piątek, 28 lutego 2014

rozkminka o babilonie

Powyższa okładka zamyka w sobie skromną, nie liczącą nawet stu stron książeczkę. Zawiera ona dwa opowiadania pana Fitzgeralda, autora wielu znakomitych dzieł, z "Wielkim Gatsbym" na czele, jednego ze sztandarowych przedstawicieli amerykańskiego "straconego pokolenia".

Pierwsze z opowiadań, tytułowe "Odwiedziny w Babilonie" opowiadają o krótkim epizodzie z życia Amerykanina imieniem Charlie, który po kilkuletniej nieobecności powraca do Paryża, który diametralnie różni się od miasta jakie pozostało w pamięci naszego bohatera. Kryzys dawno ukrócił niekończące się święto trwające w knajpach i na ulicach i miasta, rozpędzając na cztery wiatry świętujących młodych Amerykanów (teraz dopiero zacznie się czas Henry'ego Millera, trochę się spóźnił, nie ma co). Ci zaś którzy pozostali, a do tego liczni barmani, doskonale pamiętają wybryki Charliego, który ówczesnych miłych okolicznościach przyrody nie zwykł wylewać za kołnierz czy liczyć się z pieniędzmi. Teraz jednak się zmienił, a przynajmniej tak twierdzi i za rzecz najważniejszą na świecie uznał swoją kilkuletnią córeczkę (rychło w czas), która przebywa pod opieką siostry jego zmarłej żony i nie jest skora oddać dziecka osobie nieodpowiedzialnej i niewartej zaufania za jaką uważa Charliego. Ten zaś ze wszystkich sił pragnie udowodnić jej, że jej ocena nie jest słuszna. Jak to wszystko się skończy? Nie tak pesymistycznie jak się spodziewałem, ale więcej nie zdradzę. Nadmienię tylko, że pisząc "Odwiedziny", Fitzgerald garściami czerpał ze swojej biografii, sam bowiem znajdował się w podobnej sytuacji jak Charlie, gdy jego żona Zelda była pacjentką zamkniętej instytucji, a ich córeczka Scottie pozostawała pod opieką siostry Zeldy, która szwagra uważała za nieodpowiedzialnego pijaka.

Drugie opowiadanie, "Berenika obcina włosy" zainspirowane było listami, które Fitzgerald wysyłał do swojej młodszej siostry. Doradzał jej co ma robić, by być atrakcyjniejszą dla młodych zalotników. Połączył to z historią o warkoczu Bereniki, z której zaczerpnął też imię głównej bohaterki, dziewczyny z bogatego domu w Eau Claire, Wisconsin. Gości ona u rodziny swojej kuzynki Marjorie, z którą co sobotę chodzi na potańcówki odbywające się w budynku miejscowego klubu golfowego. Berenika przeżywa gehennę, bo choć piękna i inteligentna, to żaden chłopak nie ma specjalnie ochoty z nią tańczyć, czy choćby rozmawiać. Gdy pewnego wieczoru podsłuchuje jak kuzynka obgaduje ją przed swoją matką wytykając jej nudziarstwo i brak towarzyskiego obycia, początkowo czuje się dotknięta i natychmiast chce wyjechać do domu, później jednak zgadza się, by Marjorie stała się jej przewodniczką i wprowadziła ją w arkana brylowania na potańcówkach (problemy pierwszego świata). Co z tego wyniknie i jaką rolę odegrają włosy i ich obcinanie? Podpowiem, że znaczną, a po więcej szczegółów odsyłam do lektury.

Opowiadania czyta się szybko, napisane są w prostym, ale trzymającym uwagę stylu. Autor nie stara się powiedzieć wszystkiego, zakończenia obu historii nie są końcem definitywnym, tak naprawdę nie wiemy co będzie dalej i jak nader istotne w życiu bohaterów wydarzenia wpłyną na ich dalsze losy. Można popaść w chwilową zadumę, a że taki stan całkiem lubię, to wypociny Fitzgeralda zawarte w odnalezionej w zakamarkach domowych półek książeczki, odbieram bardzo pozytywnie. Tylko kilkukrotnie użyte w pierwszym opowiadaniu "w każdym bądź razie" ukłuło trochę w oczy; książka wydana została w 1967, czyżby wtedy jeszcze nie uważano tego za błąd? W jakichś starych Kobrach też zdarzało się, że ktoś tak chlapnął. Nie wiem, rzecz do sprawdzenia, ale to już inna para kaloszy. "Odwiedziny w Babilonie" polecam, jak traficie gdzieś w antykwariacie bierzcie bez wahania. Lektura idealna do kawy czy papierosa czy co kto tam woli, bo nie zajmie pewnie więcej czasu, ale ten który zajmie, dodatkowo uprzyjemni.


Przeczytane (w ostatniej chwili) w ramach wyzwania CZYTAM LITERATURĘ AMERYKAŃSKĄ
http://basiapelc.blogspot.com/p/czytam-literature-amerykanska.html

czwartek, 27 lutego 2014

augustów wśród liter 1

Wobec tego sięgnijmy pamięcią tych wakacji w Augustowie nad jeziorem Necko, kiedy to nawet komponowano sentymentalne tanga o jeziorach augustowskich, a myśmy w rytm owych tang tańczyli odrobinę erotycznie na "dechach" w miasteczku nad kanałem.
Co pamiętam z tego Augustowa sprzed ćwierćwiecza? Pamiętam, że dręczyły mnie ustawiczne zapalenia uszu, że już prawie nic nie słyszałem oprócz bólu i nic nie słysząc uśmiechałem się głupkowato i przepraszająco do otoczenia. Znużony cierpieniem poszedłem do miejscowego szpitala, a tam niemłody już lekarz o wileńskim nazwisku powiedział mi, abym na czas kąpieli czy to w jeziorze, czy w wannie zatykał watą uszy. I ja z rozpaczy, nie widząc innego wyjścia, zastosowałem się do tego idiotycznego polecenia i jak ręką odjęło od owego momentu, i do dziś, odpukać, nigdy nie zabolało mnie ucho.
Co pamiętam? Pamiętam cmentarz augustowski z ogromną ilością mogił ludzi młodych, co potopili się w jeziorach, pamiętam też zakamarki cmentarza z nagrobkami oficerów carskich, których pochowano tu jeszcze przed pierwszą wojną światową, kiedy w Augustowie i Suwałkach stacjonowały nieprzeliczone garnizony rosyjskie. Leżeli tu skryci pod chwastami oficerowie zmarli od ran w pojedynku albo z tęsknoty za ojczystym miastem, zmarli od chorób albo może nawet od zwykłej starości. Te okropne groby, ledwo widoczne już w bujnej zieleni, zapadnięte, z przekrzywionymi i zardzewiałymi krzyżami prawosławnymi, te groby najbardziej ściskały mnie za serce budząc jakiś niejasny żal za czymś, czego nie znałem z własnego doświadczenia, ale co wyśniłem kiedyś w dzieciństwie lub co przeżyłem w jakimś innym życiu.
Pamiętam rok pięćdziesiąty szósty i pękające z wolna nade mną niebo. Wiosłowałem kajakiem po jeziorze Białym; lęk, niepewność przed przyszłością, wstyd, wściekłość i upór przy grzechu, przy występku, przy beznadziei.

- Tadeusz Konwicki "Wschody i zachody księżyca"

poniedziałek, 24 lutego 2014

rozkminka o krawcu hanka


Ostatnio, zupełnie przypadkiem, natknąłem się na krótkometrażowy film będący ekranizacją prozy Charlesa Bukowskiego. Pod koniec lat sześćdziesiątych pisał on felietony do podziemnego kalifornijskiego czasopisma Open City. Jego rubryka nosiła nazwę "Zapiski starego świntucha" i taki też tytuł nosi książka, w której wszystkie te felietony zostały zebrane. "Siedziałem po prostu przed maszyną, piłem piwo i pozwalałem, by samo to szło" - tak pisarz wspomina proces twórczy i doskonale daje się to wyczuć podczas lektury. Autor za każdym razem pisał o tym, co mu akurat przyszło do głowy, stąd sporo jest opowiadań, mniej lub bardziej poważnych rozważań (najbardziej lubię te gdzie padają słynne słowa "jeśli ma się do wyboru Humphreya lub Nixona, to tak, jak gdyby się miało wybierać między zjadaniem ciepłego albo zimnego gówna") i różnych opowieści ze swojego życia, na przykład opis spotkania z Nealem Cassadym na krótko przed jego śmiercią.

Treścią jednego z felietonów była historia pewnego małego krawca imieniem Jack, który siedzi w swym zakładzie nad maszyną do szycia, gdy odwiedza go jego kumpel Harry. Pisać cokolwiek więcej o fabule byłoby nieuprzejmością, na tym więc poprzestaję. Dość powiedzieć, że okoliczności towarzyszące temu spotkaniu są mocno nietypowe, a próby odgadnięcia co autor usiłował nam przekazać, może przyprawić o połamanie głowy, być może połączone z torsjami. Na pewno jest to utwór niestereotypowy, Bukowski zazwyczaj kojarzy się z mrocznymi, zadymionymi spelunami i hektolitrami whisky, tu zaś nie uświadczymy ani grama alkoholu, ani na chwilę nie wychodzimy też poza zakład krawiecki.

Film jest krótki, wizualnie znakomity, aktorstwo może nieco zbyt przerysowane, ale moim zdaniem pasujące do konwencji, fabułę każdy sobie prywatnie oceni. Uważam, że warto poświęcić te 16 minut.

Filmik można obejrzeć tutaj.

środa, 5 lutego 2014

rozkminka o nebrasce


Na ten film czekałem od dłuższego czasu, któregoś razu przypadkiem trafiłem na zwiastun i gdy tylko go obejrzałem, wiedziałem, że całość ma spore szanse, by przypaść mi do gustu. Czekałem więc cierpliwie, w międzyczasie film zdobył chyba jakieś nominacje do Oscarów, ale za bardzo tego nie śledziłem, więc nawet nie wiem co konkretnie, dość powiedzieć, że medialnie pozostawał raczej w cieniu swoich konkurentów. Gdy tylko miałem okazję (tzn. dzisiaj), urządziłem sobie prywatny seans. Co zobaczyłem?

Rzecz pierwsza, oczywista, film jest czarno-biały. Ja bardzo lubię taką stylistykę, są podobno ludzie, którzy nie potrafią jej zdzierżyć. De gustibus... Zaczyna się od ujęcia niedołężnego staruszka człapiącego poboczem. Po chwili zgarnia go policja. Okazuje się, że staruszek ów to Woody Grant. Właśnie otrzymał list z informacją, że wygrał milion dolarów i musi stawić się w Nebrasce (nie pamiętam nazwy miasta), by odebrać pieniądze. Mieszka w Montanie, więc ma kawałeczek do przebycia. Z posterunku policji odbiera go jego syn David, który wraz ze swą matką i bratem usiłuje wyperswadować Woody'emu szalony pomysł. To oczywiste, że list to zwykła podpucha, reklamówka dostarczana setkom ludzi. Stary jest jednak uparty i wciąż wymyka się z domu. W końcu David, który nawiasem mówiąc nie jest ze swego życia zadowolony i pragnie się od niego na chwilę oderwać, godzi się zawieźć ojca do Nebraski. Warto dodać, że jego relacje z ojcem nigdy nie były satysfakcjonujące. Woody to zatwardziały alkoholik, który nigdy nie interesował się życiem swoich bliskich. David w jakimś stopniu liczy zapewne na to, że może się to choć trochę zmienić dzięki wspólnej podróży.

Po drodze zatrzymują się w mieście z którego pochodzi Woody, by spędzić trochę czasu z mieszkającą tam rodziną. Staje się to pretekstem do rodzinnego zjazdu, a mówiąc bardziej górnolotnie, do sentymentalnej podróży w przeszłość ojca, którą dopiero teraz David zaczyna poznawać naprawdę. A dzięki niej poznaje samego ojca, jego zupełnie inny wizerunek niż do tej pory widział. Cała historia nie jest szczególnie wymyślna, tak naprawdę to kolejny film drogi, gdzie bohaterowie odbywając podróż w przestrzeni, w istocie zwiedzają niezbadane dotychczas rejony swojej jaźni, by w finale poznać lepiej samych siebie i wyciągnąć z tego takie czy inne wnioski. I na początku byłem, prawdę powiedziawszy, trochę rozczarowany, myślałem bowiem, że nie dostanę nic więcej niż całkiem dobry film. Jednak im dalej w las... Mniej więcej od połowy filmu, z minuty na minutę byłem coraz bardziej zahipnotyzowany, by w trakcie napisów gapić się w ekran słuchając towarzyszącej im muzyki, pogrążony w rozmyślaniach.

Trudno mi powiedzieć, co konkretnie doprowadziło do takich przeżyć. Gdyby dłużej się nad tym zastanowić, film niczym nie zaskakuje. Jego siła tkwi w emocjach drzemiących w bohaterach, które na różne sposoby, raz śmieszne, innym razem wzruszające, ale zawsze bardzo wyważone i pozbawione patetyzmu, powoli przedostają się do naszego systemu nerwowego, by całkowicie nami zawładnąć. Zwłaszcza że wszyscy aktorzy stanęli na wysokości zadania i oglądając kreowanych przez nich bohaterów, po prostu w nich wierzyłem. Trafił też do mnie chłodny obraz północnych stanów i ich małych miasteczek, w których czas zdaje się stać w miejscu. Całości dopełniała muzyka, idealnie współgrająca z pozostałymi elementami. Gdy tak się teraz nad tym zastanawiam, nie przychodzi mi do głowy nic, co mógłbym filmowi wytknąć. Na ten moment jest dla mnie pozbawiony wad. Może później coś sobie przypomnę. Albo gdy będę oglądał go drugi raz (zrobię to na pewno), już bardziej krytycznym okiem uda mi się coś wypatrzeć.

Póki co jednak polecam go każdemu, a zwłaszcza fanom amerykańskich filmów drogi, filmów czarno-białych i filmów, nomen omen, rozkminkowych. Nie zawiedziecie się (raczej - cholera, zawsze muszę się asekurować).

sobota, 1 lutego 2014

rozkminka o czyczu


O istnieniu Stanisława Czycza dowiedziałem się dzięki lekturze "Portretów z bufetem w tle" Romana Śliwonika, który w swym wspomnieniowym dziele opowiadał o pisarzach i poetach mniej lub bardziej związanych z pismem literackim Współczesność i o swych relacjach z nimi. Mówiąc precyzyjniej, były to przyjaźnie, z reguły troskliwie podlewane "czystą, która duszy nie plami", czemu sprzyjał styl życia ówczesnych artystów, będącego ni mniej ni więcej niekończącą się balangą. Aż dziw bierze, że tyle rzeczy zdołali jeszcze napisać. Wśród opisywanych przez Śliwonika byli ci, którzy także dzisiaj są dobrze znani, jak Hłasko, Himilsbach czy Stachura. Znaleźli się też tacy, którzy niegdyś popularni, obecnie są raczej zapomniani, za przykład niech posłużą Brycht czy Iredyński. Był wreszcie Czycz, poeta i prozaik, który od zawsze trzymał się na uboczu i starał się unikać rozgłosu.

Ciekawie wyglądają kulisy jego debiutu, warto tu przytoczyć fragment artykułu opublikowanego w Newsweeku (całość tutaj):
W latach 70. krakowscy młodzi literaci z rozbawieniem opowiadali sobie historyjkę z lat 50. o tym, jak chłopak z Krzeszowic znalazł w pociągu przepisane przez kogoś wiersze Czesława Miłosza. Nie rozpoznał autora i uznał, że może je zaprezentować jako własne. Zaniósł je do krakowskiego oddziału Związku Literatów Polskich, gdzie stosowna komisja bez trudu odkryła, że prawdziwym autorem jest pisarz wówczas wyklęty. Wywalono więc kandydata na poetę za drzwi, bo po pierwsze, nie można go było przyjąć do związku na podstawie cudzych wierszy, a po drugie, podejrzewano go o polityczną prowokację. Kandydat się wściekł, pomyślał: to ja wam jeszcze pokażę. Wrócił do Krzeszowic i po roku przyniósł pakiet wierszy napisanych przez siebie. Oszołomił komisję i został członkiem Koła Młodych ZLP, a potem wybitnym pisarzem.
Ile prawdy jest w tej anegdocie nie wiadomo, znając życie jest mocno podkoloryzowana, ale takie jest prawo legendy. Na pewno czyni to postać artysty tym bardziej intrygującą.

"Nie wiem co ci powiedzieć" składa się z sześciu opowiadań. W krótkiej notce na początku autor wyjaśnia, że część z nich pochodzi z wcześniejszego zbioru pt. "Nim zajdzie księżyc". Powodem było występowanie w nich tych samych bohaterów, o których pisał kolejne utwory. Dopełnieniem tej swoistej trylogii była zaś "Pawana". Jako że w mojej bibliotece dostępna była tylko ta książka, o której mam zamiar tu parę słów napisać, o pozostałych nic więcej nie wiem, nie wiem nawet, które opowiadania są tymi wykorzystanymi powtórnie.

Akcja wszystkich opowiadań dzieje się w Miasteczku i jego okolicach. Choć konkretna nazwa ani razu nie pada, po krótkim śledztwie możemy być pewni, że chodzi o podkrakowskie Krzeszowice z których wywodził się autor. Również czas akcji opisywanych historii jest wspólny, lato, wakacje, czas wolny spędzany to nad stawem, to na łące, to w restauracji "Turystyczna", to w ruinach Zamku, to na potańcówce. Jedynym wyjątkiem są otwierające zbiór "Góry słabo widoczne", tu panuje aura zimowa, co być może było powodem, że to akurat opowiadanie najbardziej przypadło mi do gustu. Jego bohaterowie, dwóch kumpli, wybiera się na wyprawę, której przebieg jest zupełnie niebanalny. Enigmatyczność utworu i jego mistyczna zagadkowość przekazana jednak w prostych słowach, pozwala na mnogość interpretacji pozostając historią, która zwyczajnie mogła się komuś przydarzyć.

Kolejne opowiadania skupiają się z reguły na przeróżnie podanych perypetiach około miłosnych. Pomimo pogodnego zdawałoby się miejsca i czasu, panuje w nich raczej melancholijny nastrój, rejsowy poeta rzekłby zapewne "smutek i nostalgia". Opowiadania pisane są w pierwszej osobie, językiem w granicach rozsądku naśladującym mowę potoczną. Forma pierwszych trzech pozostaje jednak dość konwencjonalna, podczas gdy w pozostałych autor pozwolił sobie na pewne "odloty", czy to próbując prozy poetyckiej, czy to mieszając różne płaszczyzny czasowe, czy to stosując pijaną narrację zbudowaną z pourywanych zdań, każde z innej parafii. Możliwe, że kluczowe jest tu wspomniane włączenie do zbiorku już raz opublikowanych opowiadań, ale to tylko teoria. Najbardziej podobał mi się jednak zabieg umieszczenia różnych bohaterów w jednym miasteczku, gdzie ich losy nie zawsze się przecinają, czasem może nieświadomie przechodzą obok siebie. A zdarza się też, że tylko jeden szczegół dotyczący topografii potwierdza, że dane opowiadanie również umiejscowione jest w Miasteczku.

Książkę czyta się szybko i przyjemnie i myślę, jeżeli ktoś nie zetknął się wcześniej z osobą i twórczością pana Czycza, to warto się z nią zaznajomić i nie poprzestawać na jednym dziele. Ja na pewno sięgnę po coś jeszcze.





PS. Inny fragment newsweekowego artykułu:
Jak przypominał Bogusław Żurakowski, poeta i wykładowca UJ, Staszek „twierdził, że nigdy nie odwiedzał najbardziej znanych miejsc w Krakowie, nie był na Wawelu, w Bazylice Mariackiej... I nigdy nie pozwalał mi zaprowadzić się tam”. Rzeczywiście, nie pamiętam, bym go widział na innej ulicy niż Krupnicza.
automatycznie przypomina mi o Wieniedikcie Jerofiejewie i o pierwszym akapicie jego najsławniejszego dzieła:
Wszyscy powiadają: Kreml, Kreml. Od wszystkich o nim słyszałem, a sam nie widziałem go ani razu. Ileż to już razy (z tysiąc) na gazie albo na kacu przemierzałem Moskwę z północy na południe, z zachodu na wschód, z jednego końca na drugi, na wylot i na oślep – ale Kremla nie widziałem nigdy.