czwartek, 29 maja 2014

wczoraj i dziś 3: rozkminka o krwi

Właśnie trafiłem na informację o konkursie poetyckim, do wzięcia w nim udziału oczywiście wszystkich zachęcam (więcej szczegółów tutaj). Co jednak najbardziej przykuło moją uwagę, to pewne wytyczne, które wywołały skojarzenie z dawnym wierszem poety przez większość już chyba zapomnianego. Oto jakich wierszy oczekują organizatorzy konkursu:

Szukamy poezji pisanej krwią, stojącej w awangardzie dowolnie pojmowanego zaangażowania!

A oto wiersz "Pan redaktor" autorstwa niejakiego Mariana Ośniałowskiego:

Pisząc wiersze trzeba maczać pióro
we własnej krwi,
chociaż są niskie honoraria.
W moim wierszu za sto złotych
jest nocy szum z deszczu słodką arią.

Banalne marzenie ze srebrnych
fotoplastikonów.
Krzyczą marcowe koty.
Daremnym żalem wzbiera pustych godzin
monotonność
w moim wierszu za sto złotych.

Pan redaktor „Nieba Warszawy”
odpowiada poważnie, nie drwi:
Nie będziemy tych wierszy drukowali;
jeszcze za mało w nich krzyku i nerwów,
w nich jeszcze za mało krwi.

z tomu „Suita cygańska”, 1959

wtorek, 20 maja 2014

rozkminka o oceanie


Nie wiem jak inni, ale ja przeżyłem swego rodzaju zaskoczenie, gdy po raz pierwszy wziąłem do rąk opisywaną tu książkę. I obawiam się, że ktoś inny mógłby się nawet poczuć oszukany, choć na szczęście mnie to nie dotyczy, bo ostatecznie i tak wyszedłem na swoje. Chodzi mi o to, że jeśli ktoś tak jak ja zaopatrzył się w tę pozycję nie przeprowadzając wcześniej gruntownego śledztwa co to konkretnie jest, na pewno żył w przeświadczeniu, że jest to "pierwsza, nigdy wcześniej nie publikowana powieść króla bitników", bo chyba mniej więcej w ten sposób wszędzie było to opisywane i reklamowane. Tymczasem wspomniana powieść stanowi zaledwie ułamek tego dość grubego tomu (całość to 526 stron, powieść znajduje się na stronach 23-188; można sobie obliczyć). Reszta to zbieranina, która na pewno zaciekawi ludzi interesujących się bitnikami bardziej niż powierzchownie, lektura na pewno wzbogaci ich wiedzę i uzupełni obraz Kerouaca, pisarza i człowieka, o kolejne elementy. Jednak ci, którzy nie roszczą sobie pretensji do miana badacza, a chcieli po prostu przeczytać długą i ciekawą powieść mogą poczuć się trochę zawiedzeni. To pierwsza moja uwaga poprzedzająca skupienie się na konkretnej zawartości książki.

Drugim wnioskiem, do którego doszedłem już po lekturze (a może jeszcze w trakcie), jest to, że nie polecałbym chyba czytania owej publikacji zwyczajnym trybem - od deski do deski, strona po stronie. Wydaje mi się, że optymalnym sposobem byłby ten, który zaraz tu przedstawię. Książka składa się z trzech głównych części: powieść "Mój brat ocean"; najwcześniejsze zachowane utwory Kerouaca; korespondencja z Sebastianem Sampasem, serdecznym przyjacielem pisarza jeszcze z czasów Lowell. Wszystko to poprzedzone jest wstępem i przeplatane uwagami niejakiej Dawn Ward, czyli jak głosi notka biograficzna, mądrej głowy specjalizującej się m.in. w temacie Beat Generation. Kolejność jaką doradzałbym (reklamacji nie przyjmuję) jest następująca: zaczynamy od drugiej części (ewentualnie poprzedzając ją lekturą wstępu do części trzeciej, by dowiedzieć się kim byli Prometejczycy i Sebastian Sampas, który w owym okresie miał ogromny wpływ na życie i twórczość Jacka). Ciekawym może wydać się fakt, że siedemnastoletni Kerouac debiutował w druku opowiadaniem kryminalnym. Oprócz wspomnianego opowiadania, inspirowanego wyraźnie Sherlockiem Holmesem bądź niektórymi opowiadaniami Poego, mamy tu też początek powieści, utrzymanej z kolei w stylistyce znanej z kina noir. Pozostałe rzeczy powstały w okresie, gdy pisarz rozpoczął studia na Columbii, mamy tu dziennik jaki wówczas prowadził, sztukę i krótkie impresje o Nowym Jorku i Waszyngtonie.

Na kolejny ogień pójść powinna korespondencja Kerouaca z Sampasem. Obaj pochodzący z Lowell, lecz choć wychowywali się w tej samej dzielnicy, to poznali się dopiero w gimnazjum. Po jego ukończeniu obaj rozpoczęli studia, Kerouac w Nowym Jorku, a Sampas w Bostonie, w Emerson College. Jako że od tej pory spotykali się bardzo rzadko, kontaktowali się ze sobą głównie poprzez listy. Skupiali się w nich głównie na swojej twórczości i planach artystycznych, przesyłali sobie próbki swoich nowych dzieł, dzielili się swoimi rozterkami i życiowymi planami, bywało, że się kłócili. Listy te w równym, a może nawet w większym stopniu niż Kerouaca odmalowują przed czytelnikiem sylwetkę jego przyjaciela. Ja prawdę mówiąc wcześniej nie wiedziałem o nim nic ponad to, że istniał. W trakcie lektury poznałem młodego, niezwykle wrażliwego i przenikliwego artystę. O wiele spokojniejszy niż Kerouac, choć potrafił też swojego przyjaciela ostro zrugać, gdy ten zdawał się wycofywać z pewnych wspólnych młodzieńczych założeń. W tle mamy obraz epoki. Początek lat czterdziestych, Stany Zjednoczone przystępujące do II Wojny Światowej, wokół zaś idee mające zapewnić zmiany na lepsze. W tym wszystkim pogrążeni są ci dwaj "piękni dwudziestoletni", których oddanie literaturze i pasja z jaką podchodzą do pisarstwa są niemal religijne. Taki też wydaje się kult jakim otaczają Thomasa Wolfe'a. Nazwisko tego pisarza w ich listach odmieniane jest przez wszystkie przypadki, jego twórczość była dla nich naprawdę ważna. Mówi się zresztą, że powieściowy debiut Kerouaca - "The Town and the City" - napisany był stylem Wolfe'a. Dopiero przy "On the Road" odnalazł swój własny głos. Muszę przyznać, że mam coraz większą ochotę zapoznać się z twórczością tego nieznanego mi jeszcze pisarza. Na oku mam "Nie ma powrotu", który to tytuł pada zresztą w jednym z listów.

Wróćmy do mojej "instrukcji". Gdy w którymś z kolejnych listów Kerouac zakomunikuje przyjacielowi, że rozpoczął pracę nad powieścią zainspirowaną rejsem odbytym na statku handlowym (w międzyczasie został marynarzem), przechodzimy do części pierwszej, można nawet powiedzieć, że tej właściwej. We wstępie do niej czytamy nieco więcej o kulisach jej powstania, mamy okazję zapoznać się z fragmentami notatek, które Jack poczynił w trakcie morskiej wyprawy, a także z kopiami jego dokumentów na okrasę (zapomniałem dodać, że w części trzeciej znajduje się kilka fotek). Bohaterami powieści są Wesley Martin i Bill Everhart, młodzi ludzie różniący się niemal w każdym calu, a jednak nawiązujący nić porozumienia podczas przypadkowego spotkania. Już wkrótce Bill, wysłuchawszy opowieści Wesleya o marynarskim życiu na morzu, decyduje się porzucić swą profesorską posadę na Columbii (a przynajmniej wziąć urlop) i dołączyć do nowego przyjaciela podczas kolejnego rejsu. W trakcie realizacji tego przedsięwzięcia zostają czytelnikowi przedstawione sylwetki i przeszłość kształtująca bohaterów. Ciekawą rzeczą jest to, że tworząc tak różnych bohaterów, Kerouac wyrażał tak naprawdę pewną dwoistość swojej natury. Chwytającego życie garściami marynarza i pogrążonego w refleksyjnych dylematach uczonego, można tak naprawdę odbierać jako awers i rewers samego pisarza, czego on sam jest świadom, jak wynika z notatek. To swoiste rozdwojenie musiało go wyraźnie nurtować, bo jest ono również, z tego co mi wiadomo, bardzo istotnym elementem "The Town and the City". "Mój brat ocean" jest rzeczą wciągającą, z bardzo dobrze skonstruowanymi postaciami i umiejętnie zarysowanym tłem, nazwijmy to obyczajowo-społecznym. Jak na "pierwsze koty za płoty" dwudziestojednolatka, nie jest źle. Rozczarowuje jedynie fakt, że powieść jest dość krótka i w moim przekonaniu kończy się w miejscu, w którym dopiero mogłaby się naprawdę zacząć, jest w rzeczy samej bardziej wstępem.

Mimo to całą lekturę określiłbym jako interesującą. Będąc osobą interesującą się Kerouaciem i bitnikami, mogłem z niej zaczerpnąć sporo informacji, których dotychczas nie znałem. Jest to okres w twórczości Kerouaca kiedy tak naprawdę dopiero kształtował się on jako pisarz, w tym więc kontekście można obserwować jego twórczy rozwój. Chętnie teraz przeczytałbym "The Town and the City", gdzie odbicie znajdują wczesne nowojorskie epizody autora, początek znajomości z Ginsbergiem i resztą etc. Ale najpierw mam zamiar sprawdzić coś od Wolfe'a, by później móc samemu ocenić rzeczywisty stopień inspiracji tym twórcą.




Przeczytane w ramach wyzwania CZYTAM LITERATURĘ AMERYKAŃSKĄ
http://basiapelc.blogspot.com/p/czytam-literature-amerykanska.html

sobota, 17 maja 2014

rozkminka o PISARZU

MAREK NOWAKOWSKI
1935 - 2014


Wczoraj, w wieku 79 lat, zmarł Marek Nowakowski. Dowiedziałem się o tym za pośrednictwem Lubimy Czytać. I muszę przyznać, że aż sam się dziwię, jak bardzo ta śmierć mnie poruszyła. Bo przecież gdybym miał sporządzać jakieś rankingi ulubionych pisarzy czy takich, którzy wywarli na mnie największy wpływ, nie jestem wcale pewien, czy Nowakowski zostałby w nim ujęty na jakiejś znaczącej pozycji. Czyżby wychodziło na to, że w tym przypadku sprawdza się przysłowie mówiące, że "nie docenisz, dopóki nie stracisz"? A może powodem mojego poruszenia jest w głównej mierze to, że dzień wcześniej w dyskusji na wspomnianym LC zamieszczałem link do filmiku, w którym pisarz pokazywał swój księgozbiór? Filmik przy tej okazji sobie odświeżyłem i może teraz przemawia przeze mnie jakaś irracjonalna, anachroniczno-zabobonna obawa, że wywołałem tym wilka z lasu, że gdybym siedział cicho, to i świat zrewanżowałby się tym samym, a tak pokazał mi gdzie raki zimują. Ale chyba za dużo tu tego "ja", "mnie", "mi"; czuję, że w tej sytuacji nie powinienem się skupiać na sobie, ale dochodzę do wniosku, że nie jestem chyba w stanie pisać o czymkolwiek nie przepuszczając tego przez pryzmat swojej osoby. Pocieszam się tym, że pan Marek chyba by to zrozumiał, tak przynajmniej mi się wydaje, gdy myślę o tym jak pisał i jak do pisarstwa podchodził. Może tylko samego siebie oszukuję, może to tylko mój obraz, który przez lata stworzyłem na swój użytek, ale nawet jeśli, to co z tego. O czyim niby obrazie miałbym pisać? Tylko swój mogę przedstawić od biedy precyzyjnie.

Pierwszy raz z twórczością Nowakowskiego zetknąłem się jakoś w liceum. Zaczytywałem się wtedy w Hłasce i Himilsbachu, matka podsunęła mi więc wygrzebanego gdzieś z zakamarków domowego księgozbioru "Księcia nocy". Trzy opowiadania, z których tytułowe najbardziej zapadło mi w pamięć. Opowieść o dwóch młodych chłopakach z przedmieścia, którzy zafascynowani wielkomiejskim półświatkiem, w ich mniemaniu barwnym i pełnym przygód środowiskiem przestępczym. Ich drogi przecinają się tam z niejakim Księciem Nocy, starszym mężczyzną, który bierze ich pod swe skrzydło, roztaczając przed nimi fascynujące opowieści o swych dokonaniach i wizje tego, co w przyszłości osiągną działając razem. Gdy chłopcy nabierają więcej doświadczenia i coraz lepiej poznają świat, do którego trafili, oczywistym staje się, że Książę to nic więcej jak kliniczny przypadek mitomanii. W jego słowