowiadający jeszcze późniejszych, tragicznych konsekwencji. Ot, zwyczajna sprawa, gdy gangsterowi nikt nie jest w stanie udowodnić jego zbrodni typu morderstwa, rozboje i wymuszenia, nasyła się na niego skarbówkę i przyskrzynia za finansowe przekręty. Obecnie Shultza czeka proces mający się odbyć w niedalekiej przyszłości w małym miasteczku Onondoga. Przenosi się więc tam z całym gangiem, by powoli urabiać późniejszą ławę przysięgłych.

Główny bohater wydaje się być całkowitym zaprzeczeniem Holdena Caulfielda z "Buszującego w zbożu". Daleko mu do miotania się po świecie będąc pogrążonym w młodzieńczym gniewie. Wszystkie zachodzące wokół siebie wydarzenia ocenia wyjątkowo trzeźwo, przyglądając im się na chłodno i z wyprzedzeniem planując swe kolejne ruchy. Czy będzie to coś warte w bezwzględnym świecie bezwzględnych ludzi? Do tej pory jego pasją było żonglowanie piłeczkami, kamieniami i owocami. Teraz przyjdzie mu spróbować o wiele trudniejszej sztuki jaką jest utrzymanie się przy życiu i wyniesienie jak największych korzyści z obrania tak ryzykownej życiowej ścieżki. Co znamienne, Billy nie jest ślepo zapatrzony w swojego pryncypała i jego świtę. Było tak może na początku, gdy postanowił do nich przystać. Ale od tego momentu cały czas ma na uwadze to, by jak najwięcej się od nich nauczyć, nie zostając przy tym przez nich wystawionym do wiatru.

Wydaje mi się, że jest to dość nietypowe podejście do tematu, zazwyczaj bowiem w tego typu historiach jest tak, że dzieciak uwikłany w gangsterskie historie pełni raczej rolę chorągiewki na wietrze życia, którego nie jest w stanie w pełni zrozumieć, tu zaś od samego początku jest równorzędnym graczem w rozgrywce o wszystko. Dodatkowym atutem jest fakt, że cała historia została osnuta na kanwie prawdziwych wydarzeń i jest to interesujące połączenie historii z fikcją literacką.


Przeczytane w ramach wyzwania CZYTAM LITERATURĘ AMERYKAŃSKĄ
http://basiapelc.blogspot.com/p/czytam-literature-amerykanska.html

środa, 15 października 2014

Łona i Webber "Wyślij sobie pocztówkę"

Singiel zapowiadający nową płytę Łony, dedykowany wszystkim narzekaczom.

czwartek, 9 października 2014

Pisanie na ekranie: propozycje na weekend 1

Lubię czytać, lubię pisać, lubię oglądać filmy. Nikt się więc chyba zbytnio nie zdziwi, że szczególne miejsce w moim sercu zajmują filmy o pisarzach. Co prawda nie uważam się za eksperta od tego tematu, ale złapałem się na tym, że filmów tego rodzaju często poszukuję, a do tych które wywarły na mnie największe wrażenie, regularnie wracam. Pewnego pięknego dnia ni z tego ni z owego zacząłem zastanawiać się, jak wyglądałaby moja ulubiona dziesiątka. Dość szybko ją przygotowałem, lecz później stwierdziłem, że wolę zastosować inna formę. Po pierwsze, widząc że dziewięć moich propozycji to filmy amerykańskie, doszedłem do wniosku, że muszę być jeszcze mniejszym ekspertem niż myślałem. Po drugie, tego typu zestawienie jest samo w sobie ograniczające, a przecież nie ma potrzeby żadnych ograniczeń sobie narzucać. Lista może się rozrastać. Po trzecie, przedstawiając filmy w formie na jaką ostatecznie się zdecydowałem, mam mniej roboty, bo nie muszę od razu opisać dziesięciu produkcji.

Zdecydowałem bowiem, że po prostu w ramach propozycji na weekend będę wrzucał co jakiś czas w czwartek trzy tytuły (na piątek, sobotę i niedzielę), które mi się podobają i wywarły na mniej jakieś tam wrażenie. Wpisy nie będą pojawiały się regularnie, zresztą i tak nikt chyba nie będzie od razu oglądał wszystkich filmów, nawet jeśli go zainteresują, więc tym sposobem nikt nie odczuje presji.

Na pierwszy ogień pójdą filmy będące ekranizacjami. Wszyscy wiemy, że trudną sztuką jest przełożyć język liter na język ruchomych obrazów, czego najlepszym dowodem jest fakt, jak mało można znaleźć przykładów udanych translacji tego rodzaju. Oczywiście daleki jestem od porównywania tak różnych form sztuki, jestem zdania, że nie można mówić, że książka jest lepsza od filmu czy vice versa, gdyż są to zbyt różne bajki. Oceniać można film sam w sobie, a poniższe przykłady wydają mi się całkiem niezłymi kawałkami.


Cudowni chłopcy (Wonder Boys) na podstawie powieści Michaela Chabona

Głównym bohaterem filmu jest Grady Tripp (Michael Douglas). Przed siedmiu laty opublikował powieść, kŧóra zapewniła mu sławę i pozycję. Od tego czasu jednak nic nowego się nie ukazało. Pracuje co prawda nad kolejną powieścią, ale choć rozrasta się ona do kolosalnych już rozmiarów, to końca pisarz wciąż nie widzi. A może po prostu boi się go dostrzec? Przecież wtedy jego talent zostałby na nowo zweryfikowany przez czytelników i krytyków. A co jeśli nie wypadłoby to pomyślnie?

Jak na ironię, Grady trudni się obecnie nauczaniem kreatywnego pisania na uniwersytecie w Pittsburghu. Tam właśnie, podczas literackiej imprezy o nazwie WordFest, rozegrają się przełomowe dla pisarza wydarzenia. Oraz dla kilku osób z jego otoczenia: wydawcy (Robert Downey Jr), który festiwal traktuje jako pretekst do spotkania z Gradym i wybadania na jakim etapie są prace nad książką; pani rektor (Frances McDormand) z którą ma romans, o czym pojęcia nie ma jej mąż, pan dziekan, właściciel nietypowej kolekcji zawierającej chociażby żakiet Marilyn Monroe; Jamesa Leera (Tobey Maguire), tajemniczego, wycofanego studenta, którego próby literackie są wyśmiewane przez rówieśników, a dla którego Grady staje się pewnego rodzaju mentorem. To nawet nie połowa różnych dziwnych postaci, z jakimi będziemy mieli do czynienia podczas projekcji.

Zakręcony świat ludzi dla których książki są w centrum wszechświata, dzięki czemu na chwilę można uwierzyć, że naprawdę tak jest.

ZWIASTUN

Factotum na podstawie powieści Charlesa Bukowskiego

Gdy za prozę Bukowskiego zabrał się Norweg Bent Hamer, można było mieć pewność, że efektem będzie dzieło niebanalne. I rzeczywiście tak było, choć wywołało to raczej opinie w stylu, że film nie oddaje ducha autora książkowego pierwowzoru. Ja bym jednak nie zgodził się z tak pochopną diagnozą. Według mnie Bukowski obecny jest w tym dziele, aczkolwiek stonowana jest nieco cała jego kontrowersyjna otoczka. Głównym bohaterem jest Henry Chinaski, młody włóczęga, która tuła się po całych Stanach Zjednoczonych, od jednej roboty do drugiej, w żadnej nie zagrzewając na dłużej miejsca. Zarobione tam grosze w całości przeznacza na swoje ulubione rozrywki: alkohol, panienki i wyścigi konne. Czy ma w życiu jakiś cel, czy też, jak diagnozuje jego ojciec, jest bezużytecznym nierobem? Pisze. Głównie opowiadania, jest też w trakcie pracy nad powieścią, w której będzie "wszystko". Ale wydaje mi się, że w mniejszym stopniu wiąże się z jakimś odległym celem, niż ze zwyczajną wewnętrzną koniecznością. Pisanie jest dla głównego bohatera czymś tak oczywistym i odruchowym jak wypróżnianie. I chyba tak też można określić jego podejście do twórczości, analizując tytuł jednego z jego dzieł tj. "Moja spita piwem dusza ma w sobie więcej smutku niż wszystkie umarłe choinki świata". Pisarz wysyła kolejne swoje twory do kolejnych czasopism, ale nie ma w tym jakiegokolwiek wyrachowania czy parcia na szkło. Po prostu inaczej nie może, to naturalna kolej rzeczy.

Reżyserowi zapewne zawdzięczamy pewien skandynawski sznyt. Chłód, melancholia, czarny humor. Nic tu nie jest nachalne, życie płynie leniwie przy akompaniamencie idealnie dobranej muzyki. Film może dać sporo do myślenia, zwłaszcza aspirującym pisarzom, a przy tym nie jest ciężki, choć tematyka jest raczej rynsztokowa. Jak dla mnie świetna kombinacja.

A jeśli ktoś czytał powieść, to oglądając ostatnią scenę filmu, dopowie sobie ostatnie książkowe zdanie i uśmiechnie się pod nosem.

ZWIASTUN

Przetrwać w Nowym Jorku (Basketball Diaries) na podstawie powieści Jima Carrolla

Młody Leonardo DiCaprio wciela się tu w rolę Jima Carrolla, pisarza, którego autobiograficzną powieść oglądamy przeniesioną na ekran. Dorastający na nowojorskich ulicach dzieciak ma dwie pasje: koszykówkę i poezję. W obu kategoriach jest równie utalentowany i ma wszelką szansę, by odnieść sukces. Wychowująca go samotnie matka robi wszystko, by zapewnić mu dobry start w dorosłe życie. Jednak on zdaje się tego nie zauważać. I w zasadzie trudno mu się dziwić. Jest jeszcze na tyle młody, że myślenie o przyszłości ginie gdzieś w beztroskiej codzienności. A widok przyjaciela umierającego na raka zdaje się utwierdzać go w przekonaniu, że nie ma sensu skupiać się na czymkolwiek innym niż tu i teraz. Imprezuje więc z kolegami, eksperymentuje z coraz to nowymi używkami i trudno jest w zasadzie jednoznacznie określić kiedy kończy się zabawa, a zaczyna niewola w szponach nałogu. W całym tym labiryncie beznadziei rolę nici Ariadny odgrywa pomięty zeszyt, w którym Jim regularnie zapisuje swoje przemyślenia ubierając je w poetycką formę. I nawet kiedy przez właściciela zostanie olany w dosłownym tego słowa znaczeniu, wciąż mamy nadzieję, że pomoże mu on wyjść na prostą.

Na szczególną uwagę zasługuje DiCaprio, który zagrał świetnie kreowaną przez siebie postać. Scena w której dobija się do mieszkania matki jest naprawdę poruszająca. Fajnie sprawdził się też Mark Wahlberg, który grając przyjaciela głównego bohatera stworzył postać kontrastującego z utalentowanym wrażliwcem prostaka-buraka. Poza tym Nowy Jork i jego osiedlowe oblicze odgrywa tu też niebagatelną rolę.

A wisienką na torcie jest scena gry w koszykówkę na haju przy akompaniamencie "Riders on the Storm" Doorsów.

ZWIASTUN

wtorek, 30 września 2014

Inherent Vice TRAILER 1 (2014)

Jakiś czas temu pisałem o "Wadzie ukrytej", powieści Thomasa Pynchona, której ekranizacja zbliża się wielkimi krokami. Odpowiada za to Paul Thomas Anderson, więc może być nieźle. Ostatnio w sieci pojawił się trailer.

niedziela, 28 września 2014

Molesta - 28.09.97

17 rocznica. Pozdrawiam załogę ;)

czwartek, 25 września 2014

rozkminka o szortach

Krótkie opowiadanie mojego autorstwa można przeczytać tutaj:
EPITAFIUM DLA ANIOŁA

wtorek, 23 września 2014

rozkminka o ciężkich czasach


Do debiutanckiej powieści E. L. Doctorowa dotarłem po linii westernowo-erpegowej, wystarczy rzucić okiem na komentarze przy wpisie o kojotach. Gdy w miejscowej bibliotece szukałem amerykańskiej lektury na miesiąc wrzesień, właśnie ta wpadła mi w oko, stwierdziłem więc, że widocznie nadszedł na nią czas. Przy okazji zauważyłem, że jest tam więcej książek tego autora i już teraz mogę powiedzieć, że z pewnością wrócę po kolejne. Warto też na pewno dodać, że choć książka została opublikowana w 1960 roku, co może się jawić jako prehistoria, to autor wciąż żyje i jest twórczo aktywny; w tym roku ukazała się kolejna jego powieść pt. "Andrew's Brain" (nie wiem czy ma to coś wspólnego z blogowym kolegą czy może to przypadkowa zbieżność). Taka wytrwałość jest moim zdaniem godna podziwu, zwłaszcza że autor ma już 83 lata i spokojnie mógłby żyć z odcinania kuponów. Czuje jednak widocznie, że wciąż ma coś do powiedzenia.

Choć akcja powieści rozgrywa się na Dzikim Zachodzie, a konkretnie w Północnej Dakocie, to wzdragam się przed określeniem jej mianem westernu. Na ten gatunek składa się bowiem coś więcej niż kapelusze i rewolwery, a mianowicie pewna konwencja, która w "Ciężkich Czasach" jest w gruncie rzeczy wywrócona na lewą stronę. Wydarzeniem będącym klamrą całej opowieści jest przybycie do niewielkiego miasteczka zagubionego pośród bezmiaru prerii Złego Człowieka z Bodie. Na początku utworu pojawia się tam, by spokojną dotychczas społeczność pogrążyć w panicznym strachu. Dosłownie kilka chwil wystarczy mu, by ulice pokryły się trupami, a budynki stanęły w płomieniach. Sprowadziwszy na miasto apokalipsę odjeżdża niemal tak szybko, jak się pojawił. Mam wrażenie, że gdybyśmy mieli do czynienia z mniej lub bardziej klasycznym westernem, to właśnie na tej postaci skupiłaby się akcja. Bezlitosny rewolwerowiec (być może William Munny* z czasów młodości) terroryzujący kolejne mieściny spotkałby się z oporem w postaci dzielnych i szlachetnych obrońców prawa, którzy poświęciliby wszystko, by znów zaprowadzić porządek. Możemy nawet przyjąć, że taki western gdzieś tam się rozgrywa równolegle do opowieści, którą snuje dla nas Doctorow.

Skupia się on bowiem na zgliszczach, które Zły Człowiek po sobie pozostawił. Na nielicznych ocalałych, którzy po pogrzebaniu swych bliskich stają przed dylematem: wyruszyć w świat i gdzie indziej szukać szczęścia czy może zostać na miejscu i na gruzach odbudować przeszłość czyniąc ją jednak w miarę swych możliwości i doświadczeń lepszą. Za tą drugą opcją opowiada się pierwszoosobowy narrator, Blue. Przez współmieszkańców nazywany jest burmistrzem i jako taki traktowany, choć prawdę mówiąc jest to określenie zdecydowanie na wyrost. Zyskał je bowiem w ten sposób, że zaraz po przybyciu do miasteczka zaczął prowadzić jego księgi notarialne, dokumentując tym samym wszystkie ważniejsze wydarzenia. Teraz zaś decyduje się pozostać na swoim miejscu, mimo iż niewiele osób oprócz niego decyduje się na ten krok. Tylko małoletni Jimmy, który po gwałtownej śmierci swego ojca znalazł się na łasce burmistrza; prostytutka Molly poważnie okaleczona w pożarze saloonu, śmiertelnie przerażona na samą myśl o sprawcy swego cierpienia; głuchoniemy Indianin John Niedźwiedź, mieszkaniec chaty na uboczu, specjalista od medycyny alternatywnej. Gdy spod spalonych szczątków wyciągają resztki ocalałego dobytku przypominają Robinsona ogołacającego rozbity statek. Prędko dołączają do nich kolejni kandydaci do zasiedlenia miasteczka po uprzednim jego odbudowaniu, zwłaszcza że znajdujące się w okolicy kopalnie i pracujący tam górnicy zapowiadają wcale niezłą perspektywę dla sklepikarzy, rzemieślników, cór Koryntu i ich opiekunów etc.

Rozpoczyna się więc mozolny proces odbudowy miasteczka, dodatkowo utrudniony przez nadchodzącą wielkimi krokami zimą stulecia. Lecz choć wszystko wydaje się być na jak najlepszej drodze, to jednak wciąż, niczym widmo ciąży nad groźba powrotu Złego Człowieka, który przecież po dokonaniu rzezi nie rozpłynął się we mgle, a jedynie oddalił się na skradzionym koniu. Jak poradziliby sobie sobie tym razem mieszkańcy osady, której nazwę burmistrz zmienił na Ciężkie Czasy? Czy z doświadczenia będącego kamieniem węgielnym ich małej ojczyzny zdołają uczynić ich lepiej przygotowanymi na podobne przypadki?

To właśnie wielowymiarowa relacja człowieka ze złem wydaje się być najważniejszym aspektem powieści. Obserwując zachowania poszczególnych mieszkańców Ciężkich Czasów ich poczynania i nastawienie do zagrożenia w postaci Złego Człowieka z Bodie oraz to jak reagują na jego ponowne pojawienie się w mieście, pozwalają nam zastanowić się nad naturą zła. Czy możemy tu posłużyć się sformułowaniem Sartre'a, że piekło to inni? To lub podobne pytania zadawać sobie będziemy prawdopodobnie w trakcie i po zakończeniu lektury. I choć całość nie napawa optymizmem co do naszych dalszych losów, to przy odrobinie chęci daje się tam dostrzec nikłą iskierkę dającą nadzieję na lepszą przyszłość. A bez wątpienia udany debiut daje wręcz pewność, że kolejne dzieła tego autora są warte sprawdzenia.

Jako ciekawostkę dodam fakt, że w 1967 powstała ekranizacja książki, w której główną rolę, burmistrza Blue zagrał Henry Fonda. Filmu jeszcze nie widziałem, ale rychło postaram się odmienić ten stan rzeczy.




*główny bohater filmu "Bez przebaczenia", za młodu pozbawiony skrupułów morderca

Przeczytane w ramach wyzwania CZYTAM LITERATURĘ AMERYKAŃSKĄ
http://basiapelc.blogspot.com/p/czytam-literature-amerykanska.html

niedziela, 21 września 2014

B.O.K - MINDFUCK (Official Video) / B.O.K - Jurodiwy (Official Video)

Bisz pod szyldem B.O.K. wypuszcza kolejną płytę. Dzisiejszy singiel, a do tego poprzedni sprzed paru miesięcy. Zapowiada się ciekawie.

środa, 17 września 2014

Lord & the Liar - Pan Nocy

Kumpel z dawnych deskorolkowo-melanżowych czasów zabrał się za robienie muzyki. Polecam.

poniedziałek, 15 września 2014

Kościey - SpajderWalker (feat. Zioło) prod. Johnny Beats

Kolejny singiel z nadchodzącej płyty Kościeya aka Nizioła. Może nawet jeszcze lepszy od poprzedniego. Kto z nas nie chciał być jak Skywalker/Człowiek Pająk/dowolna postać ze świata popkultury? Jeśli cała płyta będzie na takim poziomie, to chyba zwariuję ze szczęścia.

rozkminka o wyzwaniu

Jak mi ktoś opowiedział o tym zjebanym facebookowym wyzwaniu polegającym na piciu piwa na hejnał do kamery, to myślałem, że mnie szlag trafi na miejscu. Ludzie to jednak debile. Na szczęście konta na facebooku nie mam i nie miałem, a i z alkoholem od dłuższego czasu moja relacja jest li i jedynie platoniczna, łatwo więc mogłem o tym przestać myśleć i się uspokoić. Potem raptem zaczęli się oblewać wodą z lodem; nie będę się rozpisywał co o tym myślę, ale polecam felieton Orlińskiego z bodajże zeszłotygodniowego Dużego Formatu. Ostatnio wymyślili nową rewelację: nominacje do wymienienia dziesięciu książek swojego życia. Może jednak powoli idą po rozum do głowy, to już mi się nawet podoba. Po pierwsze taka lista wiele może powiedzieć o człowieku, po drugie można poznać jakieś ciekawe pozycje, o których wcześniej się nie słyszało. Dzięki uprzejmości Neifile miałem pretekst do ułożenia własnej bibliobiografii. Poszczególne pozycje postanowiłem uszeregować chronologicznie, począwszy od tych które przeczytałem najwcześniej.

1. Winnetou
Przyznam się bez bicia, wzruszam się od razu jak myślę o książkach Karola Maya rozgrywających się na Dzikim Zachodzie. Czytał mi je mój dziadek, ich wielki miłośnik, któremu zawdzięczam, pośród tysiąca innych rzeczy, zamiłowanie do westernów. Słyszałem wiele razy od różnych ludzi, że gdy dowiedzieli się, że May przed napisaniem Winnetou nigdy nie był Stanach i wiele rzeczy zwyczajnie pozmyślał, to poczuli się oszukani. A mi zwyczajnie tym zaimponował. Wychodziłem z założenia, że cóż to za sztuka opisać coś, co się zna i widziało. A stworzyć wszystko korzystając jedynie z wyobraźni? To umiejętność godna demiurga. Byłem pod wielkim wrażeniem westmanów-abnegatów i do dziś pamiętam wykład z początku pierwszego tomu o różnicy między westmanem a greenhornem:
Greenhorn bierze ślady dzikiego indyka za trop niedźwiedzi, a lekki sportowy jacht za parowiec z rzeki Missisipi. Greenhorn wstydzi się położyć swoje brudne buty na kolanach towarzysza podróży, a gdy pije rosół, to nie chlipie jak konający bawół. (...) Greenhorn kupuje proch, a kiedy ma wystrzelić, spostrzega, że sprzedano mu mielony węgiel. (...) Greenhorn roznieca na Dzikim Zachodzie tak duże ognisko, że płomień bucha na wysokość drzewa, a gdy go Indianie zauważą, dziwi się, że mogli go znaleźć.
To z tym prochem szczególnie łatwo jest odnieść do naszych realiów.

Czytanie o typach, którzy spodni używają jako serwetki, chusteczki do nosa i papieru toaletowego nie mogło na mnie nie wywrzeć wpływu. Stąd się zapewne wywodzi moja nieufność w stosunku do tej dziwnej rzeczy, którą ludzie zwą higieną. Z lektury Maya wywodzi się też moja sympatia do Indian i wrogi stosunek do "noszenia cywilizacji" (lepiej ją sobie wsadzić w dupę).

Ekranizacje nie za bardzo mi się podobają. Pod tym względem uważam książki za niewykorzystany potencjał i mogliby Niemiaszki powrócić do tematu. Gdyby się za to odpowiednio zabrać, to serial na podstawie takiego "Old Surehanda" mógłby być strzałem w dziesiątkę.


2. Przygody Hucka
Najpierw były "Przygody Tomka Sawyera", które, jak wynika z dedykacji, dostałem od matki na Dzień Dziecka '90. Pojawiła się tam postać Hucka Finna, która z miejsca zaskarbiła sobie moje względy.
Huck chodził sobie, jak chciał. Sypiał na progach domów, gdy było ładnie, a kiedy padał deszcz - w pustych beczkach. Nie musiał chodzić do szkoły ani do kościoła, nie miał żadnego pana i nikogo nie słuchał. Mógł chodzić na ryby i kąpać się, kiedy i gdzie mu się podobało, i siedział tam, ile tylko dusza zapragnęła. Mógł się też bić, ile chciał, i nie musiał wcześnie chodzić spać. Na wiosnę zawsze pierwszy chodził boso, a jesienią ostatni zakładał buty. Mógł w ogóle się nie myć i nie nosić czystej bielizny. A kląć umiał - cudownie. Słowem, chłopak ten miał wszystko, co może życie uczynić pięknym.
Takiej postaci nie mogłem nie polubić, więc z zapałem sięgnąłem po sequel, którego był głównym bohaterem. Huck ucieka w nim od swojego ojca-alkoholika, spotyka Jima-zbiegłego niewolnika i razem podróżują tratwą po Missisipi. Tylko na wodzie mogą czuć się bezpiecznie, gdy tylko zejdą na ląd, zaraz popadają w jakieś kłopoty. Interesująca metafora dychotomii natura-cywilizacja. Znów na niekorzyść tej ostatniej. Poruszająca jest scena, gdy po serii moralnych rozterek Huck decyduje się zostać złym człowiekiem i nie wydać (sic!) Jima łowcom niewolników.

Powieść przez wielu Amerykanów uważana jest za rasistowską, głównie z powodu nadużywania słowa nigger, do czego fajnie odniósł się Louie CK w jednym ze swoich skeczy. Nie wiem jakim trzeba być idiotą, by Twaina oskarżać o rasizm. Pomińmy to wymownym milczeniem.

Do ustnego egzaminu z literatury amerykańskiej podchodziłem cztery, w tym trzy razy dostałem jako temat "Przygody Hucka", ale dopiero za ostatnim razem udało mi się wymęczyć trójczynę. Ale przynajmniej do końca życia będę pamiętał choćby to, jakimi dialektami posługiwali się poszczególni bohaterowie.

3. Telemach w dżinsach & Krzysztof

Za dzieciaka sporo czytałem polskiej literatury młodzieżowej, znamienny jest fakt, że były to książki z czasów młodości moich rodziców. Bahdaj, Ożogowska, Niziurski to pierwsze trzy nazwiska jakie przyszły mi do głowy, ale mógłbym wymieniać długo. Gdy zastanawiałem się, która zasługiwałaby na znalezienie się tym zaszczytnym zestawieniu, ostatecznie zdecydowałem się remis między powyższymi tytułami. Powieść Bahdaja różni się innych młodzieżowych pozycji tego autora tym, że jest o wiele poważniejsza i w zasadzie nie jest wesoła, choć oczywiście zdarzają się fragmenty wywołujące gromkie wybuchy śmiechu (głównie za sprawą duetu Romeo & Fuga). Ostatecznie jednak dominują tony dramatyczne, zwłaszcza w obliczu zakończenia, które nie jest happy ani unhappy, a po prostu życiowe. Dodatkowym atutem jest fakt, że pierwsza część powieści rozgrywa się w okolicach Ełku i Olecka, czyli tuż za miedzą. Może parę słów o fabule: Maciej Łańko wychowywany przez ciotkę, a gdy ta zmarła zamieszkały w internacie, pewnego dnia widzi swojego ojca, który przed wielu laty opuścił rodzinę, na ekranie świetlicowego telewizora. Rozpoznają go robotnicy siedzący nieopodal Maćka. Ojciec bohatera okazuje się być zasłużonym budowlańcem, który właśnie zakończył wraz z ekipą budowę jakiegoś Ważnego Budynku, a teraz jest fetowany i transmituje to telewizja. Rozgoryczony Maciek postanawia odnaleźć ojca i stanąć z nim twarzą w twarz. Do plecaka pakuje swoje ulubione lektury m.in. "Odyseję" do której autor świadomie nawiązuje, począwszy od samego tytułu.

"Krzysztof" zaś wyszedł spod pióra pana Aleksandra Minkowskiego, jego powieści też bardzo lubię, ale ta wywarła na mnie największe wrażenie. Krzysztof Smuga, wychowanek domu dziecka zwanego przez swych mieszkańców Rajem, zostaje usynowiony przez swoją daleką rodzinę (a może to tylko zbieżność nazwisk?). Nie może (a może nie chce?) dogadać się ze swoim nowym ojcem, powszechnie szanowanym lekarzem, dyrektorem miejscowego szpitala. Gdy Krzysztof przypadkiem wpada na trop historii ojca sprzed lat, która mogłaby rzucić cień na jego kryształową reputację, postanawia zbadać sprawę i w towarzystwie przyjaciela z Raju wyrusza do małego miasteczka w którym przed laty mieszkali jego nowi rodzice. To, czego tam się dowie, odmieni jego życie. W książce znajduje się mocna scena uderzenia palcami w oczy przeciwnika, nie umywa się to co prawda do łyżki z "Malowanego ptaka", ale w tamtym czasie zmroziło mnie na chwilę jak to czytałem. Na szczęście nigdy nie byłem zmuszony uciec się do tego chwytu, nikt też nie zastosował go na mnie, z czego cieszę się jeszcze bardziej.

