niedziela, 24 listopada 2013

rozkminka o bratnym 1


Jak kształtowała się moja dotychczasowa wiedza o Romanie Bratnym? Czytałem kiedyś "Kolumbów", ale nie przeczytałem. Zatrzymałem się na stronie 244 (zakładka wciąż tam tkwi) i miałem zamiar kontynuować, ale jak widać nie na tyle silny, by inne rzeczy bardziej nie zaabsorbowały mojej uwagi. Pewnego razu, będąc u dziadków i przeglądając ich uginające się pod książkami półki, doszukałem się pokaźnego zbioru dzieł tegoż autora. Najbardziej zaskakującą była ta, której okładka pierwsza przykuła moje oko, mianowicie "List gończy". Cholera, pomyślałem, niezła rozpiętość gatunkowa, od powieści o okupowanej Warszawie do science-fiction. Obiecałem sobie, że przeczytam tę ciekawostkę w bliżej nieokreślonej przyszłości, która jak dotąd nie nadeszła.

Ostatnio czytam bardzo powoli (bo na kompie) "Alfabet Urbana". Znalazł się tam i mój stary znajomy pod hasłem "Bratny, Roman". Urban w swoim charakterystycznym stylu dokonuje podsumowania jego osoby i twórczości: "Każdy polski pisarz traktuje się niezwykle serio, siada za biurkiem, nadmuchuje się jak balon, postanawia zostać wieszczem i zabiera się do pisania arcydzieła. Dlatego polskie książki są nie do czytania. Bratny budzi sympatię, bo nie jest nadętym narcyzem. Raz pokazał, że umie pisać i uważa, że to dosyć, już więcej mu się nie chce. Uprawia coś w rodzaju literackiego dziennikarstwa. (...) Strzeli Bratny dzikowi w tyłek - będzie o tym trylogia, wysmarka się, czy też komar go utnie - powstaje minimum nowela. Wszystko to pichci byle jak, okropnym językiem i zestawia ze schematycznych scenek, a jednocześnie pisane to jest z nerwem i na tematy aktualne, więc człowieka wciąga, choć zarazem i odrzuca, jeżeli ma jaki taki smak literacki." Muszę przyznać, że jako osobie wkładająca maksimum wysiłku w zmuszenie się do napisania najkrótszego tekstu, choćby niniejszej rozkminki, taka wydajność i łatwość szalenie mi imponuje. A że smak literacki mam bardzo tolerancyjny, uznałem że czas w końcu odrobić lekcje.

W dalszej części swego opisu Urban pisze sporo o "Roku w trumnie", powieści inspirowanej wydarzeniami z początku lat 80-tych, pisanej "na gorąco" (pierwsze wydanie 1983), która rozwścieczyła środowiska opozycyjne, według Urbana nie tym, że poddawała je krytyce, ale tym, że miała czelność sprzedawać się jak świeże bułeczki. Przy kolejnej wizycie u dziadków, zorientowałem się, że są w jej posiadaniu (dedykacja na pierwszej stronie sugerowała rzecz straszną, pożyczyli ją na wieczne nieoddanie), więc tego samego wieczoru rozpocząłem lekturę. Pierwszą rzeczą, która bardzo mi się spodobała, był pomysł na głównego bohatera, którego czyny i przemyślenia poznajemy dzięki narracji pierwszoosobowej. Jest mianowicie były aktor, w swoim czasie cieszący się wielkim uznaniem, obecnie zaś, w roku 1981, wychodzi z więzienia po dziesięcioletniej odsiadce. Nie jest to jednak koniec wyroku, otrzymał bowiem dwadzieścia pięć lat za "ojcobójstwo" (jak dokładnie z tym było, dowiadujemy się w toku dalszej lektury), dzięki interwencji siostry, która powołując się na zły stan jego serca, wydobyła go z więzienia na rok,
podczas którego ma odbyć potrzebne badania i poddać się ewentualnej operacji.

W ten sposób kreując bohatera, Bratny stworzył postać zupełnie już nie przystającą do otaczającej ją rzeczywistości. Po latach spędzonych w więzieniu, wolność jawi mu się jako obca planeta, na którą, nie wiedzieć czemu, został wysłany. Podkreśla to stale się przewijające "myślenie po więziennemu", narrator od czasu do czasu wspomina swój okres aktorski, nie utożsamia się z nim jednak za bardzo. Częściej zdarza mu się częstować ludzi więzienną grypserą i konstatować, że "kumple spod celi nie uwierzą jak im opowiem". Korzystając z tego przywileju dystansu, autor stara się opisać podniosłe nastroje w bardziej trzeźwy sposób. Nic dziwnego, że nie przyniosło mu to chwały w środowiskach, na których nie zostawia suchej nitki, ale tak naprawdę, gdy się nad tym zastanowić, dystansuje się on od obu stron konfliktu i nie stara się negować samych przyczyn buntu, ani jego początków, rozprawia się tylko ze wszystkimi osobami, które uczyniły sobie z niego swój prywatny teatrzyk i wycierają teraz gębę swoim rzekomym męczennictwem. Czy wspomniane reakcje odbywały się na zasadzie "uderz w stół, a nożyce się odezwą"? Nie mi to teraz oceniać.

Czuje się, że książka napisana jest tak, jak trafnie ujął to Urban - "z nerwem". Językiem się na pewno nie pozachwycamy, ale jest to w pewien sposób uzasadnione, książka wystylizowana jest na zapiski, które główny bohater sporządza w nocy poprzedzającej powrót do więzienia. Sporo więc tam retrospekcji i dygresji, wtrętów na zasadzie "teraz mi się skojarzyło", "teraz mi się przypomniało". Miejscami miałem odczucie pewnego przestoju, jakby autor zaczynał nowy akapit po przerwie i kilka do kilkunastu zdań zajmowała mu rozgrzewka. Jednak osobiście nie mam jakichś większych zastrzeżeń i opinię Urbana traktuję jako typową dla niego przesadę. Jednak pozostając jeszcze w temacie języka, pragnę odnieść się do dwóch tekstów dołączonych do książki w drugim wydaniu. Są to "Roman's Bratny'ego ze współczesnością" Kazimierza Koźniewskiego i "Na gruzach >>Reduty Ordona<<" Jana Lewandowskiego. Chciałbym odnieść się tylko do jednego aspektu, za to poruszanego w obydwu tekstach. Obu krytyków mocno wzburzył nadmiar wulgaryzmów i dosadne opisy scen seksualnych. Koźniewski pisze: "Pod tym względem Bratny osiąga dobrą normę pisarzy amerykańskich. A to już źle bardzo! Maniera epatowania czytelników. Język uliczny, język >>męski<< w nieprzyjemnym znaczeniu. Maniera na stylistyczny brutalizm. Literatura tak stylistycznie traktowana, przestaje być literaturą, szkołą języka i smaku, staje się dokumentem patologii językowej. Literatura nie jest salonem, ale nie powinna być rynsztokiem." Lewandowski, zdaje się bardziej Bratnemu przychylny, wtóruje: "(...) powieść zawiera potężny ładunek erotyzmu, bardzo drastyczne sceny, seks pokazany od podszewki, pozbawiony hamulców. Dla wielu czytelników, niezaangażowanych zupełnie w sprawy publiczne, powieść Bratnego może być pornograficznym studium o >>chcicy<< człowieka - więźnia pozbawionego przez lata kobiety, a przecież nie rezygnującego z męskich ambicji". Warto to zacytować jako ciekawostkę, bo naszła mnie refleksja, że we współczesnej literaturze polskiej (i zapewne każdej innej) trudno byłoby znaleźć książkę mniej wulgarną i seksualnie dosadną od powieści Bratnego. Na koniec chcę jeszcze raz odnieść się do Urbana, który publikując "Alfabet" w roku 1990 taką przyszłość przepowiadał Bratnemu: "Środowisko intelektualne, wywodzące się z dawnej opozycji, które ma w ręku prawie wszystkie wydawnictwa, czasopisma recenzujące, programy kulturalne telewizji, rozbudowany system środowiskowych presji i represji, wykończy teraz Bratnego - jako literata o niewłaściwej orientacji politycznej, który im zalał sadła za skórę. Bratnego i masy jego czytelników rozgrodzi mechanizm totalnego unicestwiania. Bratny samym swoim istnieniem jako pisarz ulubiony obraża wieszcza Miłosza, którego jak nikt nie czytał w wyniku zakazów i tak, dziś nie czyta jako nudziarza." Zerknałem w wikipedię i jakże byłem zdziwiony, że Bratny wciąż żyje (i niech ten stan utrzyma się jak najdłużej). Odruchowo założyłem, że dawno dołączył do stale zwiększającego się grona genialnych twórców, opuszczających ten łez padół. Jednak ostatnia jego powieść to rok 1995, potem cisza. Przypomina mi to Tadeusza Konwickiego, który w tym samym roku rozmyślnie zakończył "Pamfletem na siebie" swą literacką karierę. Jednak od tego czasu wyszły chyba co najmniej trzy książki zawierające rozmowy z nim, syn Holoubka nakręcił świetny film (można obejrzeć tutaj), rzadko, ale regularnie udziela wywiadów do przeróżnych gazet. Bratnego nie ma (a może jest, tylko nie rozglądałem się za nim i dlatego go nie widziałem, ale wątpię). Ciekaw jestem jak to było. Czy z racji wieku i zmęczenia z premedytacją usunął się w cień, czy może po prostu Urban okazał się, niestety, dobrym prorokiem?

Nie wiem, może się dowiem. Tymczasem idę odwiedzić dziadków, oddać "Rok w trumnie" i pożyczyć "List gończy". Może również skłoni mnie do jakiejś rozkminki?

piątek, 22 listopada 2013

rozkminka o anty-anty

Współtwórcę tego dzieła chętnie bym poznał (tego od flamastra, nie od szpreja). Świetny pomysł i sugeruję, by widząc różne takie niezbyt nam odpowiadające malunki na murach, zamiast biadolić, przerabiać na inną modłę. Coś na zasadzie Kidda: "Podobno jestem zjebem, co tam biorę w nocy spray/Każde HG na mieście ma nagle dopisek Wells"

piątek, 15 listopada 2013

rozkminka o falkonie

Tydzień mija od rozpoczęcia tegorocznego Falkonu, można więc z perspektywy czasu opisać i ocenić to wydarzenie z całą subiektywnością na jaką mnie stać. Był to trzeci konwent w mojej karierze i chyba bawiłem się na nim najlepiej. Nie wiem jak duży wpływ na to miał fakt, że był to mój pierwszy konwent nie w Warszawie. Co wygenerowało jedną tylko istotną niedogodność, mianowicie z mojej wsi brak jakichkolwiek połączeń z Lublinem i trzeba kombinować na około. Jak zacząłem kombinować to koniec końców wyszło na to, że musiałem zrywać się o 5.30, przesiadać się w Białymstoku, a już na miejscu drałować z dworca PKS (podobno najbrzydszy w Polsce, nie mam zbyt wielkiego porównania, ale jestem w stanie w to uwierzyć) do punktu docelowego jakim były Targi Lublin. Tam spotkanie z moim ziomkiem Jasiszem i błyskawiczna akredytacja. W tym momencie poczułem, że wszystko idzie ku lepszemu, bo w pamięci miałem Polcon. Co prawda na rozpoczęcie jakichkolwiek punktów programowych i otwarcie szkoły z miejscami noclegowymi musieliśmy czekać jeszcze ponad dwie godziny, ale szatnia działała sprawnie, można było zostawić graty i przejść się na Stare Miasto. Które jest zresztą zajebiste, takie stare i takie miejskie. Dzięki temu, że byliśmy w pierwszej grupie która hurmem wdarła się do noclegowni, byliśmy w tej luksusowej sytuacji, że wszystko było blisko (dworzec PKP, Biedronka) i w tej kwestii zero stresów.

Piątek to spotkanie z Pilipiukiem i prelekcja Krzysztofa Piskorskiego "Szaleni naukowcy, szalone teorie". Potem włóczenie się po terenie konwentu, zamuła i wstępne ustawianie się na sesję w ramach Orient Expressu.

Sobota to spotkanie autorskie z Piskorskim. Sesja w norweski system indie "Itras By" - nieźle odjechany setting w klimacie surrealistycznego noir w mieście ze snu. MG odwalił kawał dobrej roboty bardzo plastycznie oddając realia świata i wyszła z tego niezła historia z ładnie podsumowującym wszystko epilogiem. Tylko mechanika wydała mi się dość pretekstowa, ale może musiałbym jeszcze przynajmniej raz zagrać, by to należycie ocenić. Potem spotkanie z kolesiem prowadzącym warsztaty dla scenarzystów, kompletnie nie pamiętam o czym była mowa, ale pamiętam, że było dość ciekawie. Potem przyhaczyliśmy o games room, by następnie udać się na spotkanie z Komudą. Jak dotąd dwa na trzy spotkania były z pisarzami, którymi średnio się jaram, zastanawiam się czy to z mojej strony jakaś podświadoma forma masochizmu? No ale potem było spotkanie, którym ostro się zajarałem i siedziałem jak urzeczony. Wiedziałem już wcześniej, że gościem specjalnym konwentu będzie Kevin J. Anderson i choć niewiele mi to nazwisko mówiło, to gdzieś z tyłu głowy zaświeciła się lampka z napisem "STAR WARS". Sięgnąłem na półkę i rzeczywiście miałem tam jedną pozycję sygnowaną tym nazwiskiem, z tym że był to zbiór opowiadań, którego był "tylko" inicjatorem, jego opowiadanie było tam jedno. Ale sam zbiór, a chodzi oczywiście o "Opowieści z kantyny Mos Eisley" był książką, którą naprawdę się jarałem za dzieciaka. Gdy po raz pierwszy oglądałem "Nową nadzieję" zajebiście spodobała mi się knajpa zaprezentowana widzom w krótkiej dość scenie. Gdy więc dowiedziałem się, że każdej pojawiającej się tam nawet przez sekundę postaci poświęcono opowiadanie, łyknąłem to jak młody pelikan. Jak tak teraz na to patrzę, dochodzę do wniosku, że zawsze jarałem się klimatami tanich spelun i drobnych przestępców. Piętnaście lat temu czytałem opowieści z kantyny, teraz czytam opowiadania Marka Nowakowskiego, na jedno wychodzi. Trochę mi było wstyd, że poza tym nie znałem ŻADNEJ książki przemiłego pana Andersona, ale mam zamiar to nadrobić, zwłaszcza że opis jednej bardzo mnie zainteresował. Chodzi o "Hellhole", opowieść o zniszczonej planecie na którą zsyłani są więźniowie, ale znajdziemy tam też wszelkiej maści desperatów o przeróżnych motywacjach. W pewnych aspektach przypominało mi to "Następnego do raju" Hłaski w kosmosie. Na pewno po to sięgnę prędzej czy później. Po spotkaniu poprosiłem o autograf na "Opowieściach", sytuacja bez precedensu. Na dobranoc była jeszcze rozgrywka w Opowieśći z karczmy i Untill We Sink.

Niedziela to prelekcja o tworzeniu postaci, która dość szybko przerodziła się w dyskusję o odwiecznym konflikcie na linii MG-gracz, dyskusję która się przeciągnęła i była kontynuowana na korytarzu, ale i tak była jałowa, moim skromnym zdaniem. Potem byłem na spotkaniu z Grzędowiczem, którego to autora żadnej książki jak dotąd nie czytałem, ale trzeba było jakoś spędzić wolną godzinkę. Potem kolejne spotkanie z Andersonem, tym razem z panią tłumacz, nie miałem dość po poprzednim. Potem kolejna zajebista prelekcja Piskorskiego, tym razem "Z archiwów podboju kosmosu". Każdemu kto będzie miał okazję, szczerze polecam prelekcje tego pana. Książki oczywiście też, choć sam jak dotąd czytałem tylko "Zadrę", ale nie mam powodów by wątpić, że pozostałe są równie dobre. Potem był obiad w knajpie o nazwie Giuseppe, a potem sam już nie wiem, oglądanie jakichś przebieranek na scenie, jedno to był cosplay i było coś jeszcze, ale nie pamiętam pod jakim szyldem. W międzyczasie bardzo ciekawa prelekcja "Gra w kulturę" gdzie prelegent ukazywał analogie między współczesną popkulturą, a mitami opowiadanymi przed wynalezieniem pisma. Wszystko wyłożone z tołkiem, którego zabrakłoby gdybym usiłował rozkminkę tę dokładniej przytoczyć. Na koniec zaliczyłem warsztaty literackie, podczas których z panem Jasiszem rozkminiliśmy pewien długoterminowy zakład, o którym nie będę się rozpisywał, bo czuję że przegram. Żałuję, że w niedzielę zamuliliśmy jeśli chodzi o sesje, bardzo chciałem wypróbować Durance, no ale wyszło jak wyszło.

Poniedziałek to końcówka, z samego rana kupno biletów, potem prelekcja o podziale władzy w rpg, a na finał "Seks w polskiej literaturze fantastycznej" - panel sprowadzający się do niczego więcej jak, nomen omen, pierdolenia o dupie Maryny czy kogoś tam, niestety. Później powrót przez opętaną "patriotycznym" szałem Warszawę, gdzie dopadło mnie takie zmęczenie, że nawet stać nie miałem siły i wiem już jak musi się czuć kutas impotenta. Ogólnie było zajebiście, może tylko warunki noclegowe nie były zbyt komfortowe, ale z każdą nocą człowiek się coraz bardziej przyzwyczajał więc nie ma co płakać. Mogłem co prawda w stolicy na trochę się zatrzymać, może coś by się jeszcze rozegrało, ale chuj tam.

A na lubelskim dworcu w poniedziałek Okoliczny Element stał, wtf?