wtorek, 9 sierpnia 2016

Swiernalis - Sierść (Official Video)

Pamiętam, jakby to było wczoraj: wakacje 2005. Idę z deskorolką pod pachą na kino, miejscówkę, będącą w owym czasie punktem spotkań augustowskich skejtów. Już będąc za winklem słyszę charakterystyczny trzask desek, uderzających o asfalt. Za chwilę moim oczom ukazuje się cała miejscówka. Wśród osób tam jeżdżących dostrzegam nową twarz. Jakiś dzieciaczek (jak się okazało później, rok młodszy ode mnie, ale wyglądał na mniej, przynajmniej w moich oczach), którego od razu zaczynam obserwować ciekaw poziomu jego jazdy. Gdy robi ollie 180 frontside na murek o wysokości pięciu decków, nie mam więcej pytań. Okazuje się, że jest to niejaki Swiernal z Suwałk. Póżniej razem z nim, Maćkiem T., Dylanem i Grycem idziemy w obchód po miejscówkach. Później, już tylko z Maćkiem, odprowadzamy go na przystanek autobusowy. Proponuje nam, byśmy następnego dnia przyjechali do Suwałk. Tak się zaczyna międzymiastowa znajomość skejtowska. Skejci z Suwałk jeżdżą Augustowa, skejci z Augustowa do Suwałk. Deskorolka i alkohol. Triki i szalone imprezy. Po kilku latach Swiernal opuszcza Suwałki, by ostatecznie wylądować w Poznaniu. Tam zaczyna coraz poważniej działać w świecie muzycznym. Ostatni efekt jego poczynań można sprawdzić poniżej. Singiel, zapowiadający nową płytę, na której, co w moim przekonaniu należy podkreślić, teksty wszystkich piosenek napisane są po polsku. Powinno to być oczywiste, ale niestety, w naszym kraju jest to ewenement, zwłaszcza jeśli chodzi o młodych wykonawców.

piątek, 15 kwietnia 2016

rozkminka o złodzieju


To, jak dotarłem do "Dziennika złodzieja", zasługuje na przynajmniej jeden akapit. W roku 2000 premierę miał film pt. "Cudowni chłopcy" (pisałem o nim tutaj). Obejrzałem go niedługo później, kolega mojej matki z pracy rozprowadzał wówczas wśród znajomych płyty, na których wypalał ściągane z internetu filmy (mało kto miał wtedy nagrywarkę czy internet, w szczególności taki, który pozwoliłby na ściąganie filmów) i na jednej z nich znajdowało się właśnie to dzieło. Mało lat miałem, więc nie wszystkie kwestie do mnie dotarły (umknął mi na przykład dość ewidentny wątek gejowski), ale oniryczna atmosfera nocnego Pittsburgha i odklejenie środowiska pisarskiego od otaczającej je rzeczywistości miały w sobie hipnotyzujący powab. Jednak nie o filmie miałem pisać, więc abstrahując od fabuły, przytoczę jeden cytat, który zapoczątkował, by posłużyć się określeniem, z którym spotkałem się na blogu Fatalne Skutki Lektur, "żonglerkę popkulturową".
Rośnie nam kolejny Jean Genet. Dawno nie napisano nic dobrego w pierdlu.
Nie pamiętam, czy zwróciłem na te słowa uwagę, gdy usłyszałem je po raz pierwszy, czy może za którymś z kolei (film ten oglądałem po wielokroć). Dość powiedzieć, że gdy w końcu do mnie dotarły, nie mogłem nie zapoznać się ze wspomnianym autorem. Trochę to jednak trwało. Opisywaną tu książkę kupiłem dawno temu. Gdy w sierpniu 2009 jechałem z kumplami do Krakowa na zawody Es Game of Skate (znajdź Matiego na zdjęciu), wziąłem do czytania w trakcie podróży, ale dotarłem do zaledwie 42 strony (służącą za zakładkę kartkę z krakowskimi adresami i godzinami odjazdów pociągów, pozostawiłem w tym miejscu na pamiątkę). Jakiś czas później dorwałem się do książki Sartre'a "Święty Genet. Aktor i męczennik", ale to już była jazda bez trzymanki i szybko wymiękłem. Może do tej pozycji też niedługo wrócę, karmiąc się złudną nadzieją, że jestem nieco mądrzejszy niż wtedy.