Obie powieści mocno przeżywałem i do dzisiaj lubię od czasu do czasu do nich wrócić.

4. Czarna Kompania
Nie "Władca Pierścieni", nie "Wiedźmin", nie "Conan". To dziesięciotomowy cykl o oddziale najemników reprezentuje nurt fantasy w mojej bibliobiografii. Po pierwsze, nigdy nie lubiłem w fantasy dążenia do epickości; bohaterów potężnych magów i legendarnych wojowników, władców rozległych krain i sieci ich intryg. Tutaj znajdziemy co prawda te rzeczy, ale znajdują się one na dalekim planie. Bohaterem zaś jest tytułowa Kompania. Zgraja najemników z czterystuletnią historią, której tradycje i korzenie giną w pomroce dziejów i tylko sztandar i zwyczaj prowadzenia kronik będący obowiązkiem przekazywanym przez każdego Kronikarza swemu następcy przetrwała do tych czasów. Oprócz upamiętniania Kompanii, Kronikarz ma obowiązek, w wypadku rozgromienia Kompanii, dostarczyć kroniki do Khatovaru. Ale skoro pierwsze trzy tomy kronik zaginęły podczas którejś z kolejnych bitew, nikt już nie wie czy nazwa ta oznacza państwo, miasto, czy może jest to czyjeś imię. Nie wiadomo też jaka była pierwotna misja Kompanii. Obecnie po prostu wynajmują swoje usługi, temu kto jest w stanie za nie zapłacić. Ciekawym zabiegiem jest to, że kolejne książki stylizowane są do pewnego stopnia na wspomniane kroniki. Narrator pierwszoosobowy wciela się w postać Kronikarza. A w ciągu całego cyklu Kronikarze się zmieniają. I choć pewnie nie wszyscy się ze mną zgodzą, to w moim odczuciu różnica pomiędzy stylami poszczególnych Kronik jest fajnie oddana. Wspomnę też o ciekawym zabiegu użytym w jednym z tomów, w którym autor opisuje dwa z początku nie powiązane ze sobą wątki. Jednak w trakcie rozwoju fabuły historie te się zazębiają i okazuje się, że bohaterowie jednego wątku (Kompania) skazani są na zagładę w wypadku powodzenia bohatera drugiego (Marona Szopy, który na zawsze pozostanie dla mnie Szopą, mimo że w nowym tłumaczeniu przechrzczono go na Rozlewacza) i vice versa. I komu teraz kibicować skoro zdążyliśmy się już i z tymi i z tym zżyć?

Żeby było bardziej osobiście przyznam się, że bardzo czynnie udzielałem się na forum polskiej strony o Czarnej Kompanii (chyba już dawno nieistniejącej) używając ksywki Milczek zapożyczonej od jednego z moich ulubionych bohaterów cyklu i nawet brałem udział w tworzeniu interaktywnego fan fiction pt. "Świątynia Wiecznej Pożogi". Całkiem spoko to była historyjka (ale zaręczam, że nie dzięki moim rozdziałom) i szkoda że w żaden sposób jej nie zachowałem. A pamiętam, że pożyczałem ją któremuś koledze i to jeszcze na floppy disku. Ale któremu? A co to za różnica, i tak na pewno już tego nie ma. Podobno w internecie nic nie ginie, w taki razie apel do ludzkości: podeślijcie mi na mejla "Świątynię Wiecznej Pożogi".
Innym wątkiem osobistym jest fakt że w grę karcianą o nazwie Tonk, w którą w wolnych chwilach grali członkowie Kompanii, a której zasady dało się odczytać spomiędzy wierszy, w czasach gimnazjum rozegraliśmy z kumplami chyba milion partii.

Poza tym graliśmy trochę w erpegi osadzone w świecie Kompanii. W czasie jednej z sesji, mój kumpel Paweł Cuper, poprowadził nam scenę bitwy, która była wręcz majstersztykiem i do dziś pamiętam jak podczas nocnego odwrotu płynęliśmy wpław przez jakieś bagno, a potem i tak wszyscy zginęliśmy - dobry finał.
Z Treblosem prowadziliśmy wspólnie fajną sesję osadzoną na marginesie wydarzeń opisywanych w "Ponurych latach". Też wyszło całkiem spoko i w sumie chętnie bym wrócił do tych klimatów i poprowadził coś w tym stylu.

5. John Barleycorn czyli wspomnienia alkoholika/Szkice autobiograficzne
Wydanie pochodzące z księgozbioru mojego dziadka jest jednym z dziesięciu tomów dzieł zebranych Jacka Londona wydanych przez Iskry w bodajże 1957. Dziadek czytał mi opowiadania, ale po powyższą pozycję sięgnąłem już sam. Ciekawym jest fakt że było to jakoś w ostatniej klasie podstawówki, a może w pierwszej gimnazjum, czyli w czasach gdy nie znałem smaku alkoholu (zacząłem tankować "dopiero" w drugiej klasie gimnazjum). Przez długi okres wszystkie swoje przeżycia związane z alkoholem odnosiłem do tej powieści. Pamiętam nawet, że gdy piłem swoje pierwsze piwo w życiu na winklu przy starym ogólniaku, to myślałem o scenie w której London opisuje jak to pierwszy raz upił się piwem w wieku lat pięciu. Ale nie opowiadałem o tym głośno, bo przed swym współbiesiadnikiem, wspomnianym wyżej Treblosem świrowałem weterana. A po latach się zgadaliśmy i okazało się, że on też wtedy pił po raz pierwszy i zgrywał wirachę przede mną. Powieść ta jest w gruncie rzeczy autobiograficzna, a jak wszyscy wiemy biografia Londona wystarczyłaby do obdzielenia ładnych paru osób. Tutaj przedstawiana jest przez pryzmat jego relacji z alkoholem, który nazywa Johnem Barleycornem.

Nie mniejsze wrażenie wywarły na mnie znajdujące się w tomie "Szkice autobiograficzne" w których London opisuje różne swoje przygody z okresu gdy był trampem i przemierzał USA i Kanadę na platformach wagonów towarowych. Dość powiedzieć, że jego imiennik Jack Kerouac, mając osiemnaście lat przeczytał te opowieści i wtedy właśnie postanowił, że też zostanie takim włóczęgą. Jakie były tego efekty wszyscy wiemy (a przynajmniej powinniśmy). W jednym ze szkiców London wspomina jak ważne było dla trampa wyszkolenie się w opowiadaniu wymyślonych na poczekaniu kłamstw i dzieli się z czytelnikiem refleksją, że to być może to stanowiło podwaliny jego pisarskiej kariery. Scena gdy na posterunku policji musi udowodnić w obecności sędziwego marynarza swoją historię jako rzekomego chłopca okrętowego, jest jednocześnie przezabawna i przepiękna.

6. Piękni dwudziestoletni
Hłasko, Hłasko. Hłasko, Hłasko. Nikt mi o nim nigdy nie mówił, a i tak od zawsze miałem wdrukowane w świadomość skojarzenie Hłasko - genialny pisarz. Skąd mi to się wzięło? Nie mam pojęcia, jakaś mistyczna więź. Pewnego dnia znalazłem pośród domowego księgozbioru "Pięknych", zacząłem czytać, ale nie przebrnąłem. Główną przyczyną był zapewne zupełny brak wiedzy o postaci i epoce. Parę lat póżniej, będąc w liceum, wypożyczyłem z miejskiej biblioteki "Następnego do raju" i wsiąkłem. Przeczytałem wszystko od Hłaski na czym zdołałem położyć swe łapy, a na koniec postanowiłem dać drugą szansę "Pięknym". I od tej pory uważam ich za opus magnum tego pisarza i regularnie do tego utworu powracam. Gdy pracowałem kiedyś przy sadzeniu lasu, zakumplowałem się z Danielem D. w ten sposób, że gdy robiliśmy tam pewne drobne przewały, powiedziałem z głupia frant, że kojarzy mi się to z tym co Hłasko pisał w "Pięknych" o spuszczaniu wachy przez kierowców i sprzedawaniem jej na lewo. Daniel zrobił wielkie oczy i powiedział: "o kurwa, właśnie poznałem pierwszego człowieka, który czyta Hłaskę". Ja do tamtego momentu żyłem w przekonaniu, że Hłaskę znają wszyscy. Humor i siła autokreacji przebijające z tej lektury są czymś, co sprawia, że mogę książkę otworzyć na dowolnej stronie i nic już nie będzie dla mnie ważniejsze niż wspomnienia i przemyślenia Hłaskowera.

7. Boska komedia
Borges powiedział kiedyś, że "Boska komedia" jest lekturą, której nie da się nie zrozumieć. Jeśli nawet nie pojmiesz któregoś fragmentu, to pojmiesz przypis do niego. Wędrówka Dantego po Piekle, Czyścu i Niebie, będąca w istocie wędrówką po całej ówczesnej kulturze jest czymś, o czym nie czuję się na siłach pisać i mogę jedynie każdemu z czystym sumieniem polecić. Dzieło dzieł, zapowiedź Renesansu etc.

8. Zwrotnik Raka
Po maturze wyjechałem na studia do Białegostoku i tam kupiłem "Zwrotnik Raka", będący moim pierwszym kontaktem z prozą Henry'ego Millera. I choć niespełna sto kilometrów, które dzieliło mnie od rodzinnego miasta, było niczym w porównaniu z dystansem jaki przebył Miller emigrując z Nowego Jorku do Paryża, to bez wdawania się w szczegóły, w jego debiutanckim dziele odnajdywałem jakoś swoje przeżycia, odczucia i nawet przemyślenia. Toutes proportions gardées. Tym, co w utworach Heńka zachwyca mnie najbardziej, jest ogień. Te słowa płoną, żyją, można się nimi ogrzać, można się poparzyć. To przesycony wulgarnością hymn na cześć artystycznej i ludzkiej wolności. Stąd pochodzi jeden z moich ulubionych cytatów: "Nie mam gotówki, majątku, nadziei. Jestem najszczęśliwszym człowiekiem na ziemi". Co ciekawe nigdy tej książki nie przeczytałem jednym ciągiem. Zawsze, a przeczytałem ją chyba ze trzy razy, odbywało się to w ten sposób: pokaźny fragment-przerwa na dwa tygodnie-mniejszy fragment-przerwa na miesiąc-spory fragment-przerwa na tydzień etc. Gdybym miał wziąć książkę na bezludną wyspę, to wziąłbym tę i może wtedy, za którymś razem udałoby mi się ją przeczytać ciurkiem. Oczywiście mój system lektury w niczym nie umniejsza faktu, że w moim odczuciu jest to utwór genialny.

9. Moskwa-Pietuszki
Dzieło Jerofiejewa przeczytałem w okresie gdy, cytując pewnego rapera, śmigałem jak lunatyk, głównie po Suwałkach, prezentując sobą jakże jazzy look: katanka wygrzebana nie wiem z jakiego śmietnika, czapka a la żulik i delektowanie się ćwiartką pod sklepem. Chyba był to odpowiedni moment. Pierwsze zdania powieści są jednym z moich ulubionych książkowych otwarć:
Wszyscy powiadają: Kreml, Kreml. Od wszystkich o nim słyszałem, a sam nie widziałem go ani razu. Ileż to już (z tysiąc) na gazie albo na kacu przemierzałem Moskwę z północy na południe, z zachodu na wschód, z jednego końca w drugi, na wylot i na oślep - ale Kremla nie widziałem nigdy.
Bohater i jednocześnie pierwszoosobowy narrator Wieniczka podróżuje pociągiem z Moskwy do Pietuszek, a kolejne rozdziały biorą nazwy od kolejnych stacji kolejowych. Skojarzenie ze stacjami drogi krzyżowej wydaje się być całkiem na miejscu.

Posłużę się słowami tłumacza Andrzeja Drawicza, by przybliżyć nieco klimat utworu: "W istocie mamy do czynienia z kunsztowną, wielopiętrową parabolą w szatach ludowego śmiechowiska; z opowieścią o bezwyjściowości rosyjskiego losu, z którego ucieczką jest jedynie pijaństwo, ale i ono prowadzi donikąd." I jeszcze to: "Najkrócej: to rosyjski Kafka, ale r o s y j s k i właśnie, więc przełożony na inną wrażliwość i widzenie świata".

Polecam wszystkim audiobook w genialnej interpretacji genialnego Romana Wilhelmiego.

10. Na szczytach rozpaczy
Czuję się mały i nie wiem jak pisać o tej książce. Czytałem ją mając po lewej stronie Słownik Języka Polskiego, a po prawej Słownik Wyrazów Obcych. Poza tym miałem wtedy ostrego doła, z którego lektura mnie wydobyła. Klin klinem. Cioran debiutował tą książką mając dwadzieścia trzy lata. O tym staram się nie myśleć.

Do wyzwania nominuję panów z duetu Ambrose&Andrew, mojego przyjaciela Szymona T. i Bubamara Bandę, ale jako że nie mam facebooka, to ci ostatni dowiedzą się o tym zapewne dopiero wtedy jak się przetnę gdzieś z Pumanem czyli za miesiąc, a może za dwa lata.

poniedziałek, 8 września 2014

rozkminka o pisarstwie

Która klasyczna powieść opisuje Twoje życie? Tutaj poznasz odpowiedź. U mnie wyszła książka, której nie znam, więc czas to chyba zmienić.

piątek, 5 września 2014

rozkminka o reżyserii

Kto najbardziej by się nadawał na reżysera filmu o Twoim życiu? Tu można sprawdzić w pięć minut http://www.brainfall.com/quizzes/who-would-direct-the-movie-about-your-life/2q95p1/

Mnie wyszło to:

niedziela, 31 sierpnia 2014

rozkminka o lawie


Pierwsze zdanie krótkiej powieści, którą ostatnio miałem okazję przeczytać, jest w moim odczuciu jednym z lepszych otwarć, z jakimi miałem do czynienia, warto więc zacytować je w całości:
"Co można powiedzieć o dwudziestopięcioletniej dziewczynie, która umarła?"
Kolejne zdania są niejako próba odpowiedzi na to pytanie, choć z góry skazaną na porażkę, bo jakie słowa mogłyby oddać tragedię młodego żywota ukróconego przedwcześnie na samym początku swej drogi? Trudno jednak, wręcz niegrzecznie, jest wymagać milczenia od osób bliskich, które brzemię niespodziewanie przerwanej więzi będą nosić do końca swych dni. Należy więc oddać im głos i wysłuchać.

Oliwer Barret IV, syn Oliwera Barreta III, a tym samym dziedzic fortuny Barretów, jest na ostatnim roku w college'u. I to nie byle jakim bo na samym Harvardzie. Jest wziętym sportowcem rozgramiającym kolejny przeciwników podczas meczów hokeja i wcale niezłym uczniem. Jedyna rzecz, która nie daje mu spokoju, to życie w cieniu swego ojca, bogatego człowieka mającego pod swą władzą liczne banki, a przy tym absolwenta tej samej uczelni. Ten człowiek sukcesu, do którego sportowych osiągnięć z czasów szkoły, sukcesy latorośli nawet się nie umywają, finansuje edukację syna. Wspomagając samą uczelnię, kontynuuje w pewnym sensie tradycję rodzinną, wszak jeden z jej gmachów został wybudowany przez ich przodka i nazwany od ich nazwiska.

Przełom w życiu Oliwera następuje w momencie, gdy podczas wizyty w bibliotece, przez zupełny przypadek poznaje Jennifer Cavilleri. Z miejsca zaczyna między nimi iskrzyć, wraz z kolejnymi rozdziałami poznajemy kolejne etapy ich związku. Jak banalnym nie wydawałoby się to stwierdzenie, to jednak należy podkreślić, że losy ich obojga potoczyłyby się zapewne zupełnie inaczej, gdyby nigdy się spotkali. Pochodzenie z dwóch tak różnych środowisk (Jenny jest córką piekarza włoskiego pochodzenia) zmusza ich oboje do pewnych kompromisów, ustępstw, czy nawet rezygnacji z rzeczy, które w innych okolicznościach nawet by im się nie śniły.

Całą historię poznajemy za pośrednictwem Oliwera, narratora pierwszoosobowego, tym samym siłą rzeczy przyjmujemy jego punkt widzenia. Wybranka jego serca do samego końca pozostaje postacią enigmatyczną, jej intencje i przemyślenia możemy tylko odgadywać wespół z głównym bohaterem. Oprócz relacji jaka wiąże go z dziewczyną, istotne dla utworu są stosunki łączące syna z ojcem. Można śmiało powiedzieć, że do czasu poznania Jenny, Oliwer zawdzięcza wszystko co ma swemu rodzicielowi. Nawet własne imię po nim odziedziczył. I choć nie ma pomiędzy nimi otwartego konfliktu, to chłopak wszystko co jego ojciec powie, traktuje jak wyzwanie bądź atak. Co nie przeszkadza mu jednak korzystać z przywilejów płynących z racji korzystnego urodzenia. Konfrontacja wizji przeznaczonej mu przyszłości i tej, którą chciałby zbudować wraz ze swoją wybranką, skłaniają bohatera do radykalnego uniezależnienia się. Jednak gdy tylko uda mu się przezwyciężyć trudności wynikające z tej decyzji, przed dwojgiem zakochanych pojawia się kolejny problem, daleko poważniejszy i o nieodwracalnych konsekwencjach.

Początek powieści jest wręcz wesoły, jednak im bliżej końca coraz bardziej ciąży w stronę dramatu. Zapowiedź zaprezentowana w pierwszym zdaniu ciąży nad całością niczym fatum. Czy miłość ostatecznie zwycięży, pokonując nawet granic ostateczne i czy nam, czytelnikom, zapewni to katharsis? Dla mnie jest jeszcze za wcześnie, by odpowiedzieć na to pytanie. Książeczka, chociaż do przeczytania w jeden wieczór, nie pozostawia obojętnym i choć prezentowana w niej historia nie należy może do szczególnie wymyślnych, to dzięki temu upodobnia się do prozy życia i tym silniej działa na czytelnika.




Przeczytane w ramach wyzwania CZYTAM LITERATURĘ AMERYKAŃSKĄ
http://basiapelc.blogspot.com/p/czytam-literature-amerykanska.html

poniedziałek, 11 sierpnia 2014

rozkminka o sardynce


Gdy trafiła mi się okazja przeczytania jednej z powieści Kornela Maliszewskiego, w ramach wstępnego rekonesansu poszukałem kilku informacji o autorze. Pierwszą rzeczą jaka przykuła moją uwagę, była jego data urodzenia. Okazało się bowiem, że obaj jesteśmy z tego samego rocznika (1988). To sprawiło, że moja chęć sięgnięcia po "Sardynkę" wzrosła jeszcze bardziej, tak już bowiem mam, że twórcy jakiegokolwiek rodzaju sztuki będący moimi rówieśnikami darzeni są przeze mnie szczególną ciekawością. Dlatego też najnowsza nomen omen pozycja Sashy Grey znalazła się na mojej liście lektur obowiązkowych. Jeśli chodzi o Maliszewskiego, to kolejną rzeczą, która mnie do niego przyciągnęła, był pewien wywiad, w którym pisarz przyznał się do inspiracji raperami, których sam słucham, a także dzielił się przemyśleniami na temat narkotyków, mocno zbieżnymi z moimi wnioskami w tym temacie. Ujmowała też różnorodność notek biograficznych, której przyświecała chyba myśl Himilsbacha ("ile można pierdolić w kółko to samo?") Nie pozostawało mi więc nic więcej, jak zapoznać się z próbką jego twórczości.

Akcja "Sardynki" zaczyna się w biegu, gdy dwóch młodych chłopaków usiłuje złapać stopa opuszczając Trójmiasto. Później bardzo rzadko zwalnia; bezimienny główny bohater, którego wycinek życia poznajemy przy pomocy pierwszoosobowej narracji, sprawia wrażenie rekina, dla którego sensem istnienia jest ciągłe pozostawanie w ruchu. Chwile gdy pozostaje w jednym miejscu kwitowane są najczęściej kilkoma zdaniami, jakby w istocie nie były warte uwagi. Postać ta przywodzi na myśl Henry'ego Chinaskiego z "Faktotum", zapijaczonego wagabundy, poszukującego azylu w prostym tu i teraz, odcinając się tym samym od balastu niewygodnej przeszłości i niepewnej przyszłości. Jednak w przeciwieństwie do kilku pisarzy, którzy twórczość Bukowskiego usiłowali przenieść na polski grunt, a których nazwisk przez litość nie wymienię, w istnienie kogoś takiego jak protagonista "Sardynki" jestem w stanie uwierzyć, zresztą z kilkoma takimi się przyjaźnię. Nie jest to ordynarna kalka istniejących wzorców, a jako człowiek oczytany jest on poza tym z pewnością do pewnego stopnia świadomy własnej autokreacji i literacko-życiowych nawiązań. Przykładowymi akcentami odróżniającym naszego polskiego włóczęgę od jego jankeskiego pobratymca jest fakt, że nie pogardza on innymi niż alkohol środkami zmieniającymi świadomość, lepiej radzi sobie z rodziną i jej problemami oraz to, że tajemnicza rudowłosa dziewczyna, co pewien czas nawiedza go w różnych miejscach, na granicy snu i jawy. Wraz z kolejnymi stronami zacznie ona zyskiwać coraz wyraźniejsze kontury i barwy, choć paradoksalnie, w tym samym czasie, narracja coraz bardziej zaczyna ciążyć w stronę klimatów mocno surrealistycznych. Samo zaś zakończenie kojarzyło mi się wręcz z powieściami Adama Wiśniewskiego-Snerga i zdawało się tłumaczyć czas akcji podany z tyłu okładki. Lecz chociaż mi się podobało i dało asumpt do pewnych przemyśleń, to konsultacje z kilkoma znajomymi, potwierdziły, że nie każdemu takiego rozwiązanie może przypaść do gustu.

Właśnie kwestia przemyśleń jest tu nader istotna. "Sardynka" należy do tego gatunku utworów, których nie jestem w stanie ocenić na gorącą, zaraz po zapoznaniu się z nimi. Zwyczajnie nie umiem powiedzieć, czy mi się podobało czy nie. Potrzebuję na to dobrych kilku dni. Teraz mogę z czystym sumieniem powiedzieć, że mimo wszystko jestem na tak. W trakcie lektury proza Maliszewskiego kojarzyła mi się, niech mi autor wybaczy, z pierogami ruskimi. Bardzo lubię tę potrawę i nader często ją zamawiam goszcząc we wszelkiego rodzaju barach mlecznych i tego typu przybytkach. Tak jak lubię to danie, tak samo darzę sympatią historie o nieprzystosowanych indywidualistach i galeriach dziwnych postaci jakie spotykają na swej drodze.

Ale choć pierożki takie za każdym są trochę inne i smakują inaczej, to w gruncie rzeczy wciąż pozostają tym samym daniem. Chodzi mi o to, że Maliszewski zwrócił na siebie moją uwagę i na pewno sięgnę po jego pozostałe książki, będę też śledził jego dalsze poczynania. Wyćwiczone pióro, swoboda z jaką posługuje się językiem, balansując pomiędzy ulicznym slangiem młodego pokolenia (do tego dochodzą nawiązania do polskiego rapu, choćby "rozlewanie w słoik litra") a poetycko-filozoficznym monologiem erudyty. Wszystko to podane w formie wartkiego potoku słów, sprawnie kontrolowanego, nawet jeśli chwilami znajdującego się na granicy popisywania się. Jego siłą jest również poczucie humoru, w trakcie lektury wielokrotnie zdarzyło mi się wybuchnąć gromkim śmiechem, co wcale nie zdarza mi się tak często jako czytelnikowi. Jedyne zastrzeżenie mam do "opowieści w opowieści" snutej przez tytułową Sardynkę. Dwa grzyby w barszcz.

Mimo tak pozytywnych wrażeń, nie opuszcza mnie uczucie, że to co przeczytałem, nie było jeszcze w pełni indywidualnym głosem autora. Jeśli trzymać się porównań do przywoływanego w "Sardynce" Kerouaca, jest to wciąż etap "The Town and the City", który miejmy nadzieję, zostanie w przyszłości zamknięty równie doniosłym odpowiednikiem "On the Road". Ani treść, ani forma nie były czymś, co w jakiś wyjątkowy sposób by mnie zaskoczyło. Na razie jest to według mnie wciąż czas poszukiwań i otrząsania się z inspiracji, które wyrobiły podstawy, a na których teraz należy budować już w pełni samodzielnie. Przy wszystkich jej zaletach, "Sardynkę" traktuję jako rozgrzewkę autora, przystawkę, która zaspokoi apetyt do czasu aż autor zaserwuje mi potrawę smakującą jak żadna inna.

czwartek, 31 lipca 2014

rozkminka o władcy


Powody mojego sięgnięcia po tę książkę są dość nietypowe. Leżała na mojej półce od niepamiętnych czasów; pożyczył mi ją przed laty mój kumpel Pituk, gdy zaczynał prowadzić kampanię w świecie Warcrafta, a jako że ja gry tej zupełnie nie znałem i nie grałem w nią do dzisiaj, to w ten sposób chciał zaprezentować mi to uniwersum. Kampania na dobrą sprawę zakończyła się, zanim się zaczęła; rozegraliśmy jedną sesję z której niewiele pamiętam (jakaś gospoda pośród ogarniętych wojną lasów?) i książki nawet nie zdążyłem zacząć czytać. Teraz zaś, po, jeśli dobrze liczę, jakichś ośmiu latach od tych wydarzeń, w czasie robienia porządków odnalazłem ją w którymś z tylnych rzędów i poczułem wyrzuty sumienia. Uznawszy to za jakąś formę spłacenia długów, postanowiłem "Władcę klanów" przeczytać, a że autorka jest Amerykanką, a wciąż zalegam z lipcowym wyzwaniem, wyszło na to, że upiekłem dwie pieczenie na jednym ogniu.

Cała historia rozpoczyna się, gdy ork imieniem Gul'dan zakłada tajną Radę Cieni, która ma za cel rządzić orczą Hordą przy pomocy wezwanych za pomocą mrocznych rytuałów demonów. Nie wszystkim jednak podoba się kierunek w jakim mają podążyć zmiany postulowane przez samozwańczego władcę. Wśród jego przeciwników znajduje się klan Lodowego Wilka, który za swe nieposłuszeństwo zostaje wygnany i ukrywa się pośród gór. Wódz klanu, Durotan, wraz ze swą żoną Draką i nowonarodzonym synkiem udają się do Orgrima Młota Zagłady, by przeciągnąć go na swoją stronę. Niestety, w drodze powrotnej, w wyniku zdrady przewodnika, zostają zaatakowani przez skrytobójców. Dochodzi do krwawej walki.

Jedyną istotą ocalałą z masakry jest synek Durotana i Draki, bezbronne niemowlę. Pośród zasypywanych przez śnieg zwłok odnajduje go Aedelas Blackmoore, człowiek, który wsławił się w licznych bitwach z orkami, lecz wciąż ciąży na nim odium zdrady jakiej dopuścił się niegdyś jego ojciec. Blackmoore postanawia uratować życie orczego malca, ale nie robi tego kierowany bezinteresownymi pobudkami. W jego głowie formuje się plan wychowania znajdy na ludzką modłę, tym sposobem łącząc orczą siłę i odwagę z wiedzą dostępną ludziom, w efekcie tworząc niezwyciężonego wojownika i genialnego dowódcę. Z nim u boku mógłby dowodzić armią orków, która pod ich rozkazami obróciłaby w niwecz siły Sojuszu (jeśli dobrze zrozumiałem, składający się z ludzi, elfów i krasnoludów, którzy pokonali napierające na nich siły orków), a Blackmoore zdobyłby władzę, której zawsze pragnął. Nie traktuje jednak swego znaleziska jako potencjalnego przyszłego sprzymierzeńca, a raczej jak niewolnika, co podkreśla nadaniem mu imienia Thrall (od angielskiego in thrall - w niewoli). Na szczęście są wśród ludzi osoby, które nie patrzą na niego przez pryzmat rasowych stereotypów i uprzedzeń. Sierżant, jego nauczyciel wojennego rzemiosła, uczy go czym jest honor i miłosierdzie, a Taretha, córka jego ludzkiej mamki, traktująca go jak brata, wpaja mu poczucie własnej wartości i darzy tak potrzebną mu przyjaźnią. Dorosły już Thrall zostaje wystawiany jako gladiator do walk na arenie, gdzie zdobywa reputację niezwyciężonego, jednak w tym samym czasie coraz głośniej odzywają się w nim pierwotne instynkty sprzeciwiające się dalszemu pozostawaniu w niewoli.

Nie jest to literatura wybitna, ot, w miarę przyzwoite czytadło fantasy. Na pewno dodatkowym walorem dla fanów gry jest fakt, że, z tego co się orientuję, zarówno główny protagonista, jak i część bohaterów pobocznych, w niej występują. Myślę, że gdybym był o wiele młodszy, cała historia bardziej by do mnie trafiła. Teraz dostrzegałem liczne schematy fabularne i sztampowe rozwiązania, mimo to lektura sprawiła mi przyjemność, chyba ze względu na pewien rodzaj sentymentu, za dzieciaka czytałem sporo tego typu rzeczy. Główny bohater jest sympatyczny i z miejsca mu kibicowałem, ogólne przesłanie niesie w dość nienachalny sposób pozytywne wartości, więc koniec końców spotkanie z tą pozycją oceniam na plus.





Przeczytane w ramach wyzwania CZYTAM LITERATURĘ AMERYKAŃSKĄ
http://basiapelc.blogspot.com/p/czytam-literature-amerykanska.html

czwartek, 17 lipca 2014

rozkminka o kojotach część pierwsza


BEHIND THE SCENES CZYLI O CO W OGÓLE CHODZI

Będzie to wpis poniekąd o książce, ale niewiele będzie miał wspólnego z recenzją. Więcej ze streszczeniem, więc jeśli ktoś chciałby kiedyś zapoznać się z tą pozycją, której okładkę widać powyżej, niech lepiej nie czyta dalszego ciągu rozkminki, bo będzie to jeden wielki spoiler.

Jakiś czas temu w namiocie z tanią książką nabyłem dwa tomy z serii Morgan Kane. Są to norweskie westerny (sic!) opowiadające o przygodach dzielnego szeryfa o tym imieniu. Postać dość stereotypowa, w jego roli widziałbym młodego Johna Wayne'a, sama fabuła (na razie przeczytałem jedną książeczkę) też nie jest specjalnie wymyślna, wystarczy spojrzeć na okładkę, by wiedzieć z czym mniej więcej będziemy mieli do czynienia, ale w żadnym wypadku mi to nie przeszkadzało.

Wynika to z tego, że jedną z rzeczy które najbardziej mnie odprężają, jest oglądanie westernów. Najlepiej tych starych, poprzedzających wszelkie rewolucje jakie spotkały ten gatunek. Charakterystyczny odcień technikoloru, miasteczko zagubione pośród bezmiaru prerii i pełen pozytywnych cech bohater, broniący mieszkańców wspomnianego miasteczka przed wszelkiej maści złymi ludźmi. Lub coś innego w tym guście.

"Coyoteros" idealnie się wpisuje w ten schemat, lektura była więc szybka i przyjemna, ale jak się okazało, przygoda z tą powieścią nie zakończyła się wraz z jej odstawieniem na półkę. Zdałem sobie bowiem sprawę, że jest to idealny materiał na sesję RPG, którą można rozegrać w systemie Deadlands, który jest jednym z moich ulubionych (prowadzę go już od ponad dekady). Nie przygotowywałem się zbyt gruntownie. Fabułę książki pamiętałem dość dobrze, na kartce A4 wypisałem nazwiska i najważniejsze sceny, ale jak się później okazało, na pierwszej sesji ani razu nie zajrzałem do owej ściągawki, a na drugiej może raz czy dwa.

Ze znalezieniem odpowiedniej ekipy nie było problemu i oto w weekend 5-6 lipca spotkaliśmy się dwukrotnie, by przenieść się na kilka godzin w świat Dziwnego Zachodu. Jako że nie zdołaliśmy rozegrać całej historii i nie wiadomo, kiedy uda nam się ponownie spotkać w tym samym gronie, sporządzam poniższy raport, byśmy nie zapomnieli o co w ogóle chodziło. A jeśli ktoś inny wyniesie z tego jakąś inspirację, to tym lepiej. Jak widać po dacie, całość spisywałem ze sporym opóźnieniem, mogły więc wkraść się tu jakieś nieścisłości, ale wydaje mi się, że ogólnie wszystko się zgadza.

SYTUACJA WYJŚCIOWA

Wszystko zaczyna się w Arizonie, nieopodal granicy z Meksykiem. Długa wojna z Indianami z plemienia Apaczów zakończyła się niespełna rok temu. Zebrała krwawe żniwo po obu stronach barykady, a zawarcie pokoju wymagało umiejętnych negocjacji i nie przyszło łatwo. Gdy wydawało się, że wszystko zmierza ku lepszemu, w niewyjaśnionych okolicznościach zaczęły znikać dzieci. Średnio kilka w miesiącu, zarówno białe jak i indiańskie. Istnieje zagrożenie, że rozjuszeni tym faktem Apacze obwinią o to ogół białych i kruchy rozejm skończy się, zanim się zaczął. Mówi się, że dzieci są porywane i sprzedawane do Meksyku, jednak nie ma na to żadnych dowodów. Jakieś dwa miesiące temu w położonym blisko granicy miasteczku George Town w niewyjaśnionych okolicznościach został zastrzelony szeryf. Czyżby wpadł na jakiś trop i został uciszony?

BOHATEROWIE GRACZY

Scott - szeryf, który przybył do George Town na miejsce tragicznie zmarłego poprzednika. Ma dobre stosunki z Indianami, stara się studzić ich agresywne zapędy, jak najszybciej wyjaśnić całą sprawę i odnaleźć zaginione dzieci.

Mor - Texas Ranger przysłany przez swych zwierzchników w celu wyjaśnienia tajemniczych zniknięć. Postać z najdłuższym stażem, stworzona przez Szymona T. jeszcze w 2002(!).

Jack - rewolwerowiec, którego wynajął miejscowy bogacz Williams do odnalezienia swego zaginionego syna. Przed laty był przez chwilę zastępcą Scotta w innym mieście, z czego obaj panowie zdali sobie sprawę dopiero po pewnym czasie od ponownego spotkania.

Chris - żołnierz biorący udział w wojnie z Apaczami, zdezerterował na krótko przed zawarciem pokoju i musi się ukrywać. Podczas jego nieobecności, tajemniczy Meksykanin z wytatuowaną na szyi kobrą, zamordował jego rodzinę.

ROZDZIAŁ I

Pewnego poranka pod biuro szeryfa podjeżdża galopem zziajany zastępca Carl. Informuje Scotta o straszliwym znalezisku jakiego dokonał podczas porannego objazdu okolicy. W małym zagajniku leżącym przy szlaku prowadzącym do miasta, leżały zwłoki młodej Indianki. Szeryf natychmiast każe zastępcy, by ten zaprowadził go na miejsce zbrodni.

Tymczasem Mor jedzie w stronę George Town. Szlak prowadzi kamiennym płaskowyżem, słońce pali niemiłosiernie. W pewnym momencie dostrzega w dolinie strumyk i okalający go zagajnik. Postanawia zjechać tam, by odpocząć przez chwilę i ugasić pragnienie. Zostawia konia pomiędzy drzewami i wąską ścieżką wydeptaną wśród krzaków udaje się nad wodę. Tam odkrywa ciało zamordowanej, kilkunastoletniej Indianki. Z dziewczyny ktoś zerwał ubranie, została prawdopodobnie zgwałcona. Po krótkich poszukiwaniach Mor odnajduje leżącą nieopodal manierkę.

W tym samym momencie na płaskowyżu dochodzi do spotkania szeryfa prowadzonego przez zastępcę na miejsce zbrodni z Jackiem i Chrisem jadącymi do George Town (ci dwaj spotkali się chwilę wcześniej na szlaku). Scott każe zastępcy odeskortować ich do miasta i zatrzymać do wyjaśnienia. Sam zaś zjeżdża do zagajnika i widząc pozostawionego tam konia, podkrada się do strumyka i zaskakuje znajdującego się tam Mora. Eskortuje go do miasta, stamtąd zabiera swego drugiego zastępcę, doświadczonego tropiciela (nie pamiętam imienia) i znów wracają na miejsce.

Mor, Jack i Chris oczekują na nich w saloonie, uprzednio wynająwszy pokoje w hotelu. Posilają się, popijają whisky i wzajemnie wyciągają od siebie informacje o celu przybycia do George Town. Obserwują też pozostałych klientów. Oprócz licznych miejscowych, w najbardziej oddalonym punkcie sali siedzi trzech podejrzanych typków wyglądających na obeznanych z bronią zakapiorów. Dwóch starszych, pod czterdziestkę, a trzeci to zupełny młodzik niespełna osiemnastoletni. Nachylają się ku sobie nad stolikiem i szeptem prowadzą ożywioną dyskusję. Gdy zauważają, że siedzący przy sąsiednim stoliku BG próbują ich podsłuchać, natychmiast wychodzą z knajpy.

W tym czasie zastępca Scotta po gruntownej analizie licznych tropów stwierdza, że sprawców było najprawdopodobniej trzech, a jeden ich koni miał na podkowie charakterystyczny znak przypominający słońce. Ślady urywają się na kamiennym płaskowyżu i nie wiadomo dokąd udali się jeźdźcy. W tym momencie pojawia się grupa Indian poszukujących zaginionej dziewczyny. Scott rozmawia z ich dowódcą Lisem i prosi go, by ten dał mu czas na rozwiązanie sprawy. Indianin zgadza się i wyznacza dwóch wojowników, którzy mają towarzyszyć i pomagać szeryfowi. Reszta zabiera ciało i wraca na swe ziemie.

Gdy Scott dołącza do pozostałych w saloonie, ci opowiadają mu o trzech podejrzanych typach, którzy, jak zdążyli się już zorientować, wynajęli pokoje w tym samym co oni hotelu. Z inicjatywy Scotta drużyna udaje się najpierw do stajni, gdzie odnajdują konie tamtej trójki. Okazuje się, że jeden z nich ma na podkowie charakterystyczny symbol. W jukach zaś Jack odnajduje trochę złota i odręcznie narysowaną mapkę przedstawiającą trasę do jakiegoś miejsca wśród kanionów w pobliżu granicy. Bohaterowie dowiadują się w hotelu, że podejrzani przed chwilą wyszli. Drużyna idzie we wskazanym kierunku i dostrzega ich wychodzących z ratusza. Zastraszeni przez szeryfa kolesie (chyba nikt nawet nie zdążył wyciągnąć broni) poddają się i zostają aresztowani.

Po długim przesłuchaniu okazuje się, że gwałcicielem i mordercą był młodzik, a cała trójka przybyła do miasta na wezwanie burmistrza Franka Gallaghera, który zatrudnił ich do... odbioru porwanych dzieci w zaznaczonym na mapce punkcie i przewiezienie ich przez granicę. Płacił złotem. Scott mówi Indianom, by udali się do swoich i powiadomili wodza, że sprawca został ujęty. Drużyna natychmiast udaje się do ratusza. Scott i Jack wchodzą od frontu. Na parterze jest pusto, a w gabinecie na piętrze zastają otwarty, opróżniony sejf i jakieś papiery dopalające się w spluwaczce. Mor i Chris, którzy udali się na tyły budynku, zauważają oddalającego się cwałem jeźdźca. Mor jednym celnym strzałem zabija pod nim konia i już po chwili nieprzytomny burmistrz zostaje zakuty w kajdanki i przetransportowany do aresztu.

W czasie przesłuchania ujawnia, że zorganizował całą akcję na polecenie Meksykanina, który płacił za dzieciaki olbrzymie sumy w złocie. Nie jest w stanie powiedzieć o nim nic więcej, poza tym, że na szyi miał wytatuowaną kobrę. Szeryf wynajął ludzi, którzy krążyli niemal po całym stanie wypatrując łatwych do porwania dzieciaków. Meksykanin co jakiś czas przyjeżdżał do Gallaghera i gdy okazywało się, że zebrało się już przynajmniej kilka dzieciaków, organizowano przerzut. Porywacze przywozili je wozem w umówione miejsce nad granicą, gdzie przejmowali ich kolejni najemnicy, którzy mieli je przewieźć do Meksyku. Do tego celu zostali wynajęci trzej bandyci siedzący w areszcie, poprzedni bowiem zwinęli się po tym jak zastrzelili szeryfa, gdy wpadł na ich trop. Spodziewali się kłopotów. W Meksyku dzieciaki były odbierane, ale Gallagher nie ma pojęcia przez kogo. Płacono mu między innymi za to, że nie zadawał zbędnych pytań.

Bohaterowie postanawiają udać się na miejsce, gdzie podczas najbliższej nocy mają zostać dostarczone dzieci i odbić je z rąk porywaczy. Wcześniej jednak, po przybyciu wodza Apaczów, Scott organizuje szybką egzekucję młodzika. Oznajmia, że już niebawem wyjaśni się sprawa porwań i prosi wodza, by użyczył mu dziesięciu wojowników na nocną wyprawę. Na ich przybycie drużyna czeka aż do późnego wieczora, by następnie udać się nad granicę.

ROZDZIAŁ II

Gdy drużyna dociera we wskazane miejsce, porywacze już tam są. W jednym z najszerszych punktów kanionu stoi zaprzężony w dwa konie wóz, a obok przechadzają się trzej ludzie. Jak się później okaże, w wozie siedzi dowódca pilnujący dzieciaków. Po krótkiej potyczce dowódca zostaje pojmany, a jego pomocnicy zabici przez żądnych zemsty Indian. Troje dzieciaków ma po kilka lat i nie są w stanie udzielić żadnych przydatnych informacji; są przerażone. Drużyna decyduje się odwieźć je do miasta, a później podszyć się pod porywaczy i przejechać wozem przez granicę. Przesłuchanie dowódcy porywaczy nie daje nic poza potwierdzeniem zeznań Gallaghera. Dzieci zostają oddane pod opiekę miejscowej nauczycielki do czasu odnalezienia ich rodziców. Należy dodać, że wśród odnalezionych na wozie dzieciaków nie ma poszukiwanego przez Jacka syna Williamsa.

W ciągu dnia bohaterowie odpoczywają po nieprzespanej nocy, by już wieczorem znów ruszyć w kierunku granicy. Nocna podróż przez góry, kaniony i rozpadliny jest trudna i wyczerpująca, jednak już nad ranem drużynie udaje się dotrzeć do miejsca gdzie dostarczane były dzieci po meksykańskiej stronie. Jest to coś w rodzaju opuszczonej pasterskiej chaty. W środku nikogo nie ma, ale są ślady świadczące o tym, że były tu przetrzymywane dzieci. Bohaterowie postanawiają zaczekać. Po jakimś czasie z południa przybywa pięciu jeźdźców, którzy podjeżdżają w pobliże chaty. Chris i Jack ukrywają się w chacie z bronią gotową do strzału, zaś Scott i Jack udając porywaczy pozyskują zaufanie przybyłych i skłaniają ich, by podeszli bliżej. Jest to dwóch Meksykanów, dwóch metysów i Indianin. Dochodzi do walki, podczas której ginie czterech bandytów, a piąty zostaje pojmany żywcem, celem wydobycia od niego informacji.

CDN

sobota, 12 lipca 2014

rozkminka o lecie

W chwili gdy to piszę, za oknem leje deszcz, pogoda jest więcej niż nędzna, drugi dzień nie wychodzę z domu i zastanawiam się, czy rzeczywiście mam ochotę przejechać się do Suwałk, by posłuchać nieco bluesa. Wszystko to razem skłania mnie, bym w końcu skrobnął coś o dwóch zdjęciach, które uwieczniły momenty mojego życia, wywołujące różne refleksje.

Z reguły zamieszczając zdjęcia skłaniające mnie do rozkminek o tym łez padole, tworzę w efekcie teksty przepełnione bądź to goryczą, bądź ironią, a najczęściej jednym i drugim. Tym razem jednak będzie inaczej, z czego bardzo się cieszę.

Któregoś popołudnia wybraliśmy się z Szymonem T. na rowerową przejażdżkę. Padał wtedy od czasu do czasu drobny deszczyk, bez porównania z tym, co dzieje się teraz. Gdy byliśmy w okolicach Bepisu, na niebie pojawiła się tęcza. Dotarło wtedy do mnie, że chyba nigdy przedtem nie zdarzyło mi się widzieć tęczy, która zakreślałaby pełny łuk. Zawsze były to jakieś małe fragmenty. Tym razem zaś jeden koniec wyrastał z jeziora, drugi zaś zanurzał się gdzieś pośród niskich domów dzielnicy Borki. Od razu przypomniały się legendy o garnkach ze złotem (nad brzegiem jeziora stał wędkarz, może mu się poszczęściło?). Aż sam się teraz śmieję, gdy sobie przypominam, ile to zwyczajne w sumie zjawisko, dało mi wówczas radości. Jak słusznie podsumował Szymon, coraz rzadziej zdarza się nam widzieć coś po raz pierwszy, stąd też plan na przyszłość, by takich dotychczas nie zauważonych fajnych rzeczy, dostrzegać jak najwięcej. Zdjęcie nie oddaje oczywiście w pełni tego, co widziałem na własne oczy, ale bardzo się cieszę, że powstało (jego autorem jest Szymon) i mogę się nim podzielić ze światem.


Innego dnia w naszych rowerowych peregrynacjach wziął udział niejaki Puman. Sprawiło mi to ogromną radość, bo to mój dobry kumpel, a niestety bardzo rzadko mamy okazję się spotkać, ostatni raz widzieliśmy się dobry rok temu. Przejechaliśmy się nad jezioro Sajno, w miejsce zwane Słoneczną Polaną. Tam właśnie Szymon cyknął nam fotkę, która z mojej strony jest drobnym oszustwem, pozuję bowiem z piwkiem, choć przecież to już dwa i pół roku odkąd nie piję. Gdy później patrzyłem na to zdjęcie, zdałem sobie nagle sprawę, że, cholera jasna, w tym roku, we wrześniu, naszej przyjaźni stuknie już dwadzieścia lat. Kawał czasu, kiedy to zleciało? Przecież jeszcze nie tak dawno temu siedzieliśmy przy jednym stoliku w zerówce i wymienialiśmy się karteczkami. Od tego czasu upłynęło już tyle wody w Netcie i drugie tyle gorzałki, optymizmem napawa więc fakt, że wciąż mamy o czym ze sobą pogadać i tematem nie są jedynie wspomnienia.