piątek, 26 października 2018

Po dwakroć schwytana, czyli "Nowiny ze świata" Jiles


Zdarza się, że na swej drodze spotykamy ludzi, którzy w naszych oczach stanowią trudne do uchwycenia połączenie zwykłego, podobnego nam człowieka, z historią powszechną znaną nam z podręczników. Sam o agresji Niemiec na Związek Radziecki czytam jak o wydarzeniu, które mogłoby równie dobrze być fikcyjne; mój dziadek zaś w swoich wspomnieniach opisuje, jak "w niedzielę 22 czerwca 1941 roku rano obudził mnie huk jak grzmot i przeraźliwe warczenie samolotów". Nie chodzi zresztą tylko o tak widowiskowe wydarzenia. Choćby sam okres PRL-u dla mnie, moich rówieśników i ludzi młodszym od nas jest w istocie nieco tajemniczym amalgamatem wspomnień bliższych i dalszych nam ludzi, książek historycznych, literatury pięknej, czy filmów, dotyczących tego okresu. Nigdy nie będzie on dla nas czymś zwyczajnym, codziennym. A jednak znajdzie się przecież multum osób, które funkcjonowały wtedy bez świadomości, że "żyją w ciekawych czasach".

Również bohater Nowin ze świata Paulette Jiles, kapitan Jefferson Kidd w oczach sobie współczesnych na dobre splótł się z historią Stanów Zjednoczonych. Bieg jego życia wyznaczały kolejne wojny. Walczył w trzech, na różnych etapach swojego życia. W pierwszej, wojnie roku 1812 wziął udział jeszcze jako nastolatek. Kolejnej, amerykańsko-meksykańskiej doświadczał jako niespełna pięćdziesięciolatek. Ta, co do której żywi nadzieję, że będzie ostatnią w jego życiu, to oczywiście wojna secesyjna (na nią wyruszył z kolei, będąc już po sześćdziesiątce). Obecnie mamy zaś rok 1870, a kapitan, jak przystało bohaterowi powieści gatunkowo zbliżonej do westernu, podróżuje od miasta do miasta. I chociaż jak bohater i zarazem narrator świetnej gry Call of Juarez: Gunslinger mógłby oddawać się wspomnieniom swoich przygód i roztaczać przed gronem słuchaczy wizję dawnego siebie, on zdaje się uciekać od nich najdalej, jak tylko to możliwe.

Kapitan utrzymuje się z zawodu, który w dzisiejszych czasach chyba trudno nam sobie nawet wyobrazić. Jednak w dobie dość powszechnego analfabetyzmu, połączonego z niedoborem rozrywek, profesja, polegąjąca na objazdowym, publicznym odczytywaniu gazet, nie jest pozbawiona sensu. Kidd wozi ze sobą pokaźny zapas, jak najbardziej różnorodnej prasy (dla mieszkańców poszczególnych miejscowości często zwyczajnie niedostępnych) który stale uzupełnia, a dla każdego miasta, które odwiedza, przygotowuje indywidualny wybór artykułów. Co ciekawe, unika tekstów, które bezpośrednio dotykałyby słuchaczy, dotyczyły ich spraw bieżących. Zdaje sobie sprawę, że mógłby w ten sposób dość szybko wywołać awanturę. Zamiast tego woli roztoczyć wizję wydarzeń z dalekiego świata, która audytorium odciągnie od codziennych trosk.

Przeczytał artykuł z "Philadelphia Inquirera" o poszukującym gdzieś w Turcji śladów wietrznej Troi doktorze Schliemannie. Czytał o tym, że udało się przeciągnąć druty telegraficzne od Wielkiej Brytanii do Indii, artykuł z kalkuckiego "Timesa" przesłany do londyńskiego "Daily Telegraph", dowód postępu technicznego, który wydawał się wręcz nieziemski. (...) Na koniec przeczytał o nieszczęsnym szkunerze Hansa, zmiażdżonym w paku lodowym, gdy próbował dopłynąć do bieguna północnego, i o rozbitkach uratowanych przez statek wielorybniczy.

