czwartek, 31 grudnia 2015

Laikike1 - Level Up 7 Prod (BobAir)

Klasyczne zakończenie roku, kolejny poziom w górę.

poniedziałek, 21 grudnia 2015

rozkminka o absalomie


Dawno nie napisałem nic o ksiażkach, nie wiedzieć czemu, mam przed tym jakiś dziwny opór. Niniejszy wpis będzie więc w dużym stopniu wymuszony, ale mam nadzieję, że przerwie złą passę i dzięki niemu zacznie się dziać trochę więcej w tej kwestii.

Jakiś czas temu dostałem cynk o towarzystwie tzw. intelektualistów, zbierających się w prywatnym mieszkaniu (niemal jak tajne komplety), by prowadzić dyskusje o wyznaczonej wcześniej lekturze. Całe to przedsięwzięcie wydało mi się intrygujące, a że moje koneksje umożliwiały mi wejście postanowiłem się tym zainteresować. Dodatkową zachętą okazało się to, że lekturą, której miało być poświęcone spotkanie, było "Abasalomie, Absalomie" Faulknera, powieść, którą od dawna miałem w swoich czytelniczych planach. Do tej pory jednak przed jej lekturą odstraszało mnie moje nieuzasadnione, jak się okazało przekonanie, że jest to lektura wyjątkowo trudna (największy wpływ miała chyba na to mała i gęsta czcionka, onieśmielająca już podczas kartkowania). Na spotkanie, jak się okazało, ostatecznie nie dotarłem, ale książkę w końcu przeczytałem, tyle dobrego.

Bo przymierzałem się od niej od już od dłuższego czasu. Stała na półce ładnych parę lat, ale lekturę wciąż odkładałem na później. Wydawało mi się, że będzie ona w najwyższym stopniu wymagająca i trudna. Takie miałem wrażenie, gdy patrzyłem na pierwszą stronę i moim oczom ukazywała się mała, gęsta czcionka, ukazująca typowe dla Faulknera zdania wielokrotnie (nieraz do sześcianu) złożone. Jednak, gdy powodowany wyżej przywołanymi okolicznościami, zabrałem się za lekturę, okazało się, że moje obawy były wysoce przesadzone. Owszem, "Absalomie, Absalomie" to w żadnym razie nie czytadło, z którym można zapoznawać się jednym okiem, w tym samym czasie oglądając film i słuchając muzyki; wymaga znacznej koncentracji, ale gdy raz damy się wciągnąć w tok opowieści, wszystko zaczyna iść jak po maśle.

Historia ukazana w powieści rozgrywa się na przestrzeni kilkudziesięciu lat, a perspektywa przedstawiających ją czytelnikowi narratorów, znających ją z drugiej, trzeciej, a nawet czwartej ręki, wydłużają ten okres do niemal stulecia. Przy sposobie prowadzenia narracji warto zatrzymać się na dłużej. Jedynie Rosa Coldfield, której wspomnienia roztaczane przed młodym Quentinem Compsonem rozpoczynają powieść, miała bezpośrednią styczność z pewną częścią kluczowych wydarzeń, bądź znała osobiście zaangażowanych w nie ludzi. Pozostali narratorzy, a jest ich trzech - ojciec Quentina, znający wydarzenia z opowieści swego ojca, sam Quentin, który zabawia opowieścią swego kolegę ze studiów i w końcu ów kolega, który zbierając do kupy wszystko co usłyszał, stara się ułożyć z tego jakąś logiczną całość, która doprowadziłaby do wniosków, pozwalających mu zrozumieć naturę Południa. Wszystko to, podane w sposób całkowicie stojący na bakier z rzeczywistą chronologią wydarzeń, powoduje, że całą historię musimy sobie ułożyć w głowie jak wieloelementowe puzzle.

Centralną postacią, spiritus movens, jest Thomas Sutpen, który pewnego pięknego dnia roku pańskiego 1833, w iście westernowym stylu pojawia się "znikąd" w hrabstwie Yoknapatawpha (o którym później). Kupuje ziemię, buduje posiadłość i osiada w niej wraz z pośpiesznie poślubioną córką jednego z mieszkańców miasteczka. Co nim powodowało i jaki cel mu przyświecał, do tego próbują dotrzeć po latach ci, których pozornie jego historia nie dotknęła, a jednak wciąż, po tylu latach, nią żyją. Mnie Sutpen kojarzył się w pewnym sensie z Gatsbym, tytułowym bohaterem słynnej powieści Fitzgeralda. Podobna determinacja w dążeniu do celu, imponująca rezydencja jako jeden ze środków, jednak zupełnie inne wydarzenia będące podłożem jego działań. Ciążące nad nim fatum, przesądzające jego los, a także losy wszystkich, z którymi w ten czy inny sposób się związał, paradoksalnie sprawia wrażenie jednocześnie wyjątkowo złośliwego, jak i całkowicie zasłużonego.

Kluczowe dla utworu wydaje mi się zagadnienie pamięci i tego, w jak wielkim stopniu jesteśmy uzależnieni od przeszłości, nawet tej, która zdaje się nie mieć dla nas znaczenia. W powieści uwidocznia się to na dwóch płaszczyznach. Jedna z nich to historia Sutpena, a raczej tych, którzy po latach wspominają jego i wszystkie skutki jego działalności. Co ciekawe, choć wersje narratorów nie wykluczają się nawzajem i raczej nie mamy wątpliwości co do ich wiarygodności (sam Faulkner o niej zapewniał, wypowiadając się o książce), to każde z nich podchodzi do swej opowieści z zupełnie innym ładunkiem emocjonalnym i dla każdego znaczy ona coś zupełnie innego. Zaś drugą płaszczyzną jest historia amerykańskiego Południa, którą obserwujemy w tle. Życie w cieniu przeszłości, której potęga została brutalnie ucięta klęską wojny secesyjnej, staje się balastem, który ciążyć będzie jeszcze bardzo długo. W tej pięknej wizji świata, zakończonej tym kataklizmem, nie ma miejsca na niewygodne tematy, a jednak to chyba właśnie milczenie o nich zdaje się konstytuować tę zbiorowość.

Na koniec chciałbym jeszcze na chwilę powrócić do Yoknapatawpha. Jest to w pełni fikcyjne hrabstwo, wymyślone przez Faulknera na potrzeby jego powieści i stanowiące miejsce akcji kilkunastu z nich. Bardzo mi się ten zabieg podoba, wraz z kolejną przeczytaną książką czuję się, jakbym powracał na stare śmieci. Czy znacie jeszcze jakieś tego typu powieści, gdzie to właśnie tło jest niezmienne, a zmieniają się bohaterowie (choć powtarzają się jacyś epizodyczni lub pierwszoplanowi stają się w kolejnej epizodycznie czy vice versa)?

piątek, 20 listopada 2015

rozkminka o wiedźminie

Natrafiłem na ciekawy "psychotest" - jaką postacią z Wiedźmina 3 jesteś. W grę nie grałem, w żadną część, choć oryginał jedynki od 2007 stoi na półce. Kiedyś na pewno. No ale test zrobiłem tak czy siak i było mi bardzo miło, że okazałem się swoją ulubioną postacią z książkowego cyklu - Yarpenem Zigrinem. W ogóle postacie krasnoludów, czyli oprócz Yarpena jeszcze np. Zoltan Chiavay i Dennis Cranmer, były postaciami, z którymi zwyczajnie się utożsamiałem. Bardzo jeszcze lubiłem postać Isengrima "Żelaznego Wilka" Faolitiarny, ale z nim się nie utożsamiałem. Dreszcz mnie przechodzi na samą myśl, że mógłbym. Więc gdy przeczytałem o sobie, że
Jesteś Yarpenem! Masz jaja jak kokosy i choć czasem zbywa Ci na dobrych manierach, lubisz przekląć jak szewc i w ogóle straszny z Ciebie sukinkot, lojalny z ciebie druh i doskonały towarzysz w każdej sytuacji
choć powód jest wręcz śmieszny, to poczułem się dowartościowany. Powiem nawet nieskromnie, że opis do mnie pasuje :P

Dla ilustracji chciałem wrzucić rysunek Yarpena z komiksu "Granica możliwości", który dawno, dawno temu był dla mnie pierszym kontaktem ze światem wiedźmina, ale na sieci znalazłem tylko taki tyci. W wolnej chwili znajdę komiks i zrobię skan i może w ogóle rozwinę tego posta w jakąś dłuższą rozkminkę, bo czuję potencjał.

środa, 11 listopada 2015

rozkminka o święcie

Pieśń na dzisiaj:

niedziela, 25 października 2015

rozkminka o nowej rzeczywistości

Jak żyć w "nowej" rzeczywistości? Tak samo jak w starej: zarzucamy antydepresanty i jakoś to będzie.

sobota, 24 października 2015

rozkminka o techno

Jak już wspomniałem w poście o "Idolu", miałem okazję wybrać się na koncert The Analogs, jednego z moich ulubionych zespołów. Ciekawym zbiegiem okoliczności był fakt, że został zagrany wspomniany przeze mnie w poprzednim wpisie utwór "Idole", choć z reguły nie jest on grany z reguły na koncertach. Ale, jak uznał wokalista, trzeba ten kawałek przypominać, bo każde pokolenie dodaje do niego kolejną zwrotkę. Gdy Harry za Analogsów wspólnie z Farben Lehre wykonał "Pierdoloną erę techno", przeniosłem się w czasie.

Dawno, dawno temu, w czasach gdy uczęszczałem do gimnazjum, wymienialiśmy się między sobą płytami CD-R, na których upychało się wszystko co się dało. Empetrójki, "śmiszne" filmiki etc. Na takiej właśnie płycie, nie mam pojęcia, od kogo pożyczonej, trafiłem na kawałek, w którym natychmiast się zakochałem. Podpisany był jako Pidżama Porno, a zaczynał się od pamiętnych słów "to chuj, że gramy jak dwadzieścia lat temu". Niedługo póżniej skompromitowałem się w towarzystwie, gdy ktoś przytoczył wersy z tego kawałka, a ja zidentyfikowałem je jako twórczość zespołu z nazwy mojego pliku. Szczęście w nieszczęściu polega na tym, że dowiedziałem się wówczas o prawdziwych autorach tego utworu. Swoją drogą, aż do dzisiaj myślałem, że tamta nazwa pliku to jakaś durna pomyłka, która urosła do rangi reguły, coś jak "Balansuj ze mną" czy przypisawanie "Jedziemy po zioło" Kalibrowi 44. Jednak dzisiaj, w trakcie przechadzki nad Neckiem, dowiedziałem się od Szymona T., że Pidżama rzeczywiście nagrała cover "Ery techno". edit: chyba jednak nie, ta wersja jest na płycie Blask Szminki.

W każdym razie, gdy już namierzyłem interesujący mnie zespół, natychmiast zapoznałem się z dyskografią. Nie będę tu się na jej temat rozpisywał, kto ją zna, ten wie o co chodzi, kto nie zna może się zapoznać. Ja wspominam teraz czasy "złotych czasów melanżu", gdy byłem młody i piękny (żartuję, tylko młody), a "Era techno" była jednym z elementów czegoś, co można nazwać soundtrackiem mojej ówczesnej ekipy. O pozostałych kawałkach napiszę może przy innej okazji. Dla "Ery techno" charakterystyczne było, że gdy z moim przyjacielem Dawidem szliśmy pijani przez miasto, to na cały głos skandowaliśmy tekst, niekiedy zyskując poparcie nocnych przechodniów, niekiedy wdając się z nimi w awantury. Mieliśmy wtedy po niespełna dwadzieścia lat, dwadzieścia lat stuknęło w tym roku Analogsom.


czwartek, 22 października 2015

rozkminka o idolu

Hłasko powrócił ostatnio do światka literackiego za sprawą odnalezionego po latach debiutanckiego "Wilka", jednak wciąż jest to zaledwie nikły cień jego zamierzchłej sławy. Światło cudownego dziecka lat pięćdziesiątych, pisarza, który z premedytacją zacierał kolejne granice pomiędzy swym życiem a twórczością i dał początek pokoleniu tzw. hłaskoidów, świeciło się mocno i krótko. Może się mylę, ale odnoszę wrażenie, że po okresie wymuszonej przez warunki polityczne posuchy, nigdy już nie odzyskał reputacji, na jaką by zasługiwał. Może jedną z przyczyn jest zamknięcie go w szufladce pisarzy "antykomunistycznych" i sprowadzanie wyłącznie do tej roli. A dzisiejsi antykomuniści wolą się na niego nie powoływać, bo mają lepszych kandydatów od pijaka, dziwkarza, mitomana i rzekomego homoseksualisty. Kto jednak przeczytał taki "Pierwszy dzień w chmurach" (debiutancki zbiór opowiadań), powinien zdawać sobie doskonale sprawę, jak uniwersalne treści niesie ze sobą ta proza i jak łatwo w gruncie rzeczy można ją odnieść także do naszych czasów.

Jeśli chodzi o kino, to początkowo sięgało ono po Hłaskę garściami. W przeciągu jednego roku powstały aż trzy filmy na podstawie jego twórczości: "Pętla", "Ósmy dzień tygodnia" i "Baza ludzi umarłych". Później jednak pisarz wyemigrował i przestało być wesoło. Przez lata ciążyła nad nim zmowa milczenia, a gdy w końcu można było ją przełamać, okazało się, że być może jego czas, przypisany do konkretnej epoki, już przeminął. Do dzisiaj, choć pojawiają się filmy czy spektakle inspirowane jego twórczością, są to z reguły rzeczy niszowe i mało kto o nich słyszał. Szkoda, zarówno twórczość jak i biografia pisarza mogłaby stanowić szerokie pole do popisu.

Wiedział o tym Feliks Falk (mój kumpel wynajmuje od niego mieszkanie, taka ciekawostka), który w latach 80-tych postanowił się zmierzyć z tym fenomenem. Nie interesowała go jednak sama postać pisarza, a jego legenda, w dużym stopniu będąca wynikiem autokreacji. W filmie, wzorowany na Hłasce Piotr Korton pojawia się tylko raz, gdy na samym początku jego zwłoki zostają odnalezione w hotelowym pokoju gdzieś w zachodnich Niemczech. Już za chwilę skupiamy się na właściwym bohaterze, Tomaszu Sołtanie, niepozornym dziennikarzu, owładniętym obsesją, której na imię właśnie Piotr Korton. Przez jedno wydarzenie z dalekiej przeszłości czuje się z nim związany i mimo zakazów mniej lub bardziej oficjalnych chce o nim przypomnieć ludziem. Śmierć idola staje się ostatecznym impulsem.


Dążąc do przynajmniej pośmiertnej rehabilitacji pisarza, najpierw oplutego, a następnie skazanego na zapomnienie, Sołtan rozpoczyna prywatne śledztwo. Poszukuje tajemniczej taśmy, na której Korton nagrał swoje ostatnie chwile. Dociera do dawnej kochanki pisarza, poznaje jego dawnych kumpli. Zostaje przez nich zaakceptowany, więcej nawet, dostrzegają w nim podobieństwo do swego dawnego przyjaciela. Rozochocony dziennikarz, chyba nawet nie do końca świadomie zaczyna wchodzić w skórę swojego idola, którego życie zdaje mu się nieporównanie atrakcyjniejsze od własnego. Podąża jego tropem, przejmuje kolejne kojarzone z nim artefakty jak charakterystyczny kożuch, ciemne okulary czy nóż sprężynowy. Zaczyna pisać i boksować. Stara ferajna Kortona również odżywa, luka po stracie kogoś, kto czynił ich życie kolorowym, zdaje się wypełniać. Czy jednak taki substytut może okazać się trwały, gdy sam pierwowzór był czymś w najwyższym stopniu ulotnym?

Film podejmuje ciekawy i według mnie ważny temat, jakim jest, chyba immanentna ludziom, potrzeba mitologizacji życia. Własnego bądź cudzego, jak kto woli. Jest to pułapka, z której bardzo trudno jest się wyzwolić. Nieraz trzeba wielkiego wysiłku, by odbrązowić pomnik i za ikoną, herosem, symbolem, dostrzec zwyczajnego człowieka. To właśnie takie zadanie czeka Sołtana, choć nie wie on tego od początku i nie wiadomo wcale, czy gdy zda sobie z tego sprawę, nie będzie już za późno. Może zabrnie już za daleko w świecie iluzji i samooszustwa. Nas samych, choć może podobny problem nie dotyczy tak bezpośrednio, również na każdym kroku czeka takie zadanie. Warto o tym pamiętać, w czym może pomóc utwór Analogsów, który mi się teraz skojarzył, a na których koncert wybieram się jutro. "Idole", tytuł nad wyraz adekwatny jak widać. Warto przesłuchać do samego końca dla nieoczekiwanej puenty ;)


"Idola" można legalnie i za darmo obejrzeć w serwisie VOD, zachęcam. LINK

wtorek, 20 października 2015

Star Wars: The Force Awakens Trailer (Official)

Czekam, czekam, czekam. Przypominają mi się czasy gdy na ekrany wchodziło "Mroczne widmo" i z kumplami zajęliśmy cały jeden rząd, a gdy wychodziliśmy, brodziliśmy po kostki w łupinach pestek. Nie mówiąc już o pamiętnym roku '97, gdy jako dziewięciolatek oglądałem na dużym ekranie starą trylogię w wersji odnowionej. Jak śmiesznie by to nie brzmiało, jest to spory fundament mojej tożsamości. Co z tego że nowa trylogia była taka sobie, każda premiera była magicznym wydarzeniem. Tak samo z nadchodzącymi częściami. Będą jakie będą (chciałbym oczywiście żeby były genialne), ale sam fakt że będą napawa mnie niezmierną radością.

piątek, 16 października 2015

rozkminka o alarmach


GORZKA PRAWDA KONTRA HAJLAJF
Ostatnio naszła mnie refleksja, do jakich polskich płyt hip-hopowych, pochodzących mniej więcej z czasów, gdy polskiego hip-hopu zaczynałem słuchać, wracam po latach najczęściej. Okazuje się, że nie zawsze są to te płyty, których wówczas słuchałem najczęściej. Inaczej jest chociażby z płytą, którą mam zamiar przypomnieć na łamach niniejszego wpisu, a mianowicie debiutanckiej płyty (nie licząc poprzedzającego ją maxisingla) Piha, białostockiego rapera (z wykształcenia prawnik jakby co). Zaraz po premierze produkcja ta nie przyciągnęła na dłużej mojej uwagi. W tamtym czasie płyta była chyba za mało "warszawska" jak na klimaty środowiska, w którym się obracałem. Z tamtych czasów zapamiętałem z niej w zasadzie dwie rzeczy. Jedno z najlepszych tekstowych "otwarć", w zasadzie jednym wersem charakteryzujące całą płytę i zapowiadające z czym przez najbliższą godzinę będziemy mieli do czynienia:
Boisz się alarmów? Pe I Ha solo album, piętnaście sekund przed końcem będziesz wpierdalał valium
Drugą rzeczą był promujący płytę utwór "Nie ma miejsca jak dom" na nieco rzewnym samplu z Krzysztofa Klenczona, dedykowny "dla tych, co zjedli chleb betonowych osiedli". Utwór wraz z nakręconym do niego teledyskiem ukazuje słuchaczowi świat, z którego wywodzi się raper, tkwiący "obydwiema nogami w błocie rzeczywistości". Jednak całość płyty nie przedstawia się wcale tak jednowymiarowo. "Gorzka prawda kontra hajlajf" oznajmia raper w jednym z refrenów. Dzięki talentowi do składania słów zdobywa inny, nie znany dotychczas świat, gdzie grupistki podbijają do niego "po autograf z kartką, na czole wypisane wal" i "uderza w twoją dumę, kiedy słyszysz, że jadą na dziewięć taksówek". Cóż, korzysta z tych atrakcji bez żadnych skrupułów, w końcu "nie oderwiesz od stołu dzieciaka, który nie czuł nigdy smaku kawioru".



Zakres tematów jest naprawdę szeroki. Mamy tu i ekshibicjonistyczne, skrajnie emocjonalne rozliczenie z ojcem, jest i w niebanalną formę ubrany lovesong. Wszystko to wręcz wyplute na mikrofon, jakby pewne przemyślenia rozrywały rapera od środka. Pih był wtedy zdecydowanie w uderzeniu. Oprócz natchnienia towarzyszyła mu pewność siebie, pozwalająca bezczelnie twierdzić, że "kładzie chuja na rock, kładzie chuja na pop, kładzie chuja na klasykę, daje rap muzykę. Niekiedy skrajnie naturalistyczne opisy rzeczywistości udało mu się ubrać w niebanalne i obrazowe (nieraz obrazoburcze) metafory. Nie przejmuje się czymś takim jak poczucie dobrego smaku, wesoła twarz ziomka jest według niego "szczera do bólu jak z pochwy wymaz", czym świadomie zawęża swój target, w końcu płyta przeznaczona jest "dla łysych głów, a nie zaświerzbionym pederastom". Jest tu bezkompromisowo, chamsko i dosadnie. Dla mnie jest to kolejny atut.

Nie napiszę wiele o zaproszonych na płytę gościach, bo na ich tle gospodarz wyróżnia się jeszcze bardziej. Żaden z nich zdaje się nie mieć tego ognia, wspomnianego w pierwszym kawałku. Mimo najlepszych chęci nie są niczym więcej jak pewnym ubarwieniem całości, chwilą na złapanie oddechu.

Może krzywdzę tym artystę, ale dla mnie Pih jest raperem jednej (właśnie tej) płyty. Żadnej z kolejnych nie słucham od początku do końca. Część utworów mi się podoba, innych mogłoby nie być. "Boisz się alarmów" wręcz przeciwnie. Po latach dochodzę do wniosku, że jest to jedna z lepszych polskich płyt rapowych. Zgadzam się poniekąd z Mesem, który chcąc oczyścić hip-hop z żałosnych przyległości, apelował:
Przyjacielu jeśli pracujesz w empiku
widzisz półkę - polski hip-hop - podpal ją bez kitu
po cichu w nocy kilka klasyków wrzuć w koszyk, ocal rap,
chuj że wylecisz z roboty
nie bój sie alarmu, weź Piha, pierdol alarm
Max 30 płyt - reszta wypierdalać

sobota, 10 października 2015

rozkminka o wyborach

Podobno jakieś wybory się zbliżają, u nas nikt nie ma złudzeń. Polityka jest dla dzieci.

sobota, 3 października 2015

3. Kuba Knap - Sprane czapki prod. Jorguś Kiler

Trafił koleś w jakąś czułą strunę we mnie. Ja zacząłem chlać rok po tym jak wieże padły. Z wieloma wersami się utożsamiam, fajnie opowiedziane. Teraz słucham płyty i jest całkiem nieźle.
Zajawa i stres czy zaraz wróci tata,
bywałem w różnych chatach, różnych światach
różnych stanach - zasada ta sama, niestety
wszędzie to samo gówno, inne etykiety

poniedziałek, 28 września 2015

Włodi - Widmo

"Ten weteran pewnie znów rozkurwi tych chłoptasi w napadach narcystycznych furii"

środa, 23 września 2015

rozkminka o kręgu


Po obejrzeniu ostatniego odcinka "UnREAL" rozglądałem się za czymś nowym. I znowu przez zupełny przypadek udało mi się trafić na serial godny polecenia. "Full Circle" to serial, który nie cieszy się chyba zbyt duża popularnością (wnioskując chociażby z liczby ocen na filmwebie - dzisiaj jest ich 29), a szkoda. W moim przekonaniu na uwagę zasługuje dzięki temu, że jest to zamknięta całość, z którą można zapoznać się w stosunkowo krótkim czasie, bo jest to dziesięć odcinków, trwających po 20 minut z niewielkim hakiem. Sama formuła może brzmieć trochę ryzykownie, bo mamy tu do czynienia z sytuacją niemalże teatralną. Każdy odcinek sprowadza się w zasadzie do dialogu pomiędzy dwiema osobami. W dodatku sceneria w każdym przypadku jest taka sama, a jest ro restauracja o wiele mówiącej nazwie Elipsa.

Sposób prowadzenia narracji z odcinka na odcinek przypomina debiutancki film Richarda Linklatera pt. "Slacker". Tam kamera podążała za jedną postacią, by po pewnym czasie zmienić swój obiekt obserwacji na inną, choćby przechodnia, z którym ta pierwsza minęła się na ulicy. W przypadku "Full Circle" zmiany te są mniej przypadkowe. Sprowadzają się do prostego schematu: w pierwszym odcinku rozmawia ze sobą dwoje bohaterów. W następnym jedno z nich przychodzi do restauracji z nową osobą. W kolejnym, ta nowa osoba spotyka się z jeszcze kimś innym itd. Aż wreszcie w ostatnim odcinku na scenę powraca postać z pierwszego odcinka, ta która pojawiła się jak dotąd tylko raz. Historia zatacza koło.


Zadziwiające jest to, z jak niewymuszoną gracją prowadzona jest opowieść. Ciąg relacji łączący kolejne postacie nie jest w żadnym przypadku naciągany i przebiega płynnie, choć miałem obawy, że może być inaczej. Sposób prezentowania postaci, z których każda występuje dwukrotnie, za każdym razem w towarzystwie innego interlokutora, uświadamia nam, jak wiele zależy od tego, w czyich oczach się przeglądamy. Każde z bohaterów ukazuje nieco inne oblicze zależnie od swego towarzysza. Innym skutkiem takiej narracji jest brak jednego głównego problemu, który stanowiłby oś fabuły. Zamiast tego dostajemy kalejdoskop ludzkich dążeń i przeszkód stających na ich drodze. Problem miłości i jej braku, zdrady małżeńskiej, wolności słowa, homofobii, kazirodztwa. Tematów nie brakuje. Jedynym zgrzytem było dla mnie wprowadzenie wątku lekko paranormalnego, ale że, jak wspominałem, jest on tylko elementem nie wysuwającym się na pierwszy plan, to przy ogólnym rozrachunku zbytnio nie przeszkadza.

Wątpliwości może też budzić samo zakończenie. Z jednej strony łatwo byłoby określić je dosadnie "ni przypiął ni przyłatał", a nawet zarzucić, że zupełnie nie pasuje do klimatu całości. Z drugiej strony jednak, być może ma ono zwrócić widzowi uwagę, jak ważne jest to, co dzieje się na drugim planie, pozornie nie mając większego znaczenia. Zwłaszcza że wspomniany drugi plan z odcinka na odcinek zdajemy się zauważać coraz wyraźniej, dostrzegając tam coraz więcej znajomych twarzy. Nic dziwnego, skoro restauracja im się spodobała, to często tam wpadają, nawet gdy nie jest to ich "czas ekranowy". Nie mówiąc już o personelu, który zwyczajnie musi tam być, nawet jeśli nie do końca ma na to ochotę.

Przy stosunkowo małym nakładzie środków powstało dzieło niebanalne, które na dłużej zostaje w pamięci. Dziesięć osób (plus trzy, chciałoby się dodać nawiązując do filmu Jerzego Gruzy) i łącząca je sieć relacji stała się punktem wyjścia do przypowieści o przypadkowości jaka stale towarzyszy ludzkiej egzystencji oraz samych ludziach, tak bardzo zmiennych, by posłużyć się cytatem z Sartre'a: ludzie mający towarzystwo przywykli widzieć się w lustrze takimi, jakimi widzą ich przyjaciele. A mimo to, paradoksalnie wciąż takich samych.

czwartek, 17 września 2015

rozkminka o z-boyu

Wczoraj w końcu zabrałem się za przesłuchiwanie najnowszej płyty kalifornijskiego rapera Mursa pt. "Have a Nice Life". Słuchałem właśnie utworu nr 10, zatytułowanego "Skatin Through the City", który wywołał we mnie wiele pozytywnych uczuć. Tyle lat spędziłem jeżdżąc na deskorolce, w stu procentach zaangażowany w towarzyszącą jej otoczkę, że utwory w tym stylu odczuwam całym sobą. Skatin' through the city like I own this bitch - tak było, a teraz gdy tylko jadę na desce, co niestety zdarza się rzadko, cały czas tak jest. Kiedyś mój zapał był nieporównanie większy. W okresie gdy miałem powiedzmy 16-19 lat musiałem jeździć codziennie. To było nawet coś więcej niż pasja, to był nałóg. Jeśli przez jeden dzień nie jeździłem, bo przykładowo padał deszcz, miałem autentyczną depresję. W zimę szukaliśmy choćby kilku metrów kwadratowych suchej nawierzchni. Nie straszne były nam dwudziestostopniowe mrozy wdzierające się ostrym wiatrem przez powybijane okna zajętego przez nas pustostanu. Mógłbym wiele jeszcze napisać, ale tak naprawdę można to wszystko podsumować banalnym stwierdzeniem "stare, dobre czasy".


Jedną z ważniejszych czynności, obok najważniejszej czyli samej jazdy, było oglądanie filmów deskorolkowych. O dwóch pisałem tutaj i tutaj, przybliżając nieco całe zjawisko. Pamiętam jak pewnego dnia trafiłem na "Dogtown & Z-Boys", dokumentalny film ukazujący początki deskorolki. Młodzi surferzy, nie mogąc się doczekać porządnych fal, zaczęli wykorzystywać deski ze świeżo opatentowanymi kółkami poliuretanowymi, by surfować po ulicach San Francisco. W najśmielszych marzeniach nie przewidywali pewnie, że ich zajawka opanuje wkrótce cały świat.


W kilka lat po dokumencie przyszedł czas na film fabularny zainspirowany tymi wydarzeniami. Do dzisiaj uważam, że "Lords of Dogtown" jest jednym z nielicznych filmów, którym udało się oddać deskorolkowego ducha, pomimo przedstawienia historii przy pomocy typowo hollywoodzkiej narracji. Wpływ na to z pewnością miał fakt, że współautorem scenariusza i swego rodzaju opiekunem był Stacy Peralta, pierwowzór jednego z przedstawianych w filmie skaterów (swoją drogą reżyser dokumentu). Myślę, że gdybym laikowi miał wytłumaczyć czym jest deskorolka, "Lords of Dogtown" byłoby nader pomocne. Dodatkową zachętą może być Heath Ledger, występujący w istotnej, mimo że drugoplanowej, roli.


Zbliżam się do smutnej puenty. Pod koniec drugiej zwrotki Murs nawija Rest in peace Jay Adams, a mnie przechodzi dreszcz. Co? Jak? Sprawdzam pospiesznie wikipedię. Okazuje się, że to niestety prawda. Jeden z legendarny Z-Boysów zmarł w zeszłym roku na atak serca. Na pewno niebagatelną rolę odegrał tryb życia jaki prowadził przez wiele lat. Uzależnienie od narkotyków (m. in. heroiny) i wynikające z tego liczne konflikty z prawem. Wyszedł jednak na prostą, w czym na pewno pomogły wyżej wspomniane filmy, które przypomniały go światu. Od 2005 pozostawał czysty, wygłaszał nawet w szkołach wykłady "ku przestrodze". W przeciwieństwie do swoich kolegów, Stacy'ego Peralty i Tony'ego Alvy, nie zrobił kariery, ale to właśnie on najbardziej nam imponował swoją bezkompromisowością. Przy czym nawet wyżej wspomniani koledzy przyznawali, że był z nich wszystkich najlepszy. Powtarzam więc za Mursem Rest in peace Jay Adams i idę pojeździć choć przez chwilę.

JAY ADAMS
3.02.1961 - 15.08.2014

piątek, 28 sierpnia 2015

rozkminka o (nie)rzeczywistym


GŁUPI, ŹLI I BEZ SKRUPUŁÓW
Moja dotychczasowa wiedza dotycząca zjawiska zwanym reality show, była niewiele ponad żadna. Gdy byłem małolatem, popularne były programy Big Brother i Bar, ale znałem je wyłącznie z relacji z drugiej ręki, które zresztą niewiele mnie interesowały. Do konwencji takiego programu nawiązywał O.S.T.R. w otwierającym jego debiutancką płytę intro. Potem był jeszcze film "Show", ale pamiętam tylko, że był słaby i grał w nim Pazura. Wreszcie, gdy jakieś dwa lata temu koczowałem przez tydzień w Warszawie u Pawła K. i Szymona T., ten ostatni z uwagą śledził twór o nazwie Warsaw Shore, w którym to śledzeniu przez kilka odcinków mu towarzyszyłem, na przemian śmiejąc się i rechocząc. Trochę się bałem, że będzie to taka heroina i po powrocie do domu nie przestanę oglądać tego, jakby nie było, gówna. Na szczęście wcale tak się nie stało. Coś tam nawet włączyłem, ale oglądałem może przez dwie sekundy. Była to jak widać rozrywka, której oddawałem się wyłącznie ze względów towarzyskich. O jej fenomenie nie chciałem nawet przez chwilę myśleć.

Na serial pt. "UnREAL" trafiłem przez przypadek. Ot, co jakiś czas szukam sobie czegoś nowego i akurat wpadł mi w oko ten tytuł, który akurat wchodził na telewizyjne i internetowe ekrany. Opis mnie zainteresował, kulisy programu rzekomo "prawdziwego", serwującego nieoszukaną rzeczywistość w skali 1:1. Oczywiście domyślałem się, jak zapewne każdy w miarę inteligentny człowiek, jak to wygląda w istocie, jednak mimo to serial zaskoczył mnie i do ostatniego odcinka trzymał w napięciu. Do pewnego stopnia, serial może przypominać "Entourage", który ukazywał jak naprawdę wygląda tworzenie (czy raczej produkowanie) filmów w Hollywood. Układy, układziki, a wszystkim rządzi oglądalność i księgowi. Jednak tam została temu przeciwstawiona przyjaźń paczki głównych bohaterów, której powyższe nawet przez chwilę nie były w stanie zagrozić. Tutaj wszystko utrzymane w znacznie bardziej mrocznym tonie, nie ma też miejsce na przyjaźń, która była motywem przewodnim "Entourage".

Nie ma też miejsca na miłość, choć to właśnie wokół tego hasła kręci się całe show Everlasting. O wiele bardziej wysmakowane niż programy, których nazwy przytoczyłem w pierwszym akapicie. Nie mamy tu do czynienia z bandą troglodytów, których zamykamy razem w jednym miejscu i czekamy co z tego wyniknie. Formuła jest zupełnie inna. Adam Cromwell, dziedzic fortuny Cromwellów, brytyjski szlachcic, poszukuje żony. Do programu zostaje przyjętych kilkanaście kandydatek, wśród których być może znajdzie się szczęśliwa wybranka. Tak to wygląda oficjalnie. Jednak już pierwsza scena uświadamia nas, czego możemy się spodziewać po tej romantycznej opowieści. Adam, przystojniak o zniewalającym uśmiechu, stoi na dziedzińcu, na który wjeżdża po chwili, jak w bajce, kareta. Wychodzi z niej piękna kobieta w pięknej sukni i kieruje się w stronę swego wybranka. W tym momencie po całym planie rozlega się donośny głos producentki, Quinn (świetna rola Constance Zimmer):
"Cięcie! Kto wpadł na pomysł, żeby czarna wychodziła jako pierwsza? Zmieńcie to, powtarzamy. Hej, to nie moja wina, że Ameryka jest rasistowska!"
W tym momencie zostaje wyznaczony kurs i już wiemy, przynajmniej do pewnego stopnia, czego możemy się spodziewać. Oczywiście nie jest tak, że to producentka jest tą "wielką złą". Prawda jest taka, że w całym serialu nie znajdzie się chyba ani jednej postaci, którą dało by się lubić. Dla wielu osób będzie to być może wadą, jednak dla mnie jest to zabieg naprawdę ożywczy. Jesteśmy wytrąceni z poczucia bezpieczeństwa i kontroli, bo nie znajdziemy tu nikogo, komu moglibyśmy kibicować. Dla ekipy pracującej nad kolejnymi odcinkami jest to już trzynasty sezon. To ludzie, którzy w swym fachu świetnie się spełniają, dążą do sukcesu za wszelką cenę, znają doskonale układ w jakim się znaleźli i w jego ramach starają się stopniowo poprawić swoją pozycję. Nie ma tu miejsca na skrupuły. Nie lepiej ma się sprawa z samymi uczestnikami. Czarujący bawidamek, Cromwell, w programie upatruje szansy rehabilitacji po seks skandalu, którego był czynnym uczestnikiem. Jeśli teraz pokaże się od jak najlepszej strony, być może odbuduje w ten sposób swoją reputację i odzyskawszy zaufanie rodziny, nadal oddawać się wystawnym zabawom. Jeśli chodzi o kandydatki do zamążpójścia, to mamy tu do czynienia z całym panteonem intencji, mniej lub bardziej wyrachowanych. Cynizm miesza się tu z nadludzką wręcz naiwnością, w najlepszym przypadku wzbudzając współczucie widza.


Główną bohaterką serialu jest Rachel Goldberg. W hierarchii jest o oczko niżej niż producentka Quinn (czy szef Quinn, a przy okazji jej kochanek, Chet), ale jest tak utalentowana w tym co robi, że dla show wręcz niezbędna. Jej funkcja polega na koordynowaniu wydarzeń dziejących się na planie, sprawianiu, by spontaniczne reakcje uczestników odpowiadały przynajmniej z grubsza scenariuszowi, w dużym stopniu zmienianym na bieżąco, jeśli akurat producenci zwęszą gdzieś możliwość większych emocji (=oglądalności=pieniędzy). Kiedy potrzebny jest płacz którejś z uczestniczek, Rachel subtelnie doprowadza ją do płaczu. Gdy sytuacja wymaga, by któraś nabrała wiary we własne siły, Rachel natchnie ją do dalszej walki o swoje. Ta cudotwórczyni powraca do produkcji owiana złą sławą, podczas kręcenia finału ostatniego sezonu puściły jej nerwy. Upiła się, wykrzyczała do kamer kilka słów prawdy i ogólnie rzecz biorąc, narobiła trochę bałaganu. Wszyscy są więc zdumieni, gdy Quinn postanawia ją ponownie zatrudnić. Ta jednak wie, że Rachel jest wręcz urodzona do funkcji jaką pełni przy programie i dlatego niezbędna. Zrobi więc wszystko, by mieć ją przy sobie.

Rachel jest zagubiona i nie wie czego chce od życia. Jej były chłopak (oczywiście kolejny członek ekipy) zdążył się już związać z inną. Z braku innych pomysłów spada na cztery łapy w wir pracy. W niepamięć odchodzą jej marzenia o "napisaniu książki i pomaganiu dzieciom w Afryce". Niebagatelną rolę odgrywa przy tym fakt, że praca to dla niej azyl, ucieczka. A że Quinn uratowała ją od wyroku skazującego na roboty publiczne oraz obowiązkowych spotkań z terapeutą od uzależnień, wypadałoby się jej odwdzięczyć. Fascynująca jest ta relacja pomiędzy dwiema kobietami, zbliżająca się nieraz do syndromu sztokholmskiego. Jak Rachel dyryguje uczestniczkami show, tak jej szefowa pociąga za sznurki przytroczone do kończyn podwładnej. W jednej chwili pociesza ją i daje się wypłakać, by w następnej, w ostrych, żołnierskich słowach postawić ją do pionu i nakazać działanie. Postępuje tak zresztą z każdym, ale w tym konkretnym przypadku jest to zdecydowanie najbardziej intrygujące. Można chwilami odnieść wrażenia, że dla Rachel Quinn zastępuje matkę. Z deszczu pod rynnę, chciałoby się powiedzieć, gdy obserwujemy relację Rachel z jej rodzicielką. Pani psychiatra, która od najmłodszych lat starała się zdiagnozować problemy córki, wynajdując dla niej kolejne psychiczne choroby i psychotropy, którymi należało by je leczyć. Ten wątek w pierwszym sezonie jest ledwo zarysowany, ale można podejrzewać, że w kolejnym będzie rozwinięty. Tymczasem, choć z pozoru marginalny, jest bardzo mocnym akcentem w nakreślaniu postaci bohaterki.

Zakończenie może z pozoru wydawać się rozczarowujące w porównaniu do poprzedzających je odcinków. Widz spodziewa się trzęsienia ziemi, piekielnego ognia i siarki, tymczasem, przynajmniej w przypadku najważniejszych bohaterów, przy wszystkich spotykających ich zdarzeniach, zostało utrzymane jako takie status quo. Ot, dogodna furtka prowadząca do kolejnego sezonu. Gdy się jednak dłużej nad tym zastanowić, można dojść do wniosku, że właśnie taki finał jest najbardziej wstrząsający z możliwych. Przez cały czas liczymy na wyrwanie się z błędnego koła, choćby poprzez jak najbardziej tragiczne incydenty. Okazuje się jednak, że nie jest to wcale takie łatwe.

czwartek, 6 sierpnia 2015

rozkminka o punku


W centrum mojego miasta znajduje się pewna ściana, na której dawno temu ktoś umieścił napis, którego odczytywanie jest jednym z moich najwcześniejszych wspomnień. Oznacza to, że napis znajduje się tam co najmniej od początku lat dziewięćdziesiątych. Malunek sam w sobie nie był specjalnie imponujący, ale dla mnie, choć zupełnie nie wiedziałem wtedy o co chodzi, niósł jakąś ekscytującą tajemnicę. "SEX PISTOLS", no sami przyznajcie. Nie dość że seks, który pociągał za sobą wówczas liczne teoretyczne rozważania, sprowadzające się do pytania co to w ogóle jest, to jeszcze pistolety, o których każdy wiedział, że to ekstra sprawa. Pod wspomnianym napisem był jeszcze drugi, mniejszy. "Sid Vicious", zupełnie jakby to było miano autora. No właśnie. Gdy po latach zacząłem wiedzieć już nieco więcej o wspomnianych wyżej kwestiach, często zastanawiałem się, kim jest człowiek, który przed laty nabazgrał to na ścianie, kim był wtedy i kim jest teraz.

Wszystko to przypomniało mi się podczas lektury "Końca punku w Helsinkach". Autor, Jaroslav Rudis, w udany sposób oddał z jednej strony entuzjazm punkowego neofity, a z drugiej uczucie nostalgii i pustki jaką pozostawiają w człowieku stare, dobre, szalone czasy. Akcja w powieści przebiega dwutorowo. Przeplatają się ze sobą dwie płaszczyzny czasowe. Z jednej strony współczesność, w której poznajemy Olego, mieszkańca niewielkiego niemieckiego miasteczka tuż przy granicy z Czechami, właściciela baru Helsinki. Nazwa tego przybytku pochodzi od miasta, w którym lata temu miała się zakończyć trasa koncertowa Automatu, zespółu Olego. Jednak w wyniku pewnego przypadkowego odkrycia zespół nigdy tam nie dotarł, a co więcej zwyczajnie się rozpadł. Teraz "szpetny czterdziestoletni" Ole, rozwodnik, ojciec niemal dorosłej córki, z którą nie ma czasu się spotkać, prowadzi egzystencję od dnia do dnia, sprowadzającą się do spotkań ze znajomymi ze starych czasów i wspominania dzikiej młodości. Po drugiej stronie mamy zaś Czechosłowację lat osiemdziesiątych i dziennik prowadzony przez siedemnastoletnią dziewczynę, punkówę pełną gębą. Życie chwilą w komunistycznej Czechosłowacji nie było czymś łatwym, podobne doświadczenia opisywał Jan Pelc w "Będzie gorzej". Podczas gdy zachodni rówieśnicy młodocianych panczurów mogli narzekać, że nikt o nich nie dba, tak tutaj rodzice, nauczyciele i milicja aż do bólu dbali o przyszłość narodu.

Całe to przeplatanie się różnych epok i ludzkich punktów widzenia wywołuje w czytelniku uczucie przykrej pustki. Czy rzeczywiście młodzieńcze uniesienia mają po latach sprowadzać się jedynie do anegdot opowiadanych samemu sobie pomiędzy jedną i drugą "tabletką przeciw śmierci"? Siedemnastolatka i czterdziestolatek stanowią w tym układzie awers i rewers tej samej monety. Jeszcze ciekawiej się robi, gdy w pewnym momencie autor zapoznaje nas z zapiskami córki Olego, które dostarczają okazji do dodatkowych interpretacji. Tylko w ten sposób można próbować ukazać całość zjawiska zwanego "punk", choć można to z pewnością rozszerzyć na każdą subkulturę, bo tak naprawdę wszystko sprowadza się tu do kwestii dorastania. Wnioski z lektury są gorzkie, całość napawa smutkiem, ale mimo wszystko niesie ze sobą nadzieję, na szczęście robiąc to wszystko w niebanalny sposób. Tło historyczno-społeczne jest atrakcyjnym dodatkiem, ciepło na sercu się robi zwłaszcza przy polskich akcentach, głownie muzycznych (choć na przykład mój ojciec zaprzecza jakoby w latach osiemdziesiątych Trójka puszczała Dezertera).

"Koniec punku w Helsinkach" to z jednej strony lektura prosta, w tym sensie, że czyta się ją bardzo szybko, napisana jest językiem potoczystym, na specjalne gratulacje zasługują fragmenty pisane z perspektywy nastolatki. Z drugiej zaś wyzwala w czytelniku całą gamę emocji, od szczerego śmiechu do wzruszenia, od zadumy do zdenerwowania. Po odłożeniu książki jeszcze przez długi czas głowę przepełniają przemyślenia dotyczące jej zakończenia i losów bohaterów, które do niego doprowadziły. Czy mogło być inne? Tego się nie dowiemy, choć można na ten temat długo dywagować. Ale było jak było.




PS Tak się składa, że jakiś czas temu napisałem opowiadanie, które w pewien sposób łączy się z opisywaną powyżej pozycją. Jeśli ktoś jest ciekaw, to zachęcam do czytania: SID

sobota, 13 czerwca 2015

rozkminka o nowotworze 3

I znowu powracam do opowiadania Szymona Teżewskiego, o którym pisałem tutaj i tutaj. Tym razem mój ziomek ma szansę być nominowanym do nagrody Zajdla. Fajnie, zwłaszcza gdy weźmie się pod uwagę kulisy powstawania tego dzieła, o których zamierzam teraz pokrótce napisać. Jak to było? Przenieśmy się w przeszłość. Lublin, Falkon 2013. Warsztaty pisania opowiadań prowadzone przez panie z Esensji, jeśli dobrze pamiętam. Wcześniej tego dnia graliśmy w norweskie indie rpg o nazwie Itras By, konwencja surrealistycznego noir. Znalazł się tam motyw miasta cierpiącego na nowotwór. Więc gdy na warsztatach trzeba było wymyśleć punkt wyjścia do opowiadania, pomysł żyjącego miasta od razu przyszedł nam do głowy. Ale każdy miał swoją rozkminkę jak temat pociągnąć dalej. Nie mogąc dojść do kompromisu, doszliśmy do wniosku, że się założymy. Każdy napisze opowiadanie na swoim patencie, potem jakoś rozsądzimy, które było lepsze, a przegrany nie będzie mógł przyjąć nagrody im. Zajdla. Czyli to właśnie ona była stawką. Koniec końców Szymon wygrał. Więc moim zdaniem już samym tym faktem zasłużył na przynajmniej nominację, bo nikt aż tyle nie ryzykował.

Wszystkich więc namawiam do zapoznania się z opowiadaniem, które można przeczytać tutaj, a jeśli wam się spodoba, możecie na nie zagłosować tutaj. Przy okazji możecie zapoznać się z pełną listą powieści i opowiadań, którym możecie dać szansę.

Niech wygra najlepszy, oczywiście.

czwartek, 11 czerwca 2015

rozkminka o pamięci

Puhacz kontra Bóbr

Niemal pół wieku musiało upłynąć, by prawdziwość wizji podwileńskiej partyzantki nakreślonej przez Tadeusza Konwickiego w jego pierwszej powieści “Rojsty”, napisanej niemalże zaraz po wojnie, w roku 1947, została zakwestionowana. W dodatku, osobą, która podawała ją w wątpliwość, był nie kto inny jak Ryszard Kiersnowski, w czasach, do których pisarz odwoływał się w książce, jego dowódca z oddziału.

Trudno się dziwić, że polemika z jego strony nastąpiła z tak kolosalnym opóźnieniem. Po raz pierwszy wydane w roku 1994 wspomnienia, zatytułowane “Tam i wtedy. W Podweryszkach, w Wilnie i w puszczy 1939-1945” z całą pewnością nie mogłyby się ukazać w okresie PRL-u, w dodatku samo mówienie o nich mogłoby przysporzyć mówiącemu wielu problemów. Jak to się stało, że wersja Konwickiego, ubrana w literacką szatę, mogła ujrzeć światło dzienne już wtedy? Warto by tu pokrótce przytoczyć wybrane fragmenty z biografii pisarza.

W roku 1944 świeżo upieczony maturzysta przyłącza się do VIII Oszmiańskiej Brygady Armii Krajowej. Bierze udział w akcji “Burza”. Po wkroczeniu Armii Czerwonej, staje się członkiem partyzantki antyradzieckiej. Zapadają w podwileńskie lasy i do maja 1945 prowadzą akcje zaczepne. Właśnie tam Konwicki, ukrywający się wówczas pod pseudonimem Bóbr, poznaje plutonowego Puhacza, którym, jak się później okazało, był właśnie Kiersnowski. Po rozwiązaniu oddziału przedostaje się do Polski, by tam, po okresie poszukiwań dalszej drogi życiowej, poświęcić się karierze literata.

Po opublikowaniu zaledwie kilku krótkich form literackich, decyduje się napisać powieść, w której rozliczyłby się z niedawnym partyzanckim okresem, który, jak tłumaczył w wielu późniejszych wywiadach, był dla niego życiowym punktem zwrotnym. To właśnie wtedy zaczął przewartościowywać swój dotychczasowy światopogląd, co znalazło swoje konsekwencje w późniejszych jego wyborach. Wartości i autorytety, które przyświecały mu przed wojną i w jej trakcie, a według niego nie sprawdziły się w obliczu tak straszliwego kataklizmu.

“Rojsty” to opowieść o kilkumiesięcznym wyrywku z losów niejakiego Stanisława Żubrowicza (pod takim nazwiskiem Konwicki przedostał się do Polski). Na kartach powieści Konwicki ukazywał oddział partyzancki w sposób całkowicie odheroizowany. Partyzanci wydają się działać bez większego planu czy celu. Nie odnoszą oni właściwie żadnych sukcesów militarnych w walce z żołnierzami radzieckimi, często zaś postępują w sposób, dosadnie mówiąc, bandycki (strzelanie do białoruskich chłopów, gwałt na nieletniej córce gospodarzy kwaterujących partyzantów). Autor na kartach książki atakował również przedwojenne wzorce wychowawcze, czerpiące obficie z literatury romantycznej, które jakoby miały spowodować zatracenie się całego młodego pokolenia w aktach bezsensownej bohaterszczyzny doprowadzających je do zguby.

Co ciekawe, powieść, choć ukazująca akowską partyzantkę w niekorzystnym świetle, nie mogła ukazać się zaraz po jej napisaniu. Została zatrzymana przez cenzurę. Opublikowana została dopiero w roku 1956, na fali październikowej Odwilży. Warto zauważyć, że w tym samym czasie ukazał się chociażby zbiór opowiadań Jana Józefa Szczepańskiego pt. “Buty i inne opowiadania”, również poruszający tematykę partyzancką i także zwracający uwagę na niezliczone ambiwalencje moralne towarzyszące tej formie walki i wojnie w ogóle.

Gdy po latach ukazała się książka ze wspomnieniami Ryszarda Kiersnowskiego, przedstawiła ona dzieło Konwickiego w sposób diametralnie odmienny. Pierwszą zaskakującą rzeczą jest fakt, o którym Konwicki nigdy wcześniej nie wspominał, a mianowicie to, że Kiersnowski towarzyszył mu nie tylko przez dwa miesiące pobytu w partyzantce, ale i później. Razem przedostali się do Polski, razem dotarli do Białegostoku, do Warszawy i ostatecznie do Krakowa, gdzie po dostaniu się na studia, obaj zamieszkali w bursie akademickiej przy ul. Garbarskiej. Przyjaźnili się i długo jeszcze spędzali razem czas wspominając niedawny okres partyzancki. Ich kontakt urwał się po wyjeździe Konwickiego do Warszawy i w późniejszych czasach spotykali się przypadkowo i sporadycznie. Według Kiersnowskiego spotkania te były dla dawnego kolegi niewygodne, były czymś w rodzaju wyrzutu sumienia, dowodem na to, że pisarz świadom jest faktu, że istnieje świadek jego pisarskich manipulacji.

Kiersnowski bowiem zwraca uwagę na liczne różnice pomiędzy światem przedstawionym w utworze, a tym jak sam zapamiętał owe wydarzenia. Jako przykład wymienić można pominięcie obecności w oddziale kobiety o pseudonimie Mewa i samego Puhacza czy przemilczenie zwycięskiej walki z bolszewikami w Wornianach. Kiersnowski wskazuje jeszcze więcej tego rodzaju sytuacji, jednak jak sam przyznaje, opisywane przez Konwickiego wydarzenia w większym lub mniejszym stopniu odpowiadają faktom. Nie o to mu jednak chodzi, gdy powieść Konwickiego wprost nazywa falsyfikatem. “Cóż, licencja twórcy. Ważniejszy od tych szczegółów jest koloryt, otoczka ideowa i emocjonalna, która wyznacza właściwą funkcję ksiażki. Jest to otoczka szara, plugawa, nierzadko wręcz kłamliwa lub manipulująca odpowiednio dobieranymi faktami.”.1 To właśnie pomijanie ideałów przyświecających członkom oddziału i deprecjacja wszystkiego co z tym okresem związane, najbardziej razi Kiersnowskiego. Według niego książka ta stanowiła po prostu coś w rodzaju prologu do późniejszych socrealistycznych dzieł Konwickiego (“Przy budowie”, “Władza"), w których temat akowskiej partyzantki i inne, przedstawiane zgodnie z narzuconą wówczas przez Partię linią. Zdaniem Kiersnowskiego już “Rojsty” dopasowywały się do tej tendencji.

Kiersnowski poświęca swojemu dawnemu podkomendnemu cały rozdział, jako jego tytuł (“Chyba Bóbr”) wykorzystując fragment pewnego wywiadu2 z pisarzem. Pod koniec rozdziału tłumaczy wyjaśnia dokładnie genezę tego tytułu, przytaczając dokładne cytaty i otwarcie kpiąc z ujawniającej się w nich, rzekomej bądź nie, słabej pamięci Konwickiego: “(...)Konwicki stwierdza, że te dawne dzieje nic go już nie obchodzą, nie chce ich wspominać i właściwie mało z tego pamięta. >>A jaki pan miał wówczas pseudonim?<< - pyta reporter. Konwicki się zastanawia i mówi z wahaniem: >>Chyba Bóbr<<.”.3 Ostatnie słowa Kiersnowski kieruje wprost do swego dawnego kolegi i choć wcześniej zapewniał chłodno, że wszystko to pisze jedynie celem zdystansowania się od jego wizji, to bez wątpienia sa się wyczuć w nim skrywaną przez wiele lat złość i frustrację: “To znaczy, dopowiedzmy, że nie jesteś już pewien własnej tożsamości, którą określiłeś świadomie wybranym imieniem, nie wiesz kim byłeś przed pół wiekiem, chociaż w nowszych powieściach wciąż kreujesz rzekome swe pochodzenie.”.4

W postscriptum do owego rozdziału Kiersnowski zwraca jeszcze uwagę, że w opublikowanym w międzyczasie, wiosną 1991 roku, nowym wydaniu “Rojstów”, nie ma żadnego autorskiego czy redakcyjnego komentarza, który w jakiś sposób weryfikowałby ówczesną postawę pisarza, jej społeczno-polityczne uwarunkowania czy jakiekolwiek tego rodzaju okoliczności.

Początkowo Konwicki nie wypowiadał się na ten temat, choć publikacja Kiersnowskiego wzbudziła liczne kontrowersje i zajadłe dyskusje wrogów i sympatyków pisarza. Jako jeden z przykładów można poda gwałtowną reakcję Adama Michnika, od wielu lat przyjaźniącego się z Konwickim, który w ostry sposób odniósł się do feralnej publikacji, któremu wytykał milczenie w okresie PRL-u i nieaangażowanie się w działalność opozycyjną, w przeciwieństwie do Konwickiego, który w późniejszych latach, po usunięciu z Partii, wydawał powieści w tzw. drugim obiegu i choć nigdy nie zaangażował sie bezpośrednio, to w swoich książkach . Nazywa go “(...)zakompleksionym zawistnikiem, który własny strach racjonalizuje przez deprecjonowanie cudzej odwagi.”.5

Sam Konwicki swoje milczenie zaczął przerywać dopiero w okolicach roku 2010, gdy nakładem Agory zaczęły ukazywać się jego Książki zebrane, odtwarzane na podstawie oryginalnych rękopisów. W nowym wydaniu, “Rojsty” zostały poprzedzone notatką sporządzoną przez pisarza, która znaleźć się miała na teczce z rękopisami około roku 1991, a brzmiała: “Może niepotrzebnie napisałem tę książkę w 1947 roku. Może niepotrzebnie ją wydałem w 1956. Może niepotrzebnie ją teraz wznawiam. Ale taka była moja prawda w sprzeczności z prawdą innych uczestników tego epizodu historii w prowincjonalnym zakątku Europy. Moja fotografia tamtych czasów. Mój debiut. Moje >Na wschodzie bez zmian<.”.6

W tym samym mniej więcej czasie ukazuje się “W pośpiechu”, wywiad-rzeka z Konwickim, zapis jego licznych rozmów z Przemysławem Kanieckim, wcześniej przygotującym do druku w serii Książek wybranych rękopisy pisarza. Przy tej okazji pisarzowi zebrało się na wspomnienia i niejako odniósł się do książki Kiersnowskiego, choć, jak sam podkreśla, nigdy jej nie przeczytał, a zawarte w niej zarzuty pod swoim adresem zna jedynie z drugiej ręki.

O dziwo, o swym dawnym dowódcy wypowiada się w samych superlatywach, podkreślając, że to głównie jego umiejętnościom oddział zawdzięcza ujście z życiem. Powraca też kwestia pominiętej w “Rojstach” Mewy, a w jej kontekście także problem skupiania się jedynie na aspektach brzydkich i nieprzyjemnych, z pominięciem tych podniosłych i napawających nadzieją. Tłumaczy swemu rozmówcy: “(...) mógłby pan teraz powiedzieć - dobrze, ale dlaczego pan teraz o tych sprawach partyzanckich, pięknych, nie napisał. Ja chciałem, ale nie umiałem. Starałem się, ale nie wychodziło.”.7

I choć ani przez chwilę nie podaje w wątpliwość obrazu nakreślonego w swojej pierwszej powieści, ani nie odżegnuje się od swoich przemyśleń na ten temat i wypływających z nich życiowych wyborów, to zwraca uwagę na to, że jako osoba uczestnicząca bezpośrednio w opisywanych wydarzeniach, musi być wraz ze swym punktem widzenia wzięty w cudzysłow. Tłumaczy bowiem: “(...) ja nie jestem obiektywny, bo żyłem w tym wszystkim, brałem w tym udział, byłem zaangażowany, uczuciowo, nie uczuciowo, czyli jestem nieobiektywny i można mnie nie bardzo wierzyć. (...) Ja byłem nieobiektywny, bo byłem zaangażowany osobiście, ogłuszony tym, co się dzieje.”.8

Choć Konwicki bezpośrednio tego nie stwierdza, to słowa te można odnieść do także do samego Kiersnowskiego. Przecież i on “żył w tym wszystkim”, “brał udział”, “był zaangażowany”, a przez to nie może być obiektywny, tak samo jak każdy kto tam był. Jest bardzo prawdopodobne, że gdyby pozostałym członkom oddziału przyszło spisać swoje wspomnienia, to nie przypominałoby relacji żadnego z adwersarzy.

Dziś, gdy zarówno Konwickiego jak i Kiersnowskiego nie ma wśród żywych, ich pamięć o tych wydarzeniach odeszła wraz z nimi. Nam pozostaje jedynie interpretacja ich “zeznań” w świetle pozostałych źródeł historycznych. Możemy przy tym pozwolić sobie na luksus bezstronności, w przeciwieństwie do osób, które w analizowane przez nas wydarzenia zaangażowane były osobiście i emocjonalnie. Ich wspomnienia, dla nich stanowiące pryzmat przez który oceniali te czasy, dla nas stanowią jeden z elementów, z których budujemy naszą wizję tego okresu historycznego.

1 R. Kiersnowski, Tam i wtedy. W Podweryszkach, w Wilnie i w puszczy 1939-1945, Warszawa 2007.
2 S. Nowicki, Pół wieku czyśćca. Rozmowy z Tadeuszem Konwickim, Warszawa 1990.
3 R. Kiersnowski, Tam i wtedy. W Podweryszkach, w Wilnie i w puszczy 1939-1945, Warszawa 2007.
4 Tamże.
5 A. Michnik, Wyznania nawróconego dysydenta : spotkania z ludźmi : szkice 1991-2001, Warszawa 2003.
6 T. Konwicki, Książki wybrane tom XII: Pamflet na siebie. Rojsty, Warszawa 2010.
7 T. Konwicki, P. Kaniecki, W pośpiechu, Wołowiec 2011.
8 Tamże.

wtorek, 9 czerwca 2015

wczoraj i dziś 4

W ostatni weekend Zubek miał urodziny, odwiedziliśmy go więc. Na miejscu, pośród wielu innych atrakcji, miałem okazję obejrzeć imponującą kolekcję puszek po piwie. Jedna z nich stała się dla mnie biletem do wspomnienia czasów gimnazjum (2001-2004). Napojem najchętniej wówczas spożywanym przez jego uczniów był tzw. "kinger". Wtajemniczeni wiedzieli, że chodzi o Kenigera, piwo z Biedronki, nabywane przez wyglądającego na starszego kolegę lub wynoszone pod kurtką (w tym ostatnim przypadku najlepiej smakowało). Charakterystyczna niebieska puszka ze złotymi literami na tle czerwonej tarczy wyglądała przepięknie i wciąż tak wygląda, o czym miałem okazję się przekonać. Zawartość spożywało się w przeróżnych miejscach, ja najmilej wspominam ławkę pośród drzew w odludnych wówczas okolicach amfiteatru. Czy muszę jeszcze dodawać, że wspomniana zawartość była przepyszna?

W następnych latach "kingery" odeszły w zapomnienie, było przecież tyle piw do wypróbowania. Niemal dziesięć lat później, gdy robiłem zakupy w Biedronce, nagle w oko wpadła mi znajoma nazwa. Puszka jednak wyglądała zupełnie inaczej. Czerwona, moim zdanie brzydsza. Wiedziony ciekawością jak też po latach ocenię podniebieniem wykwalifikowanego chlora to jedno z moich pierwszych piw, zakupiłem jedną sztukę. Jakież było moje rozczarowanie, gdy po wzięciu pierwszego łyka, napój okazał się być wyjątkowo ohydny. "Ja choć czasem nie dojadam, zawsze dopijam", skończyłem je więc, a potem zacząłem się zastanawiać. Do dziś jednak nie wiem jaka jest prawda. Czy piwo się zepsuło przez lata (zmieniła się przecież rozlewnia), czy może ja byłem mniej wybredny (w to jednak trudno jest mi uwierzyć). Cóż, cytując Wieniczkę "Tego nikt nie wie i teraz już nigdy się nie dowie. Do tej pory przecież nie wiem, czy car Borys zamordował carewicza Dymitra czy na odwrót?"


poniedziałek, 11 maja 2015

rozkminka o szortach 2

Na lokalny konkurs literacki O Liść Dębu szykowaliśmy się z dwoma Szymonami przez rok. Skończyło się oczywiście na tym, że prace składaliśmy po terminie, ale ma się te znajomości. Sam prawdę mówiąc miałem pokusę, żeby dojść do władzy wrodzonemu leniowi i olać całą sprawę. Ale na szczęście Zubek mnie zmobilizował i dnia szóstego stycznia, bez żadnego pomysłu zasiadłem przed komputerem, z nastawieniem że teraz albo nigdy. Zacząłem od pierwszych słów jakie mi przyszły do głowy, sam początkowo nie wiedziałem, o co mi chodzi. Potem wróciłem myślami do spaceru wokół jeziora Białego, jaki odbyłem w grudniu z Szymonem Teżewskim.


W czasie w którym Zubek poszedł do kościoła i wrócił, ja zdążyłem rzecz napisać, a w międzyczasie przygotować i zjeść obiad. Opowiadanie poleciało na konkurs. Następnego dnia wieczorem zmarł Tadeusz Konwicki. Ósmego stycznia rano dowiedziałem się o tym i doszedłem do wniosku, że moje opowiadanie było jakimś dziwnym przeczuciem, pożegnaniem. Jeśli chodzi o konkurs, to przepadłem (Szymon Teżewski - pierwsze miejsce, Szymon Zubkiewicz - wyróżnienie). Ale tekst wysłałem do Szortala i teraz dzielę się nim ze światem. Może komuś uda się w znaleźć w nim coś dla siebie.

SKALA WPŁYWU ZDARZEŃ

czwartek, 7 maja 2015

rozkminka o de profundis


"De Profundis" to taka fajna gra, że kilka osób pisze do siebie listy i tworzy w ten sposób ciekawą historię. Zabawa jest tym lepsza, gdy listy są klasyczne, na papierze i wysyłane pocztą. Ale dopuszczalna jest także forma elektroniczna i tę postanowiliśmy przyjąć, gdy nasza pierwsza, prowadzona w tradycyjny sposób kampania utknęła w martwym punkcie. Wyszło na to samo, ale nie uprzedzajmy faktów. Świat w jakim miała rozgrywać się nasza przygoda postanowiliśmy dostosować do formy, żeby nie wyszło że rycerze Okrągłego Stołu wysyłają do siebie mejle. Z tego co pamiętam co do motywu przewodniego umówiliśmy się na "cyberpunk z lotami w kosmos". Rozgrywka miała miejsce w 2010, trochę czasu więc minęło i już raczej do niej nie powrócimy, ale mejle cały czas leżą u mnie na skrzynce i fajnie się je czyta, postanowiłem się więc nimi podzielić. Może kogoś zachęci to do sięgnięcia po po tę świetną grę. Tekstów oczywiście w żaden sposób nie redaguję.

TAJEMNICA ZELIG-6

Od: Mat Adams
Do: Simon Templar
Temat: Zelig-6


16 lipca 2100

Szanowny Panie Kapitanie!

Proszę wybaczyć mi, że piszę do Pana w ogóle Pana nie znając (jedynie z opowieści), ale skłoniły mnie do tego ważne, jak mi się zdaje,powody. Zanim jednak przejdę do rzeczy powinienem chyba wyjaśnić kim jestem. Nazywam się Mat Adams i jestem szeregowym pracownikiem Centralnego Zarządu Eksploracji Terenów Pozaziemskich. Jestem tam odpowiedzialny za
Archiwum i właśnie w związku z pewnymi dokumentami, które do niedawna jeszcze tam się znajdowały piszę do Pana.

Mówiąc ściśle, chodzi o raport sporządzony przez piętnastu laty, a dotyczący ekspedycji mającej na celu zbadanie odległej planety Zelig-6, co do której były podejrzenia, że istnieje na niej życie i to w formie wysoko rozwiniętej. Jak Pan zapewne doskonale pamięta, dowodził Pan podczas tej wyprawy oddziałem żołnierzy, mającym za zadanie zapewnienie bezpieczeństwa wszystkim uczestnikom. Jak wynikało z raportu, rzeczywiście udało się Wam odkryć coś, co można by nazwać pozostałościami po jakiejś dawnej cywilizacji, ale były to zaledwie ruiny miast pełnych dziwnych posągów, napisów na ścianach w nikomu nie znanych językach. Wszystko to zarośnięte dziwnymi roślinami, których samo dotknięcie gołą skórą powodowało infekcję. I żadnej żywej istoty, z którą można by spróbować się porozumieć i dowiedzieć czegokolwiek. Po dokonaniu eksploracji, wróciliście na Ziemię, a raport trafił na półkę na piętnaście lat.

Kilkanaście dni temu mieliśmy w Archiwum dziwną wizytę. Dwójka tajniaków, mężczyzna i kobieta, zgłosiło się do mnie i zażądało wydania raportu o którym pisałem powyżej. Mieli wszystkie potrzebne papiery, musiałem więc zrobić to o co mnie "prosili". Jednak wszystkie moje pytania zbyli pogardliwym milczeniem i powiedzieli, że lepiej będzie dla mnie jeśli zapomnę o całej tej sprawie i zapewne tak właśnie bym postąpił gdyby nie kolejne zbiegi okoliczności.

Otóż nie wiem czy jest Pan tego świadomy, ale w zeszłym tygodniu zmarło dwóch Pańskich dawnych podkomendnych, Gerard Ti Pousse i Leo Beach. Pierwszy został napadnięty w ciemnej uliczce przez jakiegoś ćpuna, a drugiego potrącił samochód. Cóż, wypadki chodzą po ludziach, ale coś mnie tknęło. Zacząłem węszyć i co zaobserwowałem? Otóż w przeciągu ostatniego roku z niemal pięćdziesięciu osób będących piętnaście lat temu na Zelig-6, nie żyją już trzydzieści dwie. Wypadki, samobójstwa, zatrucia... Nic co nie działoby się w codziennie we wszystkich miastach świata. Ale gdy połączymy wszystkie znane nam fakty, oczywiste się staje, że coś tu nie gra.

Zdobyłem Pański adres, gdyż wszystko co o Panu słyszałem, pozwala mi sądzić, że jest Pan człowiekiem do którego powinienem się zwrócić. Choć zdaję sobie sprawę, że po tym jak odszedł Pan na emeryturę i zaszył się Pan w cichym, wiejskim zaciszu, chce Pan zapewne tylko spokoju i nie chce Pan znów mieszać się w sprawy świata. Niestety, wygląda na to, że świat chce się mieszać w Pańskie. Myślę, że Panu i pańskim pozostałym przy życiu towarzyszom grozi wielkie niebezpieczeństwo. Postanowiłem Wam pomóc gdyż nie leży w mojej naturze bycie obojętnymgdy innym źle się dzieje.

Myślę, że oplatają was sieci jakiegoś paskudnego spisku. Skontaktowałem się z moim znajomym mającym dojścia w tajnej policji. Może uda mu się dowiedzieć, czegoś o sprawie, do czego potrzebny był im raport i co mają wspólnego ze zgonami. Do Pana mam zaś prośbę, by spróbował Pan sobie przypomnieć dawne dzieje. Czy na Zelig-6 wydarzyło się coś co nie zostało ujęte w raporcie? Jeśli ma Pan kontakt z kimś kto również tam był, myślę, że warto byłoby się go o to spytać. Tylko jednej rzeczy na pewno NIE możemy zrobić: pozostać bezczynnymi.

Czekam na Pańską odpowiedź, a gdy tylko dowiem się czegoś co mogłoby rzucić jakieś światło na to co wiemy dotychczas, natychmiast dam Panu o tym znać.

Z poważaniem

Mat Adams

Od: Mat Adams
Do: Patrick Felisin
Temat: prośba

Witaj stary kumplu!

Przepraszam, że tak długo się do Ciebie nie odzywałem, ale sam wiesz jak to w życiu bywa. Praca, rodzina, rodzina, praca i na nic nie ma czasu. Chciałbym, by udało nam się w końcu spotkać przy zimnym piwku i powspominać dawne dzieje i dawnych znajomych. Ale czy dojdzie to do skutku, gdy każdy z nas ma tyle spraw na głowie?

Właściwie piszę do Ciebie, gdyż chcę Cię o coś poprosić. Nie jest to zwykła sprawa, mam pełną świadomość, że to czego od Ciebie oczekuję jest rzeczą niecodzienną. Masz pełne prawo odmówić, ale wtedy z wielkim zakłopotaniem musiałbym Ci przypomnieć ową przysługę jaką oddałem Ci przed laty i za którą masz u mnie dług wdzięczności. Jestem jednak pewien, że pomógłbyś mi tak czy siak, w imię starej przyjaźni.

Przejdę do rzeczy. Czy mówi Ci coś nazwa Zelig-6? Jest to odległa planeta, na którą przed piętnastu laty została wysłana pięćdziesięcioosobowa ekspedycja w celu sprawdzenia czy istnieje tam życie. Owa ekipa rzeczywiście znalazła tam ślady po jakiejś antycznej cywilizacji, ruiny wielkich miast itp., ale nie było tam żadnych mieszkańców, cała planeta była jakby wymarła. Ekspedycja wróciła na Ziemię, a sporządzony raport trafił do Centralnego Zarządu Eksploracji Terenów Pozaziemskich, do Archiwum (jeszcze zanim zacząłem tam pracować).

Przeleżał piętnaście lat, a niedawno zgłosiło się dwóch tajniaków, którzy go zabrali w sobie tylko wiadomych celach. Mieli wszystkie potrzebne papiery więc nie mogłem im odmówić. Zacząłem interesować się tą sprawą i odkryłem, że od jakiegoś roku, ktoś poluje na członków owej ekspedycji sprzed piętnastu lat. Giną w wypadkach, popełniają samobójstwa itp. Z pięćdziesięciu osób przy życiu zostało kilkanaście.

Moja prośba jest następująca: masz liczne kontakty w tajnej policji, mógłbyś się więc dowiedzieć co nieco o tej sprawie. Czy na Zelig-6 wydarzyło się coś o czym nie wiemy? Kto poluje na członków ekspedycji? Jaką rolę w tym wszystkim pełnią tajniacy? Mam nadzieję, że jeśli trochę powęszysz, uda ci się zdobyć interesujące informacje.

Niecierpliwie czekam na odpowiedź, stawką jest ludzkie życie.

Do zobaczenia

Mat


Od: Patrick Felisin
Do: Mat Adams
Temat: Re:prośba

Witaj Mat!

Cieszę się, że znalazłeś wolną chwilę i dałeś znak życia. Myślę, że spotkanie przy idealnie schłodzonym złocistym płynie kiedyś się odbędzie, nim do tego dojdzie musi upłynąć trochę czasu.

Ale to nie jest główny temat mojej odpowiedzi, jak z pewnością już się domyślasz.

Bez względu na jakiekolwiek długi wdzięczności odpowiedziałbym Ci twierdząco na Twoją prośbę, co też czynię - Mat zrobię wszystko co w mojej mocy, żeby uzyskać jak najwięcej informacji.

Nie będę ukrywać, że sprawa wydaje się niezwykle interesująca, zresztą wszystko co dotyczy Misji jest niewiarygodne. Wszelkie teorie krążące dookoła owej planety, członków załogi... wszystko, wszystko. Osobiście nagromadziłem nieco materiałów traktujących o podjętym przez Ciebie temacie, zdobywałem je na różne możliwe sposoby (legalne i te niekoniecznie zgodne z obowiązującym prawem).

Nie będę się teraz rozpisywać czym podyktowane jest moje zainteresowanie tą planetą.

Na dziś dzień za wiele nie mogę Ci powiedzieć bo sam nie mam wystarczającej wiedzy. Będzie cholernie ciężko uzyskać jakiekolwiek informacje ale dam radę.

Wszystko co wiem w obecnej chwili to to, że prócz Secret Service ogromne zainteresowanie Misją od przeszło 5 lat wykazują organizacje uznawane za terrorystyczne i tajne rządowe, o istnieniu, których wielu obywateli nie zdaje sobie sprawy.

Myślę, że powinniśmy znaleźć osoby, które były wystarczająco blisko Misji i mogą rzucić nieco światła na całą sprawę.


Serdecznie Pozdrawiam

P. Felisin


Od: Patrick Felisin
Do: Mat Adams
Temat: Zelig-6

Mat!

Powęszyłem trochę w kilku miejscach, parę osób przepytałem (uwierz mi stosowałem same humanitarne sposoby) i dowiedziałem się rzeczy, które powinny Cię zadowolić. Jeśli chodzi o wydarzenia na Zelig-6 czekam na mojego informatora, który ma mi dostarczyć raport stworzony przez członków ekspedycji. Co ciekawe, raport, który znajdował się w archiwach CZETP, został złożony po co najmniej pięciu poprawkach cenzorów Tajnej Policji, a także Wolnej
Republiki Zjednoczonych Państw Basenu Atlantyckiego. Jak tylko otrzymam raport i zweryfikuję jego autentyczność zostaniesz poinformowany.

Na członków ekspedycji poluję zakon, który działa od lat 50 XX wieku. Na przestrzeni lat jego działalność nieco się zmieniła. Sekretny Zakon Strażników Kluczy początkowo miał pilnować rozwijającej się w niesamowitym tempie sieci znanej jako Internet. Członkowie zakonu mieli zresetować Internet w razie ataku terrorystycznego mającego na celu
przejęcie władzy w cyberświecie, Strażników początkowo było 7. Obecnie działalność Zakonu sprowadza się do chęci kontrolowania wszelkich ciał niebieskich, które można zaludnić bądź, z którymi można handlować. Z nieoficjalnych źródeł dowiedziałem się, że sytuację jaką zastała ostatnia Ekspedycja może być dziełem Zakonu.

Na podstawie wiedzy jaką posiadam, wnioskuję, że nikomu nie zależy na niszczeniu planet ani cywilizacji... no może oprócz Zakonu. W każdym razie, wydaje mi się, że TP chce przeszkodzić i raz na zawsze zakończyć działalność Zakonu... cały czas staram się uzyskać potwierdzenie moich domysłów.

----
Serdecznie Pozdrawiam

P. Felisin

Od: Mat Adams
Do: Patrick Felisin
Temat: Re:Zelig-6

Cześć Patrick

Na początku chciałby Ci podziękować za błyskawiczną reakcję na mój list i za chęć udzielenia mi pomocy w sprawie, która jak sam widzisz, zahacza o ludzi, o których nigdy byśmy nie pomyśleli, że mogą mieć z nią coś wspólnego. To skłania mnie by raz jeszcze przypomnieć Ci to, czego i tak jesteś świadomy, ale i tak muszę to napisać: to nie
przelewki. Musimy działać, ale nie możemy ryzykować bardziej niż jest to potrzebne. Osoby co do których nie jesteśmy wystarczająco pewni, należy przepytywać z daleko posuniętą ostrożnością i nie wtajemniczać ich w sprawę.

A teraz do rzeczy. Radziłeś mi bym skontaktował się z kimś, kto brał udział w ekspedycji na Zelig-6. Moje myśli zapewne podążały podobnym torem do Twoich, gdyż byłem już wtedy w trakcie pisania listu do dowódcy oddziału komandosów, którzy mieli za zadanie ochronę członków wyprawy. Jego adres zdobyłem można powiedzieć, że cudem, nie
chcę się wdawać w szczegóły, powiem tylko, że poważnie nadszarpnęło to moje oszczędności. Myślałem, że Kapitan rzuci
jakieś światło na całą sprawę i będzie w stanie ujawnić nam jakieś głęboko ukryte fakty, niestety jak dotąd nie otrzymałem odpowiedzi. Może uznał mój list za prowokację? A może prawdziwe są plotki mówiące, że na stare kompletnie mu odbiło, a wpływ na to miały różne tajemnicze misje w których brał udział przez cały okres swej służby? Nie wiem, ale wyślę do niego jeszcze jeden list, ujawnię w nim część informacji, które zdobyłeś, może dzięki temu nabierze do mnie zaufania...

Nie wiem też jak uważnie śledzisz Wiadomości, ale mogło umknąć Twej uwadze, że kolejna osoba z ekspedycji, tym razem był to Dr Peter Outerbridge, biolog, zginął przez przypadkowe porażenie prądem w swoim mieszkaniu - taka jest przynajmniej oficjalna wersja. Słyszałem, że jego syn Gordon nie wierzy w słowa policjantów "tragiczny wypadek". Może
warto byłoby się z nim skontaktować zanim wpadnie w jakieś tarapaty. Poza tym kontynuuję on rodzinną tradycję i tak jak jego ojciec jest biologiem. Może ojciec dzielił się z nim jakimiś swymi spostrzeżeniami i wspomnieniami z Zelig-6? Niestety z tego co wiem, bardzo trudno jest zdobyć jego adres, chłopakowi bardzo zależy na prywatności. Myślę, że tobie łatwiej byłoby to ustalić, może warto spróbować?

Co do Twoich informacji o Tajnym Zakonie Strażników Kluczy, to muszę przyznać, że mnie zaskoczyłeś. Niewiele o nich wiem. Krążą mi oczywiście gdzieś po zakamarkach pamięci jakieś suche dane jeszcze z lekcji historii w ogólniaku. Ale myślałem, że to dawne dzieje, wspomnienie, że Zakon już dawno nie istnieje. A z tego co piszesz wynika, że ma się całkiem dobrze. Widzę, że chodzi tu o jakieś machinacje na najwyższym poziomie. Tajna Policja, Zakon, Rząd na pewno też ma w tym swój udział. Jedno jest pewne: dopóki nie dowiemy się co naprawdę wydarzyło się na Zelig-6 i nie skontaktujemy się z którymś z członków ekspedycji, tak naprawdę tylko kręcimy się w kółko stojąc
w miejscu.

Mam nadzieję, że uda nam się dowiedzieć czegoś więcej i zrobić coś konkretnego, a nie tylko się przyglądać cudzemu nie szczęściu, miotając się wśród szczątkowych informacji jak dzieci we mgle.

Pozdrawiam, napiszę gdy tylko dowiem się czegoś więcej

Mat

Od: Mat Adams
Do: Simon Templar
Temat: Ponownie Zelig-6

Witam Pana Kapitanie!

Czekałem niecierpliwie na Pańską odpowiedź, ale niestety jak dotąd na nic się to nie zdało. Nie wiem dlaczego zdecydował się Pan zignorować mój list, mogę jedynie podejrzewać, że uznał go Pan za jakiegoś rodzaju prowokację czy zasadzkę. Chciałbym rozwiać Pana wątpliwości, naprawdę nie mam złych zamiarów, wręcz przeciwnie. Zaniepokoiły mnie
po prostu wszystkie te straszne rzeczy o których się ostatnio dowiedziałem i postanowiłem, że moim obowiązkiem jest zacząć działać i wyjaśnić całą tą zagadkę, zapobiec śmierci kolejnych ludzi.

By dowieść Panu, że mówię prawdę i zyskać Pańskie zaufanie, podzielę się informacjami, które jak dotąd, z różnych źródeł, udało mi się pozyskać. Po pierwsze, wiem, że zanim raport został ostatecznie złożony w CZETP, przeszedł przez ręce co najmniej pięciu różnych cenzorów, którzy usunęli z niego kluczowe informacje pozostawiając jedynie nic nie warte opisy planety. Po drugie, dowiedziałem się, że Sekretny Zakon Strażników Kluczy, założony w latach 50-tych zeszłego stulecia i o którym myślałem, że od dawna nie istnieje, jest jedną ze stron w intrydze. Ale czego chcą? Mój informator twierdzi, że mogli mieć coś wspólnego z tym co wydarzyło się piętnaście lat temu na Zelig-6. Ale co tam się wydarzyło? Liczę na Pana, mam nadzieję, że udzieli mi Pan informacji, które pchną śledztwo do przodu.

Jeszcze coś. Przedwczoraj zginęła kolejna osoba biorąca udział w ekspedycji. Tym razem trafiło na biologa Petera Outerbridge'a. Zginął w wyniku porażenia prądem we własnym mieszkaniu. Policja stwierdziła, że był to wypadek, ale syn Petera, Gordon nie uwierzył w taką wersję i rozpoczął śledztwo na własną rękę. Próbuję do niego dotrzeć zanim
zapląta się w poważne tarapaty. Muszę Pana ostrzec. Ktoś (Zakon? Tajna Policja? Jeszcze ktoś inny?) ma zamiar zlikwidować wszystkich, którzy brali udział w ekspedycji na Zelig-6. Pan może być ich następnym celem.
Może czuje się Pan bezpieczny w swojej twierdzy na prowincji, ale jest Pan tam sam, a zabójców jest wielu.

Mam nadzieję, że zdecyduje się Pan jednak mi pomóc. Nie można pozwolić, by jakieś podejrzane organizacje załatwiały swe brudne interesy kosztem życia zwykłych ludzi. Liczę na Pańską pomoc. Próbowałem kontaktować się z Pańskimi pozostałymi przy życiu towarzyszami, ale oni chyba również zaczęli coś podejrzewać, bo znaleźć ich było dla mnie rzeczą niewykonalną.

Mam nadzieję, że tym razem doczekam się odpowiedzi, zbyt wiele już wiem by teraz się wycofywać.

Z wyrazami szacunku

Mat Adams

Od: Simon Templar
Do: Mat Adams
Temat: Re:Ponownie Zelig-6



Drogi panie Adamsie!
Zaraz po otrzymaniu pierwszego Pańskiego listu wybrałem się do jednego z członków załogi, mojego serdecznego przyjaciela, Roba Jeremy'ego, żeby omówić z nim pewne sprawy. Ku mojemu zdziwieniu nie zastałem go w domu, choć jest to już człowiek schorowany, poruszający się o wózku i rzadko opuszczający swój maleńki domek. Jednak dopiero po powrocie do siebie nie mogłem wyjść ze zdziwienia. Podczas mojej nieobecności ktoś najwyraźniej wdarł się do mojego domu. Musieli czegoś szukać - cała zawartość szaf była porozrzucana po podłodze. Jeżeli prawdą jest to, co Pan pisze... być może Pański list ocalił mi życie, bo to dzięki niemu wybrałem się do Jeremy'ego. Postanowiłem się na jakiś czas ukryć. Dopiero teraz jestem we względnie bezpiecznym miejscu i mogę Panu odpowiedzieć. Cała sprawa Zelig-6 jest niecodzienna. To przez tę wyprawę zostałem odsunięty od lotów i skierowany do szkoleń. Przez te wszystkie lata zacząłem już wierzyć, że to, co tam widziałem, a zawarłem w swoim raporcie, było jedynie wynikiem zatrucia przez te rośliny, albo zaburzeń poznawczych spotykanych przy tak dalekich wyprawach. Może mi Pan wierzyć lub nie, ale ja i duża część załogi doświadczyliśmy tam kontaktu z obcą cywilizacją. I nie chodzi tutaj o ruiny i posągi. Ciężko to wytłumaczyć, ale te rośliny zdawały się być inteligentne. Posągi przedstawiały różne postacie, część z nich wyglądała
znajomo, natomiast część przedstawiała nieznane nam rasy. Kiedy dotarliśmy na Zelig-6 i odkryliśmy ten niesamowity park figur... nie było pośród nich człowieka. Po dwóch dniach natomiast pojawił się tam zupełnie znikąd posąg przedstawiający z całą pewnością jednego z członków załogi - Gerarda Ti Pousse. Z pewnością nie ma tego w raporcie jaki
jest w Archiwum. Próbowaliśmy nawiązać kontakt, ale najwyraźniej życie na tej planecie jest zbyt odmienne od nas. Co to właściwie za życie? Ciężko mi odpowiedzieć. Człowiekowi wydawało się, że jest stale podobserwacją. Rośliny były natomiast wszędzie, wyrastały zewsząd. Outerbridge (jak się okazuje już nieżyjący...) przeprowadził jakieś badania, chcąc potwierdzić swoje przypuszczenia, że jest to jedna wielka roślina, z ogromną grzybnią pod powierzchnią planety. Pobrał próbki, ale na Ziemi nie mógł dokończyć swoich badań. Co to ma wspólnego ze śmiercią kolejnych członków wyprawy? Nie mam pojęcia. Nie szukałbym jednak winnych w Sekretnym Zakonie Strażników Kluczy. Leo Beach był jego członkiem i zawsze twierdził, że jest to forma zabawy, a cała ta mistyczna otoczka skrywa tylko prawdziwy cel Zakonu, jakim jest szeroko pojęta pomoc charytatywna. Ale dzisiaj najwyraźniej nikomu nie można już wierzyć, skoro nawet tak szanowana organizacja jak Centralny Zarząd Eksploracji Terenów Pozaziemskich posiada swoje mroczne sekrety... Mam nadzieję, że zaufanie Panu nie było ostatnim błędem w moim życiu.
Pozdrawiam,
Simon Templar

Od: Mat Adams
Do: Patrick Felisin
Temat: kolejne informacja

Cześć Patrick

Piszę kolejny list nie czekając na Twoją odpowiedź, gdyż wydarzyło się coś, co przywróciło mi nadzieję w to, że może jednak uda nam się rozwiązać zagadkę Zelig-6. Otóż, dzień po wysłaniu do Ciebie listu w którym narzekałem, że kapitan Templar nie daje znaku życia, otrzymałem od niego wiadomość. Okazało się, że już mój pierwszy list wywołał u niego niepokój i spowodował, że wyruszył on odwiedzić swojego kumpla Roba Jeremy'ego, z którym był na Zelig-6. I tu spotkała
go pierwsza niespodzianka: pan Jeremy, schorowany staruszek poruszający się na wózku inwalidzkim zniknął, a wszelki ślad po nim zaginął. Czy miałbyś możliwość dowiedzieć się co wie o tym wydarzeniu policja?

Kolejne fakty przekazane mi przez Templara były równie niewiarygodne. Twierdzi on, że ruiny i posągi nie były jedyną rzeczą na którą natknęli się na Zelig-6. Jest niemal pewny, że zetknęli się tam z obcą cywilizacją. Pozwól, że zacytuję Ci fragment jego listu:

"Cała sprawa Zelig-6 jest niecodzienna. To przez tę wyprawę zostałem odsunięty od lotów i skierowany do szkoleń. Przez te wszystkie lata zacząłem już wierzyć, że to, co tam widziałem, a zawarłem w swoim raporcie, było jedynie wynikiem zatrucia przez te rośliny, albo zaburzeń poznawczych spotykanych przy tak dalekich wyprawach. Może mi Pan wierzyć lub nie, ale ja i duża część załogi doświadczyliśmy tam kontaktu z obcą cywilizacją. I nie chodzi tutaj o ruiny i posągi. Ciężko to wytłumaczyć, ale te rośliny zdawały się być inteligentne. Posągi przedstawiały różne postacie, część z nich wyglądała znajomo, natomiast część przedstawiała nieznane nam rasy. Kiedy dotarliśmy na Zelig-6 i odkryliśmy ten niesamowity park figur... nie było pośród nich człowieka. Po dwóch dniach natomiast pojawił się tam zupełnie znikąd posąg przedstawiający z całą pewnością jednego z członków załogi - Gerarda Ti Pousse. Z pewnością nie ma tego w raporcie jaki jest w Archiwum. Próbowaliśmy nawiązać kontakt, ale najwyraźniej życie na tej planecie jest zbyt odmienne od nas. Co to właściwie za życie? Ciężko mi odpowiedzieć. Człowiekowi wydawało się, że jest stale pod obserwacją. Rośliny były natomiast wszędzie, wyrastały zewsząd. Outerbridge (jak się okazuje już nieżyjący...) przeprowadził jakieś badania, chcąc potwierdzić swoje przypuszczenia, że jest to jedna wielka roślina, z ogromną grzybnią pod powierzchnią planety. Pobrał próbki, ale na Ziemi nie mógł dokończyć swoich badań."

Myślę więc, że naszym priorytetem na chwilę obecną jest odnalezienie syna Outerbridge'a i skontaktowanie się z nim. Może ojciec podzielił się z nim jakimiś przemyśleniami, kto wie, może nawet przeprowadzał jakieś badania na własną ręką, a syn ma dostęp do ich wyników. Jest to na pewno obiecujący trop.

Poza tym kapitan zdaje się wątpić we wpływ Zakonu na tamte wydarzenia, uważa ich chyba za nieszkodliwych ludzi, których mistyczna otoczka jest tylko na pokaz, a prawdziwym celem jest działalność charytatywna. Pisze, że jeden z uczestników ekspedycji, Leo Beach, należał do Zakonu.

Na pewno dzięki wiadomościom kapitana wiemy więcej niż poprzednio, nie możemy jednak na tym poprzestać. Myślę, że korzystając ze swoich wiadomości powinieneś się odnaleźć syna doktora Outerbridge'a, Gordona. Próbuje odnaleźć zabójców swego ojca, jest emocjonalnie zaangażowany, więc myślę, że chętnie nam pomoże.

Ja z kolei zaryzykuję i spróbuję odnaleźć zapiski korespondencji prowadzonej pomiędzy CZETPem a dowódcami ekspedycji, są one utajnione, ale może mi się uda. Jest duże prawdopodobieństwo, że mogą zawierać coś ciekawego.

Powodzenia

Mat


Od: Patrick Felisin
Do: Mat Adams
Temat: TPP

/Tajne Przez Poufne/

Mat!

Przesyłam Ci dokumenty, które otrzymałem od mojego informatora, jak sam twierdzi, część raportu ekspedycji. Niestety nie potrafię tego rozszyfrować. Dokumenty te przekazałem człowiekowi, który powinien je rozszyfrować i potwierdzić lub zanegować ich autentyczność.

Wysyłam Ci te dokumenty ponieważ i Ty może znasz kogoś kto będzie w stanie przełożyć to na jakiś zrozumiały język, a przy okazji dałoby to nam możliwość porównania i pewniejszego zajęcia stanowiska odnośnie prawdziwości tego znaleziska.

Oczywiście zdaję sobie sprawę, że Ktoś może wiedzieć o śledztwie jakie prowadzimy i celowo dostarcza mylących tropów. Pamiętaj aby używać dokumentów z ogromną ostrożnością, jeśli wpadną w niepowołane ręce... boję się myśleć ile osób mogłoby stracić życie za samo zainteresowanie sprawą Zelig-6.


--
Pozdrawiam,

P. Felisin

/TPP/

Od: Patrick Felisin
Do: Mat Adams
Temat: Re:kolejne informacje

Mat!

Wybacz mi, że tyle czasu milczałem. Natrafiłem na pewien trop i, jak pewnie się domyślasz, nie mogłem go zostawić samemu sobie.

Zacznę wpierw od Twojej prośby odnośnie staruszka Jeremy'ego - udało mi się ustalić, że policja prowadzi dochodzenie w sprawie jego zniknięcia, jednak wciąż nie mają za wiele informacji. Służby ustaliły, że ostatni raz widziano Jeremy'ego w laboratorium razem z 5 mężczyznami, którzy z całą pewnością nie wyglądali na naukowców. Niestety wszelkie nagrania z kamer w laboratorium zniknęły w niewiadomych okolicznościach, a na ich podstawie moglibyśmy ustalić towarzyszy pana Jeremy'ego. Oczywiście nie ze mną te numery, wiem, że automatycznie są tworzone kopie zapasowe w Centrali Tajnej Policji (właściwie zastanawiało mnie czemu Tajna Policja jest Tajną Policją mimo, że każdy wie o jej istnieniu - chodzi o ściśle tajne działania na szerokie skale, o których właściwie wiedzą tylko osoby zlecające pracę TP). Centrala jest doskonale chroniona... tak się przynajmniej wydawało do momentu kiedy zwróciłem się do jednego znajomego o wywiązanie się z jego przysługi.

Pan X (pozwolę sobie tak nazywać mojego znajomego) udał się do pomieszczenia z nagraniami, aby skopiować dla mnie to co zostało zarejestrowane przez kamery w laboratorium. Niesamowicie zaskoczył go widok, który tam zastał - rozszarpane ciała obsługi i policjantów pomieszczenia, zdewastowane sprzęty. Pan X obecnie znajduje się w szpitalu, pod stałą obserwacją lekarską - udało mi się z nim porozmawiać, dowiedziałem się, że kiedy wszedł do pokoju i zobaczył cały ten bajzel coś wpadło mu na klatkę, obaliło na ziemię i ogłuszyło. Jak już odzyskał świadomość ocenił, że nic poważnego mu się nie stało oprócz licznych nakłuć, z których nie sączyła się, ani krew, ani ropa. Doktor, który jako pierwszy zaczął go badać, stwierdził, że jest to coś dziwnego, coś co nie pochodzi z naszego świata. Od tamtego dnia ma silne ataki, zdarza się, że przelatuje przez swoją salę wraz z łóżkiem podczas silnych konwulsji, a jego stan pogarsza się z dnia na dzień. Lekarze nie dają mu szans na długie życie.

Sam Pan X twierdzi, że ktoś musiał zatrudnić asasyna. Jednak nie do końca sam w to wierzę. Póki więcej nie ustalę nie będę miał 100% pewności.

Nie wiem dokładnie o jakie laboratorium chodzi, adres nie został podany w żadnym dokumencie, który przeglądałem - widnieje tylko V LIu 25/6 (nie mam pojęcia co to może znaczyć, nie udało mi się tego z niczym powiązać).



Jeśli chodzi zaś o syna pana Outerbridge'a, sprawa wygląda następująco (aby było szybciej będę nazywał go sOB - imienia nie ustaliłem):

Pan sOB po śmierci ojca został, jako główny podejrzany, przesłuchany przez TP - podłączony został do wariografu, który w zasadzie (według raportu z przesłuchania) nie działał prawidłowo kiedy sOB był do niego podłączany. Funkcjonariusze sprawdzali na sobie, czy aby sprzęt nie jest zepsuty, ale wszystko wskazywało na to, że jest sprawny.
Po nieudanym przesłuchaniu na wariografie wezwano jakiegoś mistyka - nazwisko nie występuje w raporcie, jest natomiast numer: 98152148. Piszę mistyk, ale w zasadzie sam nie wiem kim z zawodu jest ten człowiek posiadający numer. W raporcie jest jasno opisane, że sOB nie brał udziału w śmierci ojca.

Po przesłuchaniu sOB również zniknął. Z mieszkania zniknęły wszelkie dokumenty, wartościowe przedmioty - dosłownie wszystko!
Na gołych już ścianach znaleziono dziwne ślady - po pobraniu próbek okazało się, że jest to śluz, który nie jest znany na naszej planecie.

sOB starał się gdzieś niepostrzeżenie dostać, tego jestem pewny. Zaufana osoba widziała go podczas wizyty w jakimś laboratorium, prawdopodobnie chciał zabrać ze sobą dokumenty z badań prowadzonych wspólnie z ojcem. Po wizycie udał się na stację dokującą, niestety tutaj ślad się urwał, mnóstwo podróżujących po układach, a sam sOB musiał podróżować pod zmienionym nazwiskiem.

Sam odbyłem podróż, aby osobiście znaleźć jakiś trop. Odwiedziłem kilka planet i stacji kosmicznych - bez rezultatu.


Czy udało Ci się ustalić coś odnośnie dokumentu, który przesłałem Ci ostatnim razem?


Pozdrawiam
Patrick


Od: Mat Adams
Do: Patrick Felisin
Temat: Brak tematu

Kopę lat Patrick!

Bo właśnie tak się czuję, jakby to nie miesiące minęły od naszej ostatniej "rozmowy", ale długie lata. Tyle się wydarzyło. Najpierw, z powodu rzekomych nadużyć i działania na szkodę instytucji, została wymówiona mi posada w Archiwum. Dzień wcześniej szefa odwiedziło dwóch smutnych panów w czarnych, skórzanych płaszczach, wnioski nasuwają się
same, komuś wysoko postawionemu nie spodobały się moje poczynania. Pytanie tylko komu?

Oczywiście, jak to zwykle w takich przypadkach bywa, znalezienie nowej, legalnej pracy stało się niemożliwe. Pomimo najwyższych kwalifikacji wszędzie spotykałem się z odmową. Stało się dla mnie jasne, że stałem się persona non grata. Jakby tego było mało, pewnego dnia zorientowałem się, że jestem śledzony, a pewnego wieczoru, gdy wracałem do domu z przejeżdżającego samochodu ktoś wystrzelił do mnie serię z pistoletu maszynowego. Tylko cudem udało mi się uniknąć
śmierci.

Musiałem wynieść się z miasta. Zresztą i tak nie miałem tu żadnych dalszych perspektyw poza pracą na czarno na budowie. Ze względów bezpieczeństwa nie napiszę Ci dokąd się udałem. Ale traf chciał, że spotkałem tam znajomego z czasów młodości. Kiedyś był drobnym dilerem, a teraz jest jednym z ważniejszych członków Future Shock, zorganizowanej grupy zbrojnie walczącej z rządem. Zajmują się oni między różnymi, raczej niezgodnymi z prawem operacjami w przestrzeni
kosmicznej. Okazało się, że parę miesięcy temu zgłosił się do nich człowiek, rysopisem odpowiadający Gordonowi Outerbridge'owi. Nie wiem w jaki sposób jest on powiązany z Future Shock, ale wydaje mi się, że jest w tym środowisku dość wpływowy.

W każdym bądź razie, zapłacił on całkiem sporą sumkę za przelot naZelig-6 szlakami nieuczęszczanymi z dala od stacji kosmicznych i patroli. Na planecie spędzili zaledwie kilka dni. Ludzie, którzy byli tam z nim twierdzili, że nie robili tam nic poza "zwiedzaniem". Miasta pełne posągów, roślin, dziwnych napisów i wszystko to o czym dzięki raportowi i informacjom od Simona Templara już wiemy.

Po powrocie na Ziemię, Outerbridge zapowiedział, że jest zainteresowany kolejną wyprawą tym razem trwającą dłużej. Ma się skontaktować z Future Shock. Mój kumpel obiecał, że załatwi mi udział w ekspedycji, dzięki w końcu uda mi się skontaktować z Outerbridgem i uzyskać jakieś dalsze informacje.

Jak tylko uda mi się czegoś dowiedzieć, od razu dam Ci znać, Ciebie proszę o to samo.

Pozdrawiam,
Mat