poniedziałek, 28 września 2015

Włodi - Widmo

"Ten weteran pewnie znów rozkurwi tych chłoptasi w napadach narcystycznych furii"

środa, 23 września 2015

rozkminka o kręgu


Po obejrzeniu ostatniego odcinka "UnREAL" rozglądałem się za czymś nowym. I znowu przez zupełny przypadek udało mi się trafić na serial godny polecenia. "Full Circle" to serial, który nie cieszy się chyba zbyt duża popularnością (wnioskując chociażby z liczby ocen na filmwebie - dzisiaj jest ich 29), a szkoda. W moim przekonaniu na uwagę zasługuje dzięki temu, że jest to zamknięta całość, z którą można zapoznać się w stosunkowo krótkim czasie, bo jest to dziesięć odcinków, trwających po 20 minut z niewielkim hakiem. Sama formuła może brzmieć trochę ryzykownie, bo mamy tu do czynienia z sytuacją niemalże teatralną. Każdy odcinek sprowadza się w zasadzie do dialogu pomiędzy dwiema osobami. W dodatku sceneria w każdym przypadku jest taka sama, a jest ro restauracja o wiele mówiącej nazwie Elipsa.

Sposób prowadzenia narracji z odcinka na odcinek przypomina debiutancki film Richarda Linklatera pt. "Slacker". Tam kamera podążała za jedną postacią, by po pewnym czasie zmienić swój obiekt obserwacji na inną, choćby przechodnia, z którym ta pierwsza minęła się na ulicy. W przypadku "Full Circle" zmiany te są mniej przypadkowe. Sprowadzają się do prostego schematu: w pierwszym odcinku rozmawia ze sobą dwoje bohaterów. W następnym jedno z nich przychodzi do restauracji z nową osobą. W kolejnym, ta nowa osoba spotyka się z jeszcze kimś innym itd. Aż wreszcie w ostatnim odcinku na scenę powraca postać z pierwszego odcinka, ta która pojawiła się jak dotąd tylko raz. Historia zatacza koło.


Zadziwiające jest to, z jak niewymuszoną gracją prowadzona jest opowieść. Ciąg relacji łączący kolejne postacie nie jest w żadnym przypadku naciągany i przebiega płynnie, choć miałem obawy, że może być inaczej. Sposób prezentowania postaci, z których każda występuje dwukrotnie, za każdym razem w towarzystwie innego interlokutora, uświadamia nam, jak wiele zależy od tego, w czyich oczach się przeglądamy. Każde z bohaterów ukazuje nieco inne oblicze zależnie od swego towarzysza. Innym skutkiem takiej narracji jest brak jednego głównego problemu, który stanowiłby oś fabuły. Zamiast tego dostajemy kalejdoskop ludzkich dążeń i przeszkód stających na ich drodze. Problem miłości i jej braku, zdrady małżeńskiej, wolności słowa, homofobii, kazirodztwa. Tematów nie brakuje. Jedynym zgrzytem było dla mnie wprowadzenie wątku lekko paranormalnego, ale że, jak wspominałem, jest on tylko elementem nie wysuwającym się na pierwszy plan, to przy ogólnym rozrachunku zbytnio nie przeszkadza.

Wątpliwości może też budzić samo zakończenie. Z jednej strony łatwo byłoby określić je dosadnie "ni przypiął ni przyłatał", a nawet zarzucić, że zupełnie nie pasuje do klimatu całości. Z drugiej strony jednak, być może ma ono zwrócić widzowi uwagę, jak ważne jest to, co dzieje się na drugim planie, pozornie nie mając większego znaczenia. Zwłaszcza że wspomniany drugi plan z odcinka na odcinek zdajemy się zauważać coraz wyraźniej, dostrzegając tam coraz więcej znajomych twarzy. Nic dziwnego, skoro restauracja im się spodobała, to często tam wpadają, nawet gdy nie jest to ich "czas ekranowy". Nie mówiąc już o personelu, który zwyczajnie musi tam być, nawet jeśli nie do końca ma na to ochotę.

Przy stosunkowo małym nakładzie środków powstało dzieło niebanalne, które na dłużej zostaje w pamięci. Dziesięć osób (plus trzy, chciałoby się dodać nawiązując do filmu Jerzego Gruzy) i łącząca je sieć relacji stała się punktem wyjścia do przypowieści o przypadkowości jaka stale towarzyszy ludzkiej egzystencji oraz samych ludziach, tak bardzo zmiennych, by posłużyć się cytatem z Sartre'a: ludzie mający towarzystwo przywykli widzieć się w lustrze takimi, jakimi widzą ich przyjaciele. A mimo to, paradoksalnie wciąż takich samych.

czwartek, 17 września 2015

rozkminka o z-boyu

Wczoraj w końcu zabrałem się za przesłuchiwanie najnowszej płyty kalifornijskiego rapera Mursa pt. "Have a Nice Life". Słuchałem właśnie utworu nr 10, zatytułowanego "Skatin Through the City", który wywołał we mnie wiele pozytywnych uczuć. Tyle lat spędziłem jeżdżąc na deskorolce, w stu procentach zaangażowany w towarzyszącą jej otoczkę, że utwory w tym stylu odczuwam całym sobą. Skatin' through the city like I own this bitch - tak było, a teraz gdy tylko jadę na desce, co niestety zdarza się rzadko, cały czas tak jest. Kiedyś mój zapał był nieporównanie większy. W okresie gdy miałem powiedzmy 16-19 lat musiałem jeździć codziennie. To było nawet coś więcej niż pasja, to był nałóg. Jeśli przez jeden dzień nie jeździłem, bo przykładowo padał deszcz, miałem autentyczną depresję. W zimę szukaliśmy choćby kilku metrów kwadratowych suchej nawierzchni. Nie straszne były nam dwudziestostopniowe mrozy wdzierające się ostrym wiatrem przez powybijane okna zajętego przez nas pustostanu. Mógłbym wiele jeszcze napisać, ale tak naprawdę można to wszystko podsumować banalnym stwierdzeniem "stare, dobre czasy".


Jedną z ważniejszych czynności, obok najważniejszej czyli samej jazdy, było oglądanie filmów deskorolkowych. O dwóch pisałem tutaj i tutaj, przybliżając nieco całe zjawisko. Pamiętam jak pewnego dnia trafiłem na "Dogtown & Z-Boys", dokumentalny film ukazujący początki deskorolki. Młodzi surferzy, nie mogąc się doczekać porządnych fal, zaczęli wykorzystywać deski ze świeżo opatentowanymi kółkami poliuretanowymi, by surfować po ulicach San Francisco. W najśmielszych marzeniach nie przewidywali pewnie, że ich zajawka opanuje wkrótce cały świat.


W kilka lat po dokumencie przyszedł czas na film fabularny zainspirowany tymi wydarzeniami. Do dzisiaj uważam, że "Lords of Dogtown" jest jednym z nielicznych filmów, którym udało się oddać deskorolkowego ducha, pomimo przedstawienia historii przy pomocy typowo hollywoodzkiej narracji. Wpływ na to z pewnością miał fakt, że współautorem scenariusza i swego rodzaju opiekunem był Stacy Peralta, pierwowzór jednego z przedstawianych w filmie skaterów (swoją drogą reżyser dokumentu). Myślę, że gdybym laikowi miał wytłumaczyć czym jest deskorolka, "Lords of Dogtown" byłoby nader pomocne. Dodatkową zachętą może być Heath Ledger, występujący w istotnej, mimo że drugoplanowej, roli.


Zbliżam się do smutnej puenty. Pod koniec drugiej zwrotki Murs nawija Rest in peace Jay Adams, a mnie przechodzi dreszcz. Co? Jak? Sprawdzam pospiesznie wikipedię. Okazuje się, że to niestety prawda. Jeden z legendarny Z-Boysów zmarł w zeszłym roku na atak serca. Na pewno niebagatelną rolę odegrał tryb życia jaki prowadził przez wiele lat. Uzależnienie od narkotyków (m. in. heroiny) i wynikające z tego liczne konflikty z prawem. Wyszedł jednak na prostą, w czym na pewno pomogły wyżej wspomniane filmy, które przypomniały go światu. Od 2005 pozostawał czysty, wygłaszał nawet w szkołach wykłady "ku przestrodze". W przeciwieństwie do swoich kolegów, Stacy'ego Peralty i Tony'ego Alvy, nie zrobił kariery, ale to właśnie on najbardziej nam imponował swoją bezkompromisowością. Przy czym nawet wyżej wspomniani koledzy przyznawali, że był z nich wszystkich najlepszy. Powtarzam więc za Mursem Rest in peace Jay Adams i idę pojeździć choć przez chwilę.

JAY ADAMS
3.02.1961 - 15.08.2014