piątek, 16 sierpnia 2013

deadlandsowa kampania sobka sesja 2

Na ranczo McKenzy'ego dotarłem na miłym rauszu. Odprawiłem woźnicę, mówiąc mu, by przyjechał po mnie wieczorem. Pomyślałem sobie, że od południa do zmroku sprawę powinienem załatwić, a jeśli nie, to lepiej się stąd wynosić. Przy bramie przywitał mnie jakiś przydupas, później poznałem jego imię - Mark. Robił mi trudności, ale w końcu przekonałem go, by zaprowadził mnie do swego szefa. Po drodze przydybałem pokojówkę, prosząc ją, by przyniosła mi jakieś chlańsko. Przyniosła mi jakiegoś markowego sikacza, nie cierpię tych jaśniepańskich wymysłów, ani się tym upić, ani co. Ale darowanemu koniowi, et tecera. McKenzie na początku wywarł na mnie dobre wrażenie, pozory mylą, ale o tym później. Odpowiedział na wszystkie pytania, zreferował sprawę tajemniczych zniknięć, okazuje się, że najpierw zaczęło znikać bydło, później zniknęło dwóch przydupasów McKenzy'ego, a później szeryf, który sprawę miał wyjaśnić. Ten szeryf co to po nim ręka została, nie ten co mi się rano w Clown Town pod nogami pałętał. Myślę sobie jak tu z tej sprawy najłatwiej się wymigać i widzę, że co jak co, ale na miejsce zajścia muszę się wybrać, żeby w razie czego ranczer nie zeznał potem, że olałem sprawę. Poprosiłem o konia i przewodnika, na tego ostatniego został wyznaczony spotkany przy bramie Mark. W chwili gdy staliśmy przy koniach i omawialiśmy kwestie ekwipunku, zobaczyłem typka wchodzącego do jakiejś kanciapy. Poznałem go od razu, jeden z tych "dżentelmenów" z którymi mieliśmy zatarg w saloonie. Pobiegłem za nim, kątem oka zauważyłem podjeżdżającego do rancza szeryfa z jakimś kolesiem. Czym prędzej wszedłem do budynku, by załatwić sprawę i wtedy się zaczęło. Wyciągnąłem gnata i wycelowałem w marudera, mówiąc, że jest aresztowany. Sięgnął po gnata, chciałem mu go wystrzelić z ręki i z pewnością by mi się to udało gdyby nie pieprzony szeryf, który właśnie wszedł i podbił mi rękę. Wkurwiłem się, człowiek się stara, a jakieś leszcze mu szczają do butów. Wyszedłem, zamknąłem drzwi i słuchałem strzałów dochodzących ze środka. Na zewnątrz zaraz zrobiło się zbiegowisko, przyleciał McKenzie i chcieli nas zlinczować, a ja nawet się tym nie przejąłem tak mi się chciało pić. Nagle jak spod ziemi zjawił klecha wielki jak stodoła. A razem z nim zakonnica chuda jak wyschnięty badyl. Ksiądz wstawił taką gadkę, że choć akcent miał gorszy od meksów, wszystkim opadły szczeny i puścili nas wolno, pod warunkiem, że wyjaśnimy sprawę zniknięć. Dali nam nawet dwóch kolesi do towarzystwa (w tym Mark), na oko straszne łamagi, ale z doświadczenia wiem, że jak na pustkowiu skończy się prowiant to dobrzy i tacy. Ruszyliśmy w drogę, zrobiło mi się trochę słodko-gorzko, ale ksiądz poczęstował mnie winem, którym się trochę poleczyłem. Gdy przybyliśmy na miejsce odkupiłem od Marka dużą butlę whisky. Przyssałem się do niej jak do cycka mamuśki i od tej pory niewiele pamiętam. Las, ciemność rozświetlane słabym blaskiem ogniska, wrzaski, krzyki, strzały. Rano okazało się, że Mark i jego kumpel gdzieś zniknęli, a reszta opowiadała, że napadła nas jakaś bestia, Scott (ten kumpel szeryfa) ją wykończył, a ja uratowałem życie księdzu. Zastanawiam sie teraz jak to ładnie ująć w raporcie, żeby trzymało się kupy. Bestia nad ranem była już kupką popiołu, więc w przynajmniej kwestii muszę użyć wyobraźni.

2 komentarze:

  1. Nie wiem, gdzie mogę znaleźć wspomnienia reszty bohaterów, ale opowieść Asha Crabtree jest wyborna - przednio się ją czyta. Będą kolejne części?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Była jeszcze jedna sesja, ale zamuliłem, nie napisałem zaraz po i teraz średnio pamiętam. Dzięki za słowa uznania, na pewno zmotywuje mnie to do spisywania więcej tego typu raportów, gdy tylko będzie ku temu okazja.

      Usuń