O co chodzi z Genetem i więzieniem? Syn prostytutki, porzucony przez matkę, do piętnastego roku życia wychowanek domów dziecka i kolejnych rodzin zastępczych, następnie stały klient domów poprawczych i więzień (między innymi w Katowicach, gdzie odsiedział dwa miesiące). W latach 40-tych siedział w więzieniu pod Paryżem, skąd groziła mu wywózka do obozu koncentracyjnego, jednak dzięki wstawiennictwu Jeana Cocteau i wspomnianego wyżej Sartre'a, zachwyconych talentem pisarskim więźnia, wyszedł na wolność, by oddać się literaturze. W roku 1949 wychodzi "Dziennik złodzieja", w którym autor na nowo zanurza się w swojej przestępczej biografii. Myliłby się jednak każdy, kto by sądził, że będzie to proza w stylu chociażby naszego rodzimego Grzesiuka - prosta, bezceremonialna, życiowa par excellence. Wiedząc, jak wyglądały ówczesne doświadczenia autora, zaskakujące może się wydać, że znajdywał on wówczas tyle czasu na lektury, które pozwoliły mu później tworzyć tak poetycko subtelne zdania, jednocześnie do głębi naznaczone rynsztokiem. Sam początek lektury zdaje się to potwierdzać:

Katorżnicy noszą kombinezony w biało-różowe pasy. Skoro idąc za odruchem serca, wybrałem sobie świat, który jest mi drogi, wolno mi chyba doszukiwać się w nim wszelkich możliwych znaczeń. Twierdzę zatem, że krucha subtelność kwiatów ma tę samą naturę co brutalna arogancja katorżników.

W przypisie do tego fragmentu autor dodaje, że "ze wzruszeniem oscyluje między nimi". Rzeczywiście, jest tu wzruszenie, jednak najwięcej jest niepokoju, który na wskroś przeszywa czytelnika. Wszystko za sprawą narratora, który otwarcie, a wręcz manifestacyjnie, odrzuca wszelkie znane nam normy społeczne i moralne. I mimo, że jego rozliczne czyny pozostają na poziomie drobnej przestępczości, w niczym nie przypominają takiego chociażby Hannibala Lectera, to jednak jego postawa wydaje się bardziej przerażająca niż słynnego kanibala. Lecter bowiem jest jaki jest, bo taki jest. Tytułowy złodziej jest taki, jaki jest, bo taki zaplanował być. Stworzył swój świat jako swoistą antytezę świata ludzi "normalnych", stara się być ich złowrogim cieniem. Zachwyca go wszelka brzydota, pławi się w niej, rozkoszuje się nią. Obserwując starą złodziejkę, zastanawia się, czy to być może jego matka. W spodniach swego kochanka poszukuje wszy, które później miażdży między palcami, by skrwawione resztki cisnąć w dzielone z nim łóżko. To i wiele więcej nie jest jednak spowiadaniem się przed czytelnikiem. Zamiast tego Genet zdaje się mu mówić: "Uważaj, twój piękny, uporządkowany świat to nie wszystko. Za każdym razem, gdy patrzysz w drugą stronę, poza zasięgiem twojego wzroku jest coś jeszcze".

Dziennik sprawia wrażenie notatek sporządzanych na gorąco, po latach jeszcze raz odczytanych i zredagowanych. Czy było tak rzeczywiście, czy autor postanowił nadać swemu dziełu taką formę, tego nie jestem w stanie rozstrzygnąć. Ale dzięki takiej, a nie innej konstrukcji, mamy świadomość, że choć autor/narrator zszedł być może z drogi występku, to nigdy nie stanie się częścią głównego nurtu. Na zawsze pozostanie outsiderem, drzazgą tkwiącym w samozadowoleniu tej słusznej części społeczeństwa, wcale nie dlatego, że taki jest z natury, swą naturą można wszakże próbować zmienić lub stłamsić, a on po prostu taki postanowił być.

piątek, 26 lutego 2016

rozkminka o niemożliwym


Jakiś czas temu miało miejsce wydarzenie, które poruszyło światek deskorolkowy. Ja, wstyd się przyznać, od dawna już nie śledzę doniesień z tej dziedziny tak szczegółowo jak kiedyś, ale, jak się okazało, ta wiadomość nie mogła mnie ominąć. Zaczęło się tak: odwiedziłem Pata, mojego dawno nie widzianego przyjaciela. Rozmawialiśmy o tym i o owym, każdy coś popijał, on browara, ja niestety herbatę. Wspomniał przy tym, że dzień wcześniej jego brat z kumplem oglądali jakiś filmik, na którym "jakiś koleś skakał na desce z w chuj wielkich schodów". Spoko, nie wywarło to na mnie większego wrażenia, codziennie kolejni deskorolkowi wariaci zaliczają coraz to bardziej hardkorowe miejscówki. Przeszedłem więc nad tą informacją do porządku dziennego. Nie na długo. Gdy wróciłem do domu i z głupia frant odpaliłem YouTube, w polecanych dla mnie filmach pojawił się ten pod tytułem "Jaws vs Lyon 25". I wówczas już wiedziałem, że nie chodziło o jakieś tam schody, tylko o TE schody.

Cofnijmy się trochę w czasie. W roku 2002 wyszedł deskorolkowy film firmy Flip pt. "Sorry". Pisałem o nim tutaj. Dla mnie jest to w jakiś sposób sprawa pokoleniowa, to właśnie ten film i pokazywani w nim deskorolkowcy byli dla mnie i dla moich kumpli... No właśnie, kim? Nie chcę powiedzieć autorytetami, bo to za duże słowo. Idol też mi tu nie pasuje, choć jest z pewnością bliższe prawdy, ale jak na deskorolkę w ujęciu moim i ówczesnego Flipa brzmi zbyt popkulturowo. Zostawmy to, zwał jak zwał, jest to w każdym razie jakiś fragment fundamentów mojej tożsamości, jak pompatycznie by to nie brzmiało. Przejdźmy jednak do rzeczy. Jednym z ówczesnych członków ekipy Flipa był, jak go niegdyś określiłem, "szwedzki panczur Boulala", o którym pisałem w ten sposób: "często siedząc na jakiejś miejscówce snuliśmy rozważania typu >>jak myślisz, czy Boulala dałby radę zrobić ollie z daszku klatki na ten murek<< etc". W finale jego przejazdu pokazane były dwie nieudane próby zeskoczenia z dwudziestu pięciu schodów w Lyonie. Można je obejrzeć poniżej.

Bądźmy szczerzy, wyglądało to dość groteskowo i nie było raczej dowodem deskorolkowego kunsztu, tylko brawury i szaleństwa. Może przy dużej, naprawdę dużej, ilości szczęścia doszłoby to do skutku, ale raczej nikt, kto oglądał wówczas ten film, nie miał takich złudzeń. Nikt nie miał oporów przed nazywaniem Boulali wariatem (z tym zresztą trudno się nie zgodzić), byli też tacy, którzy otwarcie twierdzili, że porwał się na coś niemożliwego. Ci akurat mają się teraz z pyszna, tymi słowami staram się przejść w końcu do sedna. Co tu dużo gadać, poniżej możecie obejrzeć jak jakiś młodzik, którego nawet nie kojarzę (jak mówiłem, nie śledzę już tego zbytnio), zeskoczył z tych monumentalnych schodów, w dodatku nie zwykłym ollie, a melon grabem. Nie wiem nawet jak to skomentować, wiem, że była w tym jakaś magia, zawierająca się choćby w tym, że już w trakcie oglądania, nie bacząc na późną porę, zadzwoniłem do mojego ziomka ze starych deskorolkowych czasów, Dawida, a gdy tylko zacząłem mówić, okazało się, że nie muszę, nic tłumaczyć; oglądał już filmik, pogadaliśmy więc o tym wiekopomnym wydarzeniu i zgodnie stwierdziliśmy, że gdy tylko poprawi się pogoda, musimy wyjść pojeździć.

Największe wrażenie wywarły na mnie słowa, które padły z ust samego Aliego, obecnego przy kolejnych próbach jego pokoleniowego następcy. "Teraz wszystkim, którzy zarzucali mi, że, ryzykując zdrowiem, a może nawet życiem, próbowałem dokonać niemożliwego, mogę pokazać ten filmik. Niemożliwe, tak?". Przypomina mi to inną deskorolkową anegdotę, sięgającą, jeśli się nie mylę, końcówki lat 80-tych. Była wówczas w San Francisco kultowa miejscówka zwana Embarcadero (jakoś w okolicach roku 2000 przestała istnieć). Na tej miejscówce był olbrzymi gap. Kiedyś jakiś fotograf próbował namówić Marka Gonzalesa, już wówczas legendę i jednego z prekursorów street skatingu, by gap ów przeskoczył. Gonzales odparł krótko: "to niemożliwe, ten gap jest za duży". I wtedy fotograf zastosował diaboliczny podstęp, mówiąc: "jak to za duży, dziś rano widziałem jak jakiś małolat go przeskoczył". Gdy tylko Mark to usłyszał, zaraz zabrał się do roboty i już po chwili gap znany był na całym świecie jako Gonz Gap, od nazwiska pierwszej osoby, która go pokonała. Bo żadnego małolata oczywiście nie było.



czwartek, 28 stycznia 2016

rozkminka o urodzinach

Jak miałem te szesnaście lat, to ten koleś był dla mnie bogiem. Gdy go słucham teraz, wcale się nie dziwię dlaczego. Płyta "The Master" z której pochodzi poniższy kawałek, była pierwszą płytą z amerykańskim rapem jaką kupiłem (nie licząc jakiejś składanki, kupionej nie wiem jakim cudem po taniości w supermarkecie, na której były kawałki m.in. KRS-One'a czy A Tribe Called Quest).

Ogólnie to Rakim ma dziś urodziny, a że jest ode mnie dwadzieścia lat starszy, wynika z tego, że czterdzieste ósme. W ramach składania życzeń, odświeżam sobie kilka jego utworów.