Z codziennej rutyny wytrąca kapitana misja, której podejmuje się trochę wbrew sobie. Wymawia się od niej jak może, jednak zleceniodawca nie pozwala mu się wykręcić. I nagle, z dnia na dzień, kapitan staje się opiekunem dziewczynki, porwanej przed czterema laty przez Indian z plemienia Kiowa. Wychowywana przez nich, zdaje się być teraz raczej Indianką. Jest przerażona, co nie powinno dziwić, biorąc pod uwagę, że znów została porwana, tym razem odebrana przybranym rodzicom przez współplemieńców, którzy wzięli do serca groźby rzecznika do spraw Indian, który zarzeka się, że zakończy plagę porwań dzieci. Przy okazji zaś odnoszą materialne korzyści, gdyż zwyczajnie sprzedają ją pierwszemu lepszemu napotkanemu białemu.

Od tego momentu śledzimy wspólną podróż tak niecodziennego duetu. Dziewczynka z trudem przypomina swoją przedindiańską przeszłość, stara się zrozumieć nowy dla niej świat, którego nawet kapitan, tak mocno i od tak wielu lat w nim osadzony zdaje się do końca nie pojmować. A może nawet zwyczajnie pojmować go nie chce, wraz ze swymi słuchaczami uciekając do egzotycznych dla nich krain i wydarzeń. Teraz zaś musi przez wiele mil eskortować dziewczynkę, by dostarczyć ją do jej wujostwa, które od lat jej poszukuje. Już sama podróż jest niemałym wyzwaniem. Po pierwsze, Indianie wciąż stanowią zagrożenie, które choć już niebawem stanie się nostalgicznym wspomnieniem z kart Na południe od Brazos, teraz pozostaje jak najbardziej realne. Po drugie, choć od zakończenia wojny secesyjnej minęło już pięć lat, Teksas wciąż nie doszedł do ładu i toczy jak najbardziej westernowa anarchia.

Czarnobrody uśmiechnął się. Panie, tu nie ma żadnych władz lokalnych, powiedział. Nie ma szeryfa. Ludzie Davisa go wykopali. Nie ma żadnego sędziego ani burmistrza, żadnych komisarzy. Davis i armia federalna wszystkich wywalili. No bo każdy służył w armii konfederackiej albo pełnił urząd w Konfederacji, i koniec pieśni. Tylko że nikogo tu nie przysłali na zastępstwo. To żeśmy sami się tym zajęli. No i to z nami musisz się pan rozliczyć.

Jakby tego było mało, kapitan, choć podjął się tego zadania i zamierza je wykonać, od samego początku dręczą go wątpliwości. Jest doskonale świadomy losu, jaki stał się udziałem innych odebranych Indianom białych dzieci - samobójstwa, alkoholizm. Zdaje sobie sprawę, że kolejni mieszkańcy traktują dziewczynkę tak, jakby jej czteroletni pobyt wśród Indian (od szóstego do dziesiątego roku życia) był nowiną ze świata, którą odczyta im ona jak kapitan. Nie mieści im się w głowie, że biała jak oni osoba mogłaby przeżyć taką przemianę. Jedyne tłumaczenie jakie im przychodzi do głowy, to eliksir, jakim poją Indianie porwane dzieci, by stały się one tak dzikie jak oni. Tym samym to właśnie ona staje się w ich oczach nowiną ze świata. Egzotyczną ciekawostką, która jednak na dobrą sprawę nie dotyczy ich życia. Może się tylko do nich dostosować lub pozostać im obcą, oni jednak nie wyciągną do niej ręki.

Kapitan jest jedyną osobą, która zadaje sobie trud, by dziewczynkę zrozumieć i porozumieć się z nią. Nie wie jednak, jak mógłby jej pomóc i czy ewentualna pomoc jest w ogóle możliwa. Gdy wraz z kolejnymi przebytami milami i wspólnie przeżytymi przygodami coraz silniejsza staje się więź, łącząca tę dwójkę, z jednej strony rośnie nadzieja czytelnika, że być może happy end będzie możliwy, choć z drugiej proporcjonalnie silniejsze stają się obawy przed bolesnym rozczarowaniem. Nie pozostaje mu jednak nic innego, jak wraz z dwojgiem głównych bohaterów odbyć podróż do próby zrozumienia. By lektura nie była jedynie nowiną ze świata, a czymś co dotknie nas bezpośrednio i skłoni do refleksji.

wtorek, 9 października 2018

Człowiek w kasynie życia codziennego, czyli "Gracz" Potiomkina


Na hasło Gracz każdy, kto w jako takim stopniu obeznany jest z literaturą, pomyśli o dziele Dostojewskiego, którego sama historia powstania intryguje swą hazardową otoczką. Autor, zapalony gracz, zadłużony po uszy, chociaż był w trakcie pisania zupełnie innej książki, został przez wydawcę niemal zmuszony, by napisał coś "na wczoraj". Gdy usłyszałem tę historię, od razu zainteresowałem się wspomnianym dziełem i przy najbliższej okazji po nie sięgnąłem. Muszę niestety przyznać, że przeżyłem rozczarowanie. Cała fabuła była zwyczajnie nudnawa, nie odczułem zupełnie dreszczu emocji, którego oczekiwałem - przeniesionego przez karty książki uczucia, gdy wiruje ruletka i ważą się nasze losy; podwoimy fortunę, czy zostaniemy z niczym. Dopiero zakończenie utworu w dwójnasób zrekompensowało wcześniejsze braki. Czytało się je w napięciu, jednak dominowała myśl, że gdyby cały utwór był taki, mielibyśmy do czynienia z arcydziełem, a tak czegoś jednak zabrakło.

Mimo to Gracz za sprawą samego autora pozostaje swego rodzaju pomnikiem, gdy więc ktoś postanawia powieści o hazardziście nadać ten sam tytuł, musi liczyć się z tym, że ze swojego przedsięwzięcia zostanie surowo rozliczony. A gdy za tym nawiązaniem stoi rosyjski pisarz, dochodzimy do wniosku, że jest to przedsięwzięcie, na które mógłby poważyć się tylko Rosjanin, taki jakim go sobie wyobrażamy. Wariat, przesiąknięty bezsensowną brawurą, w swej istocie przypominający tych, którzy wspinają się na dźwigi. Zresztą taki jest właśnie główny bohater utworu, choć jego brawura nie objawia się w tak bezpośrednio zagrażający życiu sposób. Jurij Ałtynow to tytułowy gracz - to oczywiste stwierdzenie jest jednocześnie jak najbardziej wyczerpującą charakterystyką protagonisty. Młodzieniec ów musi dostać się z Rostowa do Moskwy i chociaż stać go na dowolny środek transportu, z pełnym rozmysłem wybiera pociąg, gdyż wychodzi z założenia, że w tym mikroświecie nie będzie się nudził. Oczywiście ma rację.

Pociąg jako miejsce akcji utworu literackiego nieuchronnie przywodzi na myśl inne arcydzieło rosyjskiej literatury, a mianowicie Moskwa-Pietuszki. W tym przypadku jednak nawiązanie jest o wiele bardziej luźne niż przy wspomnianym wyżej tytule. Tak jak w poemacie Jerofiejewa (ale także, nomen omen, filmowym Pociągu Kawalerowicza) mamy tu do czynienia z pełnym przekrojem społeczeństwa, począwszy od klasy pierwszej, aż do tych najdalszych. Świat poza nim przestaje istnieć, sprowadza się do pejzażu, namalowanego na szybach. Każdy z pasażerów ma swój cel, do którego dąży, a gdy na jego drodze stanie Ałtynow ze swoim, musi doprowadzić to do nieuchronnych komplikacji.

A co jest celem Ałtynowa? Gra. Nic więcej. I dzięki temu go polubiłem, choć pozornie nie powinien wzbudzić mojej sympatii. Jakże irytująca jest przecież postać, której od pierwszych stron powieści wszystko udaje się w wielkim stylu. Niezrównany aktor, znakomity kanciarz (czy jest w ogóle możliwe, by wyrzucić na kostce taką liczbę, jakiej akurat sobie zażyczymy? Nie wiem, ale Ałtynow to potrafi), dysponujący poza tym zadziwiającą siecią kontaktów i nieograniczonymi zasobami finansowymi. Dość powiedzieć, że natychmiastową zmianę trasy pociągu załatwia jednym telefonem.

Szybko jednak zdajemy sobie sprawę, że pieniądze, które w kolejnych rozgrywkach zdobywa, w ogóle go nie interesują. Pobudki, które mu przyświecają mają więcej wspólnego ze światem sztuki, artystów do reszty owładniętych perspektywą swojego dzieła. Przypomina w tym Roberta, drobnego kanciarza z Drugiego zabicia psa Hłaski, miłośnika Szekspira, który oszukiwanie bogatych wdów przygotowuje z precyzją godną spektaklu teatralnego. I to sam akt jest tu najważniejszy i zatracenie się w nim, a oklaski lub ich brak są rzeczą wtórną i nieistotną, przynależną do innego, mniej pełnego życia, niż to poświęcone bez reszty swojej pasji.

(...) jestem artystą, graczem. Graczem w każdym szczególe, w każdej scenie realnego życia. Bez gry jestem martwy. Pieniądze dla mnie są dodatkiem, najważniejsze jest nieustanne tworzenie. Non stop. Dwadzieścia cztery godziny na dobę - gra. Gra totalna. Gram na bożym polu i na boisku diabła. Gram nawet z samym sobą. Lewa ręka gra przeciw prawej. Moje serce gra przeciw mojej duszy. Gram we śnie, w łóżku, z pieśnią miłosną i z uczuciem nienawiści, gram z dziećmi i ze starcami, z bliskimi i z obcymi. Moja śmierć będzie ostatnim rozegranym przeze mnie spektaklem.

Dostrzec to wszystko najpełniej pozwala postać pozornie epizodyczna, będąca jednak rewersem Ałtynowa. Choć w każdym calu inna, to paradoksalnie taka sama, właśnie dzięki podzielanej graczowej pasji. Podstarzały, niespełniony aktor z prowincjonalnego miasteczka, którego warunki bytowe zmusiły go do wykreowania w prawdziwym życiu postaci kleptomana (wbrew pozorom wymagało to niebywałego kunsztu, nie wystarczy przecież zacząć kraść, by ludzie zaczęli mówić "to kleptoman"), dostaje niebywałą szansę. Stanie się trybikiem w misternym planie Ałtynowa, odegra w ten sposób rolę, do której przygotowywał się całe życie. Niespodziewanie pokieruje też losy samego reżysera w rejony, o których ten nawet nie śnił. I pozwoli się przekonać, że żadna komplikacja nie jest straszna, dopóki toczy się gra. A gra toczy się tak długo, jak gramy.

Książkę wypożyczyłem z domowej biblioteczki Piotrka aka Ambrose z Klubu A+A - zarówno za wakacyjną gościnę, jak i za możliwość przeczytania Gracza serdecznie dziękuję!

sobota, 7 lipca 2018

W bramie #06 - "Królowie Dogtown"

"Nieważne, kto jest najlepszy, tylko kto ma zajawkę", powiedział przed laty mój młody padawan, Arek. Dotyczyło to deskorolki, ale można to równie dobrze odnieść do wszystkiego. Zacząłem jeździć na desce w 2002, miałem czternaście lat. Matematyka jest okrutna, nie da się ukryć, ile lat mam teraz. Ale cały czas jeżdżę, choć nawet mnie samemu wydaje się to czasem śmieszne, gdy spojrzę na swoje wygibasy z boku. Ale jak powiedział Stikorama: "życie jest ciężkie, ale na desce jeździć trzeba". To takie rozważania na marginesie kolejnej rozmowy z Szymonem Teżewskim.

poniedziałek, 11 czerwca 2018

rozkminka o muralu


O tym, że w Warszawie dwóm sąsiadującym ze sobą rondom nadano patronów w postaci Jana Himilsbacha i Zdzisława Maklakiewicza, wiedziałem już dawno temu. Wiedziałem o tym już wówczas, gdy moi kumple mieszkali przy ulicy Zajączka i regularnie ich tam odwiedzałem. Na zakupy często chodziliśmy do pobliskiego centrum handlowego Arkadia i w tym momencie należy wspomnieć o mojej ignorancji. Wspomniane ronda dosłownie sąsiadują ze wspomnianym centrum. Gdybym tylko był tego świadomy, odwiedziłbym je już dawno temu. Ale, jak widać, co się odwlecze, to nie uciecze. Nie wiem, kiedy bym do nich dotarł, gdyby nie to, że podczas ostatniego, weekendowego pobytu w Warszawie zapragnąłem obejrzeć film "Czuwaj", właśnie w Arkadii. Z mieszkania siostry na Starych Bielanach szedłem piechotą, bo gdyby Bóg nie chciał, żeby człowiek chodził, dałby mu koła zamiast nóg. Wcześniej w mieszkaniu sprawdzałem na google maps trasę (nie jestem cyborgiem, żeby być stale podłączonym do sieci) i wtedy właśnie zorientowałem się w tym bliskim sąsiedztwie.

Nie mogłem sobie odmówić odwiedzin w tym miejscu - Janek i Maklak to dla mnie ważne i niosące multum inspiracji postacie. Po raz pierwszy poznałem ich chyba za pośrednictwem Rejsu (w tym sensie, że wiedziałem, że oni to oni - wcześniej widziałem ich przecież w dzieciństwie choćby w "Stawiam na Tolka Banana, gdzie Maklakiewicz wcielał się pasera, Aksamitnego Heńka, a Himilsbach pojawiał się w jednym z epizodów w, jakżeby inaczej, knajpie). Legenda o ich przyjaźni, ułańskiej fantazji i umiłowaniu wolności od samego początku silnie do mnie przemawiała. Z wiekiem oczywiście byłem coraz bardziej świadomy różnych negatywnych konsekwencji takiej postawy, mimo to duet ten pozostał dla mnie istotny. Nie mniejszą rolę odegrała ich działalność artystyczna - Maklakiewicz to według mnie jeden z bardziej niedocenionych polskich aktorów, Himilsbach zaś był znacznie lepszym pisarzem, niż wielu jest w stanie dzisiaj przyznać. Bardzo cenną pozycją, pomagającą poznanie tych dwóch panów, była książka Macieja Łuczaka, "Wniebowzięci, czyli jak to się robi hydrozagadkę", zawierająca multum ciekawych informacji i anegdot, a także licznych odwołań do świata kultury (to dzięki niej poznałem chociażby Wieniczkę Jerofiejewa).

Ronda, będące celem mojego spaceru nie wyglądają szczególnie imponująco, ale to bardzo dobrze. Całkowicie na marginesie "głównego nurtu", zupełnie jak jego imiennicy. Znamienny jest też dla mnie fakt, że leżą pod i po dwóch stronach Alei Jana Pawła II - przecież nawet sam Jezus miał u swego boku dwóch łotrów... Gdy tam dotarłem, panował upał i trochę żałowałem, że nie piję już alkoholu. Strzelić po jednym zimnym piwku ku pamięci każdego z dwóch przyjaciół, byłoby jak znalazł. Zadowoliłem się jednak chwilą namysłu podczas siedzenia na jednym z kamieni pod wiaduktem i zrobieniem kilku zdjęć (miałem aparat Zorkę 5)

Oto wspomniane ronda:



Jak się okazało, wzdłuż uliczki między nimi, pod wiaduktem, namalowano mural przedstawiający od strony każdego ronda portret i biografię poszczególnego patrona, a łączyła ich taśma filmowa z kadrami z filmów, w których występowali. Bardzo mi się podobał ten pomysł, wykonanie zresztą też. Szkoda, że od strony Janka mural jest trochę odrapany, może warto by było trochę to poprawić.

Żaden z miłośników legendarnego duetu nie może sobie pozwolić na ominięcie tego miejsce. Zdecydowanie warto je odwiedzić.











wtorek, 5 czerwca 2018

rozkminka o brylu

Kiedy w 2014 napisałem coś w rodzaju epitafium dla Marka Nowakowskiego, prawdę mówiąc, zaskoczyłem tym samego siebie. Nigdy bym się nie spodziewał, że śmierć akurat tego człowieka pogrąży mnie w tak sprzyjającym refleksji nastroju. Spontanicznie przelałem na "papier" wszystko to, co wtedy chodziło mi po głowie, by przekonać się, jak ważny dla mnie to był autor. Odwrotnie było w przypadku Konwickiego - dla nikogo nie było niespodzianką, że będę musiał poświęcić mu kilka słów. Wraz z nimi przyszła jednak obawa, by nie stało się to rutyną, odhaczaniem kolejnych zmarłych artystów. Tak się nie stało. Kolejne i jak dotąd jedno, napisane poniewczasie epitafium dotyczyło deskorolkowca, Jaya Adamsa.

Wczoraj na moją skrzynkę mejlową zaczęły przychodzić kolejne powiadomienia o komentarzach, zamieszczanych pod wrzuconym niegdyś przeze mnie filmem dokumentalnym o postaci Roberta Brylewskiego. Długo poszukiwałem tego filmu, gdy więc wreszcie go znalazłem, postanowiłem podzielić się nim z innymi. We wspomnianych komentarzach pojawiał się jeden zwrot: RIP. Przez chwilę jeszcze się oszukiwałem, że może coś źle zrozumiałem, ale szybki rzut oka na serwisy informacyjne rozwiał wszelkie wątpliwości. Zmarł Robert Brylewski.


Człowiek, który był (i wciąż pozostaje) symbolem artysty totalnego i bezkompromisowego. Znamienne jest, że na swojej sztuce nigdy się nie wzbogacił, pomimo tak ogromnego dorobku do końca pozostawał gdzieś na marginesie głównego nurtu. Nie pamiętam, kiedy po raz pierwszy zetknąłem się z jego twórczością, na pewno stało się to jednak dzięki ogromnej kolekcji płyt i kaset mojego ojca. Zarówno "czarna" Brygada Kryzys, jak i liczne bootlegi Kryzysu i Brygady, a do tego wszystkiego Izrael i jego "Biada, biada, biada" (choć nie przepadam za reggae, zwłaszcza polskim, to tę płytę uwielbiam). Później doszła do tego jeszcze Armia, założona z Tomaszem Budzyńskim, byłym wokalistą Siekiery. Ich płyta "Legenda" to dla mnie jedna z lepszych polskich płyt.

Jednym z częściej cytowanych przeze mnie utworów muzycznych jest "Ambicja". Zawsze kiedy rozmawiam z kimś, kogo opętali wszelkiej maści kołcze i kaznodzieje sukcesu, zaczynam cicho nucić lekko mantrujące "twoja ambicja zabija ciebie, ambicja to twój bóg, ambicja to twoja szalona religia - ja nie gram, ja nie przegram". Przy tym oczywiste mi się wydaje, że nie oznacza to postawy kwietyzmu i opuszczenia rąk w geście przegranej. Po prostu nie mam zamiaru tańczyć tak, jak ktoś mi zagra. Jak Brylewski gram swoje. I choć nie powstanie już trzecia płyta Brygady Kryzys i "Kryzys kapitalizmu", to choć zabrzmi to banalnie, Brylewski wciąż będzie tworzył za pośrednictwem rzeszy ludzi, których przez lata inspirował.

piątek, 27 kwietnia 2018

W bramie #05 - "Pozwól rzece płynąć"

Ja tych filmików nie oglądam, ale może ktoś będzie...

czwartek, 15 marca 2018

W bramie #04 - Seriale

Mamy połowę marca, a na filmiku koniec grudnia. Ale może rozmowa zainteresuje kogoś mimo to.

niedziela, 7 stycznia 2018

JETLAGZ (Kosi, Łajzol) - Harold Hunter (Skit Video) / prod. Ola Mulla


Na początku grudnia premierę miała płyta rapowego składu Jetlagz, współtworzonego przez warszawskiego weterana graffiti, którego zwrotkę pamiętam z pierwszej przesłuchanej przeze mnie w całości płyty hip-hopowej, a przede wszystkim z jednego z lepszych utworów o mazaniu sprejem. Powiem szczerze, że płyta WSK8OFMND spodobałaby mi się pewnie bardziej, gdybym był kierowcą. Dobrze by się jechało, puszczając głośno najeżone punchline'ami bangery. A tak płyta wleciała mi jednym uchem, drugim wyleciała i raczej do niej nie wrócę. Poza jednym utworem.



Harold Hunter zaczyna się znamiennie od słowa "kiedyś". Jak to powiedział Teżewiak, nagrywanie kawałków o wspomnieniach to pójście na łatwiznę, bo zawsze wychodzą zajebiście. Gdy ich słuchamy, prowokują nas samych do udania się sentymentalną podróż pamięcią do starych, dobrych czasów. A psychologowie dawno już stwierdzili, że jesteśmy tak skonstruowani przez naturę, że pamiętamy raczej te dobre rzeczy; złe nawet jeśli nie odchodzą całkowicie w niepamięć, to widziane z dystansu już tak nie bolą. To oczywiście tylko jeden z tego rodzaju mechanizmów. Tak już jesteśmy zaprogramowani (oszukiwani?) przez schopenhauerowską wolę życia, by jako ludzkość nie popełnić zbiorowego samobójstwa.

W każdym razie Harold Hunter także mnie zabrał na tego rodzaju wycieczkę w czasy zapamiętane przeze mnie jako absolutnie beztroskie (prawda była!). "Kiedyś byłem dzieciakiem jak Harold Hunter - śmigałem po mieście na desce z blantem". Nie było to lata dziewięćdziesiąte w Warszawie, ale i tak w pełni się utożsamiam i cieszę się w ten właśnie sposób została też upamiętniona postać Harolda Huntera, nowojorskiego skatera, który wystąpił filmie Kids (który zapoczątkował drugi deskorolkowy boom w Polsce) i przesadził z koksem... Odpalam jeszcze raz.