piątek, 15 kwietnia 2016

rozkminka o złodzieju


To, jak dotarłem do "Dziennika złodzieja", zasługuje na przynajmniej jeden akapit. W roku 2000 premierę miał film pt. "Cudowni chłopcy" (pisałem o nim tutaj). Obejrzałem go niedługo później, kolega mojej matki z pracy rozprowadzał wówczas wśród znajomych płyty, na których wypalał ściągane z internetu filmy (mało kto miał wtedy nagrywarkę czy internet, w szczególności taki, który pozwoliłby na ściąganie filmów) i na jednej z nich znajdowało się właśnie to dzieło. Mało lat miałem, więc nie wszystkie kwestie do mnie dotarły (umknął mi na przykład dość ewidentny wątek gejowski), ale oniryczna atmosfera nocnego Pittsburgha i odklejenie środowiska pisarskiego od otaczającej je rzeczywistości miały w sobie hipnotyzujący powab. Jednak nie o filmie miałem pisać, więc abstrahując od fabuły, przytoczę jeden cytat, który zapoczątkował, by posłużyć się określeniem, z którym spotkałem się na blogu Fatalne Skutki Lektur, "żonglerkę popkulturową".
Rośnie nam kolejny Jean Genet. Dawno nie napisano nic dobrego w pierdlu.
Nie pamiętam, czy zwróciłem na te słowa uwagę, gdy usłyszałem je po raz pierwszy, czy może za którymś z kolei (film ten oglądałem po wielokroć). Dość powiedzieć, że gdy w końcu do mnie dotarły, nie mogłem nie zapoznać się ze wspomnianym autorem. Trochę to jednak trwało. Opisywaną tu książkę kupiłem dawno temu. Gdy w sierpniu 2009 jechałem z kumplami do Krakowa na zawody Es Game of Skate (znajdź Matiego na zdjęciu), wziąłem do czytania w trakcie podróży, ale dotarłem do zaledwie 42 strony (służącą za zakładkę kartkę z krakowskimi adresami i godzinami odjazdów pociągów, pozostawiłem w tym miejscu na pamiątkę). Jakiś czas później dorwałem się do książki Sartre'a "Święty Genet. Aktor i męczennik", ale to już była jazda bez trzymanki i szybko wymiękłem. Może do tej pozycji też niedługo wrócę, karmiąc się złudną nadzieją, że jestem nieco mądrzejszy niż wtedy.

O co chodzi z Genetem i więzieniem? Syn prostytutki, porzucony przez matkę, do piętnastego roku życia wychowanek domów dziecka i kolejnych rodzin zastępczych, następnie stały klient domów poprawczych i więzień (między innymi w Katowicach, gdzie odsiedział dwa miesiące). W latach 40-tych siedział w więzieniu pod Paryżem, skąd groziła mu wywózka do obozu koncentracyjnego, jednak dzięki wstawiennictwu Jeana Cocteau i wspomnianego wyżej Sartre'a, zachwyconych talentem pisarskim więźnia, wyszedł na wolność, by oddać się literaturze. W roku 1949 wychodzi "Dziennik złodzieja", w którym autor na nowo zanurza się w swojej przestępczej biografii. Myliłby się jednak każdy, kto by sądził, że będzie to proza w stylu chociażby naszego rodzimego Grzesiuka - prosta, bezceremonialna, życiowa par excellence. Wiedząc, jak wyglądały ówczesne doświadczenia autora, zaskakujące może się wydać, że znajdywał on wówczas tyle czasu na lektury, które pozwoliły mu później tworzyć tak poetycko subtelne zdania, jednocześnie do głębi naznaczone rynsztokiem. Sam początek lektury zdaje się to potwierdzać:

Katorżnicy noszą kombinezony w biało-różowe pasy. Skoro idąc za odruchem serca, wybrałem sobie świat, który jest mi drogi, wolno mi chyba doszukiwać się w nim wszelkich możliwych znaczeń. Twierdzę zatem, że krucha subtelność kwiatów ma tę samą naturę co brutalna arogancja katorżników.

W przypisie do tego fragmentu autor dodaje, że "ze wzruszeniem oscyluje między nimi". Rzeczywiście, jest tu wzruszenie, jednak najwięcej jest niepokoju, który na wskroś przeszywa czytelnika. Wszystko za sprawą narratora, który otwarcie, a wręcz manifestacyjnie, odrzuca wszelkie znane nam normy społeczne i moralne. I mimo, że jego rozliczne czyny pozostają na poziomie drobnej przestępczości, w niczym nie przypominają takiego chociażby Hannibala Lectera, to jednak jego postawa wydaje się bardziej przerażająca niż słynnego kanibala. Lecter bowiem jest jaki jest, bo taki jest. Tytułowy złodziej jest taki, jaki jest, bo taki zaplanował być. Stworzył swój świat jako swoistą antytezę świata ludzi "normalnych", stara się być ich złowrogim cieniem. Zachwyca go wszelka brzydota, pławi się w niej, rozkoszuje się nią. Obserwując starą złodziejkę, zastanawia się, czy to być może jego matka. W spodniach swego kochanka poszukuje wszy, które później miażdży między palcami, by skrwawione resztki cisnąć w dzielone z nim łóżko. To i wiele więcej nie jest jednak spowiadaniem się przed czytelnikiem. Zamiast tego Genet zdaje się mu mówić: "Uważaj, twój piękny, uporządkowany świat to nie wszystko. Za każdym razem, gdy patrzysz w drugą stronę, poza zasięgiem twojego wzroku jest coś jeszcze".

Dziennik sprawia wrażenie notatek sporządzanych na gorąco, po latach jeszcze raz odczytanych i zredagowanych. Czy było tak rzeczywiście, czy autor postanowił nadać swemu dziełu taką formę, tego nie jestem w stanie rozstrzygnąć. Ale dzięki takiej, a nie innej konstrukcji, mamy świadomość, że choć autor/narrator zszedł być może z drogi występku, to nigdy nie stanie się częścią głównego nurtu. Na zawsze pozostanie outsiderem, drzazgą tkwiącym w samozadowoleniu tej słusznej części społeczeństwa, wcale nie dlatego, że taki jest z natury, swą naturą można wszakże próbować zmienić lub stłamsić, a on po prostu taki postanowił być.