piątek, 26 maja 2017

W bramie #02 - "Morze po kolana"

No i udało się. Jest druga brama. Daje to nadzieję na trzecią. Tym razem jesteśmy z Szymonem równorzędnymi rozmówcami i gadamy o komiksie "Morze po kolana", do sięgnięcia po który zachęciła mnie w pierwszej kolejności niebieska zjeżdżalnia z okładki.

czwartek, 18 maja 2017

rozkminka o ciszy



TO NIE JEST KRAJ DLA LUDZI
Człowiek, zwany Ciszą

"Dziki zachód to już historia. Musimy zacząć nową erę" - tak gubernator stanu Utah poucza szeryfa Burnetta, byłego żołnierza, który ma wziąć pod swą opiekę rejony miasteczka Snowhill. Po chwili polityk zamyśla się nad swą wypowiedzią i instruuje asystenta: "można to wykorzystać w moim przemówieniu". Słowa szeryfa są znamienne dla przekazu, jaki zdaje się nieść ze sobą "Człowiek zwany Ciszą". Skończyły się czasy złotej wolności pionierów, teraz nastanie cywilizacja. A moment przejścia z jednego stanu do drugiego siłą rzeczy musi ponieść za sobą pewne ofiary. Podobnie było w klasycznym anty-westernie Sama Pekinpaha Pat Garrett i Billy Kid, gdzie tytułowi bohaterowie, dawniej przyjaciele, stają po dwóch stronach barykady, reprezentując skrajnie różne postawy wobec przemian, które spotkały ich świat.

Spaghetti westen Sergio Corbucciego, klasycznego twórcy tego gatunku (Django) opowiada podobną historię, z tym że podaje ją o wiele bardziej pesymistycznym i dobitnym tonie. Film Pekinpaha był czymś w rodzaju filmowej ballady, nie tylko dzięki genialnemu soundtrackowi autorstwa Boba Dylana. Sam sposób prowadzenia narracji był nieco liryczny, przesycony sentymentem za czasami bardziej przyjaznymi dla niepokornych indywidualistów (i wbrew temu co widzimy na ekranie, niekoniecznie chodziło o Dziki Zachód, raczej o hippisowską Amerykę lat sześćdziesiątych). I choć przekaz nie napawał optymizmem tych, którym marzyłaby się wieczna kontestacja jako sposób na życie, to film wywoływał raczej zadumę, odwołując się do tego rodzaju sentymentów. Corbucci pozostawia nas zaś z uczuciem skrajnej beznadziei. W swoim filmie dekonstruuje bowiem mit Dzikiego Zachodu w sposób tak skrajny, że można chyba metaforycznie powiedzieć, że zabija western.

Od schematów typowych dla filmów tego gatunku odchodzi już na poziomie scenerii. Wszechogarniająca biel, pokrytych głębokim śniegiem rejonów stanu Utah zdecydowanie kontrastuje ze spalonym słońcem Teksasem, czy soczystą zielenią prerii Kansas. Od niedawna western w zimowym klimacie szerokiej publiczności kojarzyć się może raczej z Nienawistną ósemką Quentina Tarantino. Jednak słynący z żonglowania filmowymi cytatami reżyser, bez wątpienia zapożyczył ten motyw właśnie z Człowieka zwanego Ciszą. Do tego stopnia, że powtórzył nawet niektóre ujęcia. W jego przypadku była to jednak tylko postmodernistyczna zabawa, a film, którym się inspirował, jest w moim odczuciu czymś znacznie głębszym, choć osadzonym typowej dla spaghetii westernu nieco pastiszowej, epatującej skrajną brutalnością, konwencji.

Kilka słów o fabule. Jest sobie miasto, a w nim obywatele. W okolicznych górach zaś ukrywają się bandyci. Cóż to jednak za bandyci? Zgraja wygłodniałych obdartusów. Znamienny jest fakt, że w angielskiej ścieżce dźwiękowej nie określa się ich słowem "bandits" ("-Who are they? - Bandits. Bandits and smugglers" - przypomina się dialog z Za garść dolarów), lecz "outlaws" - wyjęci spod prawa. A kto reprezentuje prawo, przynajmniej w punkcie wyjścia całej historii? Miejscowy bogacz, właściciel sklepu, który majątek zdobywa wywłaszczając okolicznych farmerów z ich ziem i zagarniając je dla siebie za bezcen. Ze scen retrospekcji wiemy, że nie waha się robić tego z bronią w ręku. Ten człowiek dzierży w swym ręku także urząd miejscowego sędziego (przy swoim bogactwie zapewne nie trudno było mu go sobie zapewnić). Wyznacza więc teraz cenę za głowy kryjących się w górach, własnoręcznie wyrzuconych poza nawias społeczeństwa banitów, których celem nie są nawet pieniądze, a choćby odrobina jedzenia. Pozostają jednak celem łowców nagród, którzy w majestacie prawa polują na nich jak na króliki.

Okazuje się więc, że to ci, których określa się bandytami, w rzeczywistości są zaszczutymi ofiarami. W okolicy pojawiają się dwie osoby, które ich sytuację będą starały się zmienić. Wspomniany wyżej szeryf Burnett, wysłany tam przez gubernatora, żywcem wyjęty z klasycznych westernów z Johnem Waynem, wyznający zasady godne szeryfa na Dzikim Zachodzie. Chce powstrzymać błędne koło przemocy Drugą postacią jest tytułowy człowiek, zwany Ciszą - tajemniczy mściciel, pod byle pretekstem wykańczający łowców nagród. Bez słowa, przydomek zobowiązuje, Cisza jest niemową. Genialny i odważny pomysł, biorąc pod uwagę, że to główny bohater. Dwie sceny retrospekcji rzucają światło na kierujące nim pobudki, choć zastanawiam się, czy nie lepiej by było, gdyby pozostały one tajemnicą. Gdyby widzowie mogli się ich tylko domyślać. Cisza jest też, to warto dodać, najszybszym rewolwerowcem ze wszystkich postaci. Czy jednak to wystarczy?

Ich przeciwnikiem będzie Loco, najskuteczniejszy z łowców nagród, po mistrzowsku odegrany przez jedynego w swoim rodzaju Klausa Kinsky'ego. Nie masz nad niego cwaniaka. Gdy zdaje sobie sprawę, że Cisza jest od niego szybszy, postanawia w jego obecności nie dobywać rewolweru, wiedząc, że jego przeciwnik, wierny kodeksowi Dzikiego Zachodu, nie sięgnie pierwszy po broń. Scena, gdy Cisza usiłuje go sprowokować jest komiczna, ale to tylko jeden z nielicznych momentów, gdy możemy się nerwowo uśmiechnąć. Przez resztę czasu odczuwamy narastającą frustrację, wynikającą z faktu, że szlachetność, typowa dla pozytywnych bohaterów westernu, w tym przypadku jest tylko kulą u nogi. To dzięki niej Loco zdaje się być cały czas o krok do przodu. Wraz ze zbliżającym się zakończeniem w miasteczku zapada zmrok, w którym rozpraszają się typowe dla westernu prawidła. Jak w świecie deprecjonującym zasady, poradzi sobie bohater, który je ucieleśnia. Powiem jedynie tyle, że zakończenie jest do tego stopnia drastyczne, że producenci wymogli na reżyserze nakręcenie alternatywnego zakończenia. Co ciekawe, zdaje się ono dodatkowo podkreślać apokaliptyczną wymowę oryginału - skończyła się pewna epoka. A może nigdy jej nie było?



ps taki mem stworzył mój kumpel, Zubek. Nasi wspólni znajomi twierdzą, że trafił w samo sedno...

wtorek, 16 maja 2017

Bal na Gnojnej - akordeon

Szymon Teżewski, wielki pisarz, przez niektórych nazywany "nowym Twardochem", ma dziś urodziny. W związku z tym życzę mu, żeby żył przynajmniej o rok dłużej niż ja, by nad moim grobem zagrać tę melodię:

czwartek, 4 maja 2017

rozkminka o dziarach 1

Zawsze podobały mi się tatuaże. To znaczy, podobały mi się bardzo, bardzo, bardzo, w czasach gdy stosunkowo rzadko się je widywało, a ich posiadacze byli, mówiąc oględnie, charakterystyczni. Ich dziary też były charakterystyczne. Wykonanie raczej prymitywne, w jednolitym sinym kolorze, proste, naiwne lub wulgarne motywy. Przy tym wszystkim było w tym coś zakazanego, nie oszukujmy się. Ten ich aspekt zresztą chyba najbardziej mi imponował. Poza tym posiadacz takiej ozdoby z pewnością z niejednego pieca chleb jadł i niejedno miał do opowiedzenia. Później tatuaże stawały się coraz bardziej popularne i społecznie akceptowane, może i dobrze, ale dla mnie to już nie było to. Za ładne to wszystko, kolorowanki a la Disney, tak na to mówiłem. A tamte, zachowane na skórze ludzi coraz starszych, dalej mnie fascynowały.

Pewnego razu odkryłem stronę, założoną przez człowieka, który moją fascynację podzielał, gdzie publikowano zdjęcia i historie takich właśnie ludzi. Autor strony zachęcał, by rozmawiać z wydziaranymi, starszymi ludźmi, by ich tatuaż stał się okazją do poznania ich osoby. Zacząłem wówczas wypatrywać potencjalnych rozmówców i okazało się wówczas, że jest ich wcale niemało. Długo jednak musiałem próbować przełamać swą nieśmiałość, zanim zdobyłem się na zagajenie któregoś z nich. A gdy się w końcu udało, to okazało się, że strona zawiesiła działalność (tak się domyślam, fanpage na facebooku zniknął, a na mejla nie otrzymałem do tej pory odpowiedzi). W związku z tym, żeby ta krótka opowieść nie skończyła w szufladzie i by kontynuować chwalebne dzieło autora strony DZIARY NASZYCH STARYCH, wrzucam to tutaj. Z pewnością pojawią się też kolejne. Może ktoś oprócz mnie odnajdzie w tym magię.

Pan Janek, lat 63. Spotkany przy ulicy Lipowej w Białymstoku. Za drobnym wynagrodzeniem rzeczowym pokazał kilka tatuaży. Ma ich więcej, na plecach i na nogach, ale pogoda nie zachęcała do nadmiernego obnażania. Jak mówi, tatuaże pochodzą "i z wolności i stamtąd". Pierwszy, jeśli dobrze zrozumiałem chodziło o LOVE na knykciach, pochodzi jeszcze z czasów, gdy pan Janek był w trzeciej klasie szkoły podstawowej. Jego wujek, świętej w pamięci, wyszedł wtedy z więzienia, cały w tatuażach, miał między innymi wytatuowaną czarną podkoszulkę i czarne skarpety. Małemu Jankowi bardzo się to spodobało i prosił wujka, by coś podobnego mu załatwił. Gdy pewnego razu wujek sobie popił, wziął Janka na barana i zaniósł gdzie trzeba. I tak to się zaczęło. Umówiliśmy się, że gdy pogoda będzie bardziej odpowiednia, pan Janek pokaże pozostałe dziary. O jednej z nich opowiedział: w wojsku codziennie sprawdzano czystość nóg, więc na palcach nożnych wytatuował "chuju czyste". Od tej pory jego nóg nie sprawdzano, ale musiał zrobić sto pompek.