piątek, 28 listopada 2014

rozkminka o hipopotamach


To powieść, do kupna której przymierzałem się tak długo, że w międzyczasie zdążono ją przetłumaczyć i wydać w naszym kraju, więc dzięki swemu wrodzonemu lenistwu uniknąłem trudu zapoznawania się z tym dziełem w oryginale. Trochę tego żałuję, ale nic straconego, może jeszcze do niego powrócę, dlaczego nie w takiej właśnie formie. Ci, którzy orientują się w historii bitników, wiedzą doskonale o co chodzi, inni historię ukazywaną w książce mogli poznać za sprawą stosunkowo nowego filmu z Harrym Potterem i spółką. Mimo że sami wydawcy nie szczędzą szczegółów w opisie na okładce, ja postaram się być w tej kwestii raczej oszczędny w słowach i powiem tylko, że chodzi o tragiczne wydarzenie stojące będące w pewnym sensie kamieniem węgielnym Beat Generation, zbrodnia, która zakończyła pewien etap w życiu młodych ludzi mających niebawem odmienić świat literatury, i rozpoczęła kolejny. W roku 1944 nikomu nieznani Jack Kerouac, podówczas rzucający studia domorosły marynarz i William S. Burroughs, absolwent Uniwersytetu Harvarda igrający z nowojorskim półświatkiem, wspólnie napisali krótką powieść o wydarzeniach, których byli świadkami.

Wśród ich znajomych byli między innymi Lucien Carr i David Kammerer. Ta dwójka pierwszy raz zetknęła się ze sobą, gdy Lucien miał jedenaście lat, David dwadzieścia pięć. Od tego czasu niezdrowa fascynacja starszego mężczyzny młodym chłopcem wciąż narastała, nie pomagały zmiany szkół i miast, cały czas był gdzieś obok. Nie do końca można jednak określić Luciena jako niewinną ofiarę. Gdy był już starszy, w okrutny sposób bawił się uczuciem Kammerera, na przemian dając mu nadzieję, to znów brutalnie odtrącając. Gdy Lucien zaczął studiować na Columbii, poznał ze sobą Williama S. Burroughsa, Allena Ginsberga i Jacka Kerouaca, będąc cichym spiritus movens późniejszych ich dokonań. Jednak jego napięte stosunki ze starszym "przyjacielem" zakończyły się tragedią, która zainspirowała powstanie niniejszej książki.

Dzięki niej możemy się przenieść do Nowego Jorku AD 1944 i obserwować przyszłe legendy w ich naturalnym środowisku. Choć II Wojna Światowa trwa właśnie w najlepsze i rówieśnicy bohaterów codziennie giną (w tym przyjaciel Kerouaca, Sebastian Sampas), to jest to ledwo odczuwalne. Objawia się to od czasu do czasu, gdy okazuje się, że któryś znajomy poszukiwany jest z powodu uchylania się od poboru. Jednak przez zdecydowaną większość czasu zdecydowanie bardziej absorbujące są zupełnie inne sprawy. Ludzie mający za kilka lat zmienić oblicze literatury i na stałe zapisać się w jej historii, na razie są zwykłymi obibokami żyjącymi niemal na marginesie społeczeństwa. Mike Ryko, alter ego Kerouaca, jest marynarzem, obecnie przebywającym na stałym lądzie, mieszkający u swojej dziewczyny. Will Dennison, postać pod którą ukrywa się Burroughs, w początkowej części powieści pracuje jako barman, by potem zostać rządowym detektywem, co wydaje się dość bezczelne z jego strony, zważywszy na fakt, że sam jest poszukiwany. Poza tym jest pośrednikiem przekazującym drobnym przestępcom najrozmaitsze zlecenia.

W licznym kręgu ich znajomych znajdują się między innymi Philip Tourian (Carr) i Ramsay Allen (Kammerer). Tourian chcąc uwolnić się od podstarzałego adoratora, namawia Mike'a, by razem wyruszyć w morze. Chęć ucieczki nie przeszkadza mu bawić się w międzyczasie w towarzystwie Ramsaya, nieustannie go prowokując. Nim jednak sytuacja pomiędzy nimi osiągnie punkt kulminacyjny, będziemy mogli poznać całe to środowisko oraz jego malownicze, nowojorskie tło. Wszyscy oni niemal są ludźmi żyjącymi z dnia na dzień, utrzymującymi się z dorywczych prac lub zwyczajnie pasożytującymi na kim tylko się da. Swój czas spędzają urządzając codziennie huczne imprezy, na których leje się alkohol i eksperymentuje się z coraz to nowymi używkami. Wydaje mi się, że niektórzy mogą przeżyć szok, uświadamiając sobie, że takiego tylu życia nie wymyśliła "dzisiejsza młodzież". I chociaż to tylko luźne spostrzeżenie, to dowodzi tego, jak bardzo odważna musiała być to książka jak na ówczesne czasy, gdy gorset konwenansów nieporównanie bardziej ograniczał twórców. Nie dziwi też fakt, że żaden z wydawców nie był wtedy zainteresowany wydaniem powieści. A że mogła ona stawiać w nieciekawym świetle niektóre z żyjących osób, postanowiono później, że może ona zostać opublikowana dopiero wtedy, gdy odejdą one na łono Abrahama.

Z perspektywy dzisiejszych czasów książka z pewnością nie jest już tak szokująca, porusza jednak temat, który nawet dzisiaj nie jest zbyt popularny: miłość(?) homoseksualna i towarzysząca jej obsesja, stale rosnąca, z którą nie mogą sobie poradzić ani sami bezpośrednio zainteresowani, ani ich najbliżsi śledzący tę niepokojącą relację na co dzień. W trakcie zbliżania się do końca lektury rodziło się we mnie pytanie, czy takie jej zakończenie było nieuchronne, czy można było go w jakiś sposób uniknąć i jak duży wpływ na nie miało panująca wtedy obyczajowość. Dochodzę do wniosku, że sytuacja była na tyle skomplikowana, że chyba tylko cud mógłby ją uratować.

Ciekawa, choć nieszczególnie wydumana, jest przyjęta przez pisarzy forma. Fabuła rozwija się linearnie, a kolejne jej etapy opisywane są na zmianę przez dwóch narratorów opisujących w pierwszej osobie obserwacje swojej postaci. I choć opisy te w przypadku obu autorów są podane w formie uproszczonej do maksimum, styl jest suchy, można nawet powiedzieć, że przypominający protokoły zeznań, mimo to, ani przez chwilę nie mamy wrażenia, że narracje Kerouaca i Burroughsa są do siebie podobne. Przebijająca przez ich pisarstwo siła osobowości nadaje ich obserwacjom prawdziwie indywidualny charakter. Żywotność autora "W drodze" i nonszalancki cynizm autora "Nagiego lunchu" dają się doskonale odczuć poprzez ich sposób widzenia świata.

Innym uderzającym aspektem powieści jest podejście obu bohaterów do zbrodni jakiej są niejako świadkami. Wydaje się ona bowiem nie wywierać na nich większego wrażenia. Można nawet powiedzieć, że traktują ją jak inspirację, co znajduje potwierdzenie w fakcie, że książka powstała "na gorąco", zaraz po wydarzeniach, jakie zostały w niej opisane. Następuje zatarcie granicy między życiem a literaturą, jedno miesza się z drugim i nie sposób wyodrębnić z tego amalgamatu poszczególnych elementów. Może to właśnie w tym okresie można upatrywać zapowiedź późniejszych rzesz czytelników, zafascynowanych życiem swoich ulubionych autorów w równym, a może nawet większym stopniu niż ich twórczością.

Podobnie jak było w przypadku pierwszych utworów Kerouaca jest mi trudno ocenić, jakie wrażenie wywrze niniejszy utwór, które o bitnikach nie wie nic lub wie bardzo niewiele. W moim przypadku było to cenne uzupełnienie mojej dotychczasowej wiedzy, a sam utwór przeczytałem jednym tchem. Żałowałem co prawda, że jest tak krótki, ale w żadnym razie nie czułem się rozczarowany. Trzeba jednak przyznać, że w przypadku "Hipopotamów" istotnym dodatkiem do opisywanej w książce historii są wątki biograficzne pierwowzorów literackich postaci i zapoznanie się z nimi na pewno uatrakcyjni lekturę.



Przeczytane w ramach wyzwania CZYTAM LITERATURĘ AMERYKAŃSKĄ
http://basiapelc.blogspot.com/p/czytam-literature-amerykanska.html

Star Wars: Episode VII - The Force Awakens Official Teaser Trailer #1 (2...

Czekam.

wtorek, 11 listopada 2014

rozkminka o piątym


Nie pamiętam już w jaki sposób trafiłem na tę pozycję, ale jestem pewien, że był to zupełny przypadek. Podczas przeglądania przeróżnych stron o tematyce mniej lub bardziej książkowej wpadł mi w oko ten tytuł i zdobył moje zainteresowanie. Zaintrygował mnie chyba pewien rozdźwięk, jaki w moim odczuciu następował między osobą młodszej ode mnie autorki, a treścią powieści opisywanej jako przesiąknięty szaleństwem thriller psychologiczny. Bardzo byłem ciekaw jak to wyszło, więc choć książka musiała trochę czekać na swoją kolej, to w końcu się w nią zaopatrzyłem.

Główną bohaterką jest Klara Mars, dziewczyna chora psychicznie, od lat nie opuszczająca swojego mieszkania, które dzieli z matką-alkoholiczką i swym wyimaginowanym przyjacielem, Pająkiem. Z tym ostatnim prowadzi długie dysputy na przeróżne tematy, nie wyłączając Boga i moralności, choć prawdę mówiąc, dzieli się z nim każdą myślą. Z matką za to dawno utraciła kontakt, ta uwięziona w okowach ogłupiającej pracy na kasie w supermarkecie, topiąca nieudane życie w alkoholu, dawno już przestała się interesować życiem córki. Pająk twierdzi, że powinna zostać za to ukarana śmiercią, Klara wciąż jeszcze wierzy, że nie spodobałoby się to Najwyższemu. Świat Klary jest zgoła odstręczający. Brudny, śmierdzący i nieprzyjazny. Zamieszkujący go ludzie są odrażający i głupi, a po niebie fruwają ogromne ważki, unoszące się nad każdym, komu nie jest pisane zbawienie. Wprowadzenie przybliżające nam życie głównej bohaterki jest długie i sugestywne, mam wrażenie, że może trochę za długie. Choć daje nam dobitnie odczuć gdzie się znaleźliśmy, to na przejście do sedna sprawy trzeba nieco poczekać, co może w pewnym momencie znużyć.

Wszystko się zmienia, gdy pod okno, przez które Klara codziennie obserwuje świat, przychodzi Alicja. Dziewczyna ta robi kolosalne wrażenie na uwięzionej w klatce swych obsesji rówieśniczce. Na początku sprawia też wrażenie dobrego samarytanina, rozmawiając z nią, przynosząc jej zdrową żywność, z którą karmiona hamburgerami z supermarketu Klara raczej nie miała zbyt często do czynienia. Z biegiem czasu dowiadujemy się, że przyjaźń jaką okazuje Klarze, nie jest tak zupełnie bezinteresowna jak mogłoby się wydawać. Alicja, pracująca dla swojego wujka, właściciela domu pogrzebowego, potrzebuje nowej koleżanki do pomocy przy wyjątkowo nietypowej funkcji, do której nadaje się ona jak nikt inny. I rzeczywiście, Klara w nowej roli odnajduje się lepiej niż znakomicie, w czym wiernie sekunduje jej Pająk lecz, jak można się spodziewać, stanie się to przyczyną kolejnych komplikacji. W jakim stanie wyjdzie z tego ta delikatna istota? Odpowiedź, jaką serwuje nam autorka, bardzo mi przypadła do gustu za sprawą swej przewrotności, choć nie była może aż tak bardzo nieprzewidywalna.

Całość swym nastrojem kojarzyła mi się z filmem "Lokator" Romana Polańskiego. Klaustrofobiczny świat widziany oczami osoby, której postrzeganie rzeczywistości tak bardzo odbiega od naszego, hipnotyzuje, a w pewnym momencie nawet przyprawia o niepokój, gdy zdamy sobie sprawę, że choć przez chwilę wypaczone pojęcie moralności bohaterów przyjęliśmy za swoje. Jeszcze dobitniej to uczucie może w nas wywołać konstatacja, że największe zło może czaić się w osobach, których nigdy byśmy o to nie podejrzewali, na pozór czystych i niewinnych. Wszystko to podane jest językiem paradoksalnie dość lekkim, niewymuszonym, nie stroniąc niekiedy od akcentów czarnego humoru. Kontrastuje to z generalnie przygnębiająco treścią, dzięki czemu lektura nie przytłacza do reszty, lecz pozwala na snucie związanych z nią przemyśleń.

Powieść ta została opublikowana w roku 2012. Biorąc pod uwagę, że jest to debiut, ciekaw jestem dalszych twórczych losów autorki. Uważam, że jest w niej duży artystyczny potencjał, a że na pewno nie powiedziała jeszcze wszystkiego, to kolejne jej dzieła siłą rzeczy zapowiadają się jako intrygujące.

czwartek, 6 listopada 2014

rozkminka o potopie

Wróciłem właśnie z projekcji filmu "Potop Redivivus", po której odbyło się spotkanie z reżyserem, Jerzym Hoffmanem. Wiele myśli wirowało mi głowie w trakcie seansu i po nim, cały czas zresztą nie mogę się ich pozbyć, stąd też niniejszy wpis.

"Potop" po raz pierwszy oglądałem będąc we wczesnej podstawówce. Było to w trakcie jakichś świąt, zgromadzona w pokoju rodzina, widząc go po raz enty, zerkała nań jednym okiem, ja zaś nie mogłem pozbierać szczęki z podłogi. Byłem wręcz zafascynowany. Gdy film się skończył, niemal natychmiast pożyczyłem od dziadka książkowy pierwowzór. W okresie 3-4 klasa podstawówki przeczytałem Trylogię, do "Potopu" wracałem jeszcze w latach późniejszych.

Film zaś obejrzałem dobrych kilkaset razy, chyba tylko Star Wars mogą się z nim równać pod tym względem. Kupiłem nawet oryginalne kasety VHS za kosztem wielu wyrzeczeń uciułane kieszonkowe. I choć od ładnych paru lat do filmu nie wracałem, to dzisiejsze spotkanie uświadomiło mi, jak mocno zapadł mi on w świadomość.

Jak wszyscy dobrze wiemy, wersja obecnie wyświetlana w kinach została skrócona do trzech godzin. Powiem od razu, że wolę wersję pięciogodzinną. Choć wielką przyjemnością było obejrzenie wersji odrestaurowanej (wrażenie jakbym do tej pory oglądał niebo spod powierzchni jakiegoś cuchnącego bajora, by teraz z niego się wynurzyć) na dużym ekranie (urodziłem się grubo za późno, by załapać się na pierwszą ku temu okazję), to jednak trudno było mi ocenić efekt przemontowania filmu na nowo. Starałem się podchodzić do tego tak, jakby był to całkiem inny film, oglądany przeze mnie po raz pierwszy, ale było to chyba niewykonalne.

Już od pierwszych ujęć i scen, bezbłędnie (tak mi się wydaje) rozpoznawałem gdzie co zostało ucięte i jak zszyte. Z pamięci dogrywałem sobie brakujące fragmenty. Cały czas sobie po cichu dopowiadałem: "o, tutaj wycięli tę kwestię", "o, tu pominęli ten dialog". Nie znaczy to wcale, że byłem rozczarowany, co to, to nie. Właściwie bardzo trudno jest mi wyartykułować teraz moje odczucia. Z tego wniosek, że jakaś struna została poruszona.

Słuchając późniejszych wypowiedzi reżysera tego wiekopomnego dzieła, czułem jeszcze większy podziw, gdy uświadomiłem sobie, że przecież nie na mnie jednego w ten, czy inny sposób wpłynął. Nie chce mi się zastanawiać czy były to dziesiątki czy setki tysięcy, a może jeszcze więcej. Dość powiedzieć, że osobiście czułbym się spełniony, gdyby moje nędzne próby twórczości, zostały kiedyś tak odebrane choćby przez jedną osobę.

Jerzy Hoffman wśród licznych anegdot przytoczył słowa Wiktora Zborowskiego, który podobno wznosząc toast zwykł mawiać: "nie życzę wam zdrowia, bo na Titanicu wszyscy byli zdrowi. Nie życzę wam pieniędzy, bo na Titanicu wszyscy byli bogaci. Życzę wam fartu". Właśnie fartu i odporności psychofizycznej życzył reżyser wszystkim młodym, za co mu z całego serca dziękuję.

sobota, 1 listopada 2014

rozkminka o bili


Po lekturze debiutu Doctorowa przyszedł czas na jedną z jego kolejnych książek, a mianowicie "Billy'ego Bathgate'a". Nie wiedziałem o tej książce nic poza tym, że jej bohaterem jest piętnastolatek, w opisie na okładce przyrównywany do Tomka Sawyera, a jej akcja rozgrywa się w Nowym Jorku w latach 30-tych. Muszę przyznać, że spodziewałem się czegoś innego niż otrzymałem, co nie znaczy jednak, że jestem rozczarowany. Po prostu nie podejrzewałem, że wszystko co przytoczyłem powyżej dodatkowo zostanie zaserwowane w sosie gangsterskim.

Akcja utworu zaczyna się niejako od środka. Tytułowy bohater pracuje dla gangstera Dutcha Shultza (postać historyczna) jako "oczy i uszy". W pierwszym rozdziale jesteśmy wraz z nim świadkami egzekucji wykonanej na Bo Weinbergu, cynglu będącym na usługach Shultza, a za chwilę mającym skończyć w butach z cementu na morskim dnie. A wszystko to oczywiście z powodu kobiet, w której niefortunnie się zakochał. Teraz zaś jej kochankiem naturalną koleją rzeczy zostanie Shultz, ale Billy zdaje sobie sprawę, że dziewczyna, będąc świadkiem morderstwa, wie za dużo i prędko może nadejść taki czas, gdy gangsterzy postanowią ją zlikwidować. A on obiecał Weinbergowi, w ramach ostatniego życzenia, że będzie ją chronił.

W kolejnych rozdział śledzimy dalszy rozwój fabuły przeplatany retrospekcjami, które wyjaśniają nam w jaki sposób młody, domorosły żongler z Bronxu, całymi dniami wystający wraz z rówieśnikami na ulicach, głównie nieopodal magazynu w którym składowane jest piwo Shultza (przypomnijmy sobie, że są to czasy prohibicji), znalazł się w gangsterskich szeregach. Traf chce, że w tym właśnie momencie, z czego chłopak nie zdaje sobie jeszcze sprawy, gang znajduje się na początku równi pochyłej, choć zaczyna się to w sposób nie zapowiadający jeszcze późniejszych, tragicznych konsekwencji. Ot, zwyczajna sprawa, gdy gangsterowi nikt nie jest w stanie udowodnić jego zbrodni typu morderstwa, rozboje i wymuszenia, nasyła się na niego skarbówkę i przyskrzynia za finansowe przekręty. Obecnie Shultza czeka proces mający się odbyć w niedalekiej przyszłości w małym miasteczku Onondoga. Przenosi się więc tam z całym gangiem, by powoli urabiać późniejszą ławę przysięgłych.

Główny bohater wydaje się być całkowitym zaprzeczeniem Holdena Caulfielda z "Buszującego w zbożu". Daleko mu do miotania się po świecie będąc pogrążonym w młodzieńczym gniewie. Wszystkie zachodzące wokół siebie wydarzenia ocenia wyjątkowo trzeźwo, przyglądając im się na chłodno i z wyprzedzeniem planując swe kolejne ruchy. Czy będzie to coś warte w bezwzględnym świecie bezwzględnych ludzi? Do tej pory jego pasją było żonglowanie piłeczkami, kamieniami i owocami. Teraz przyjdzie mu spróbować o wiele trudniejszej sztuki jaką jest utrzymanie się przy życiu i wyniesienie jak największych korzyści z obrania tak ryzykownej życiowej ścieżki. Co znamienne, Billy nie jest ślepo zapatrzony w swojego pryncypała i jego świtę. Było tak może na początku, gdy postanowił do nich przystać. Ale od tego momentu cały czas ma na uwadze to, by jak najwięcej się od nich nauczyć, nie zostając przy tym przez nich wystawionym do wiatru.

Wydaje mi się, że jest to dość nietypowe podejście do tematu, zazwyczaj bowiem w tego typu historiach jest tak, że dzieciak uwikłany w gangsterskie historie pełni raczej rolę chorągiewki na wietrze życia, którego nie jest w stanie w pełni zrozumieć, tu zaś od samego początku jest równorzędnym graczem w rozgrywce o wszystko. Dodatkowym atutem jest fakt, że cała historia została osnuta na kanwie prawdziwych wydarzeń i jest to interesujące połączenie historii z fikcją literacką.


Przeczytane w ramach wyzwania CZYTAM LITERATURĘ AMERYKAŃSKĄ
http://basiapelc.blogspot.com/p/czytam-literature-amerykanska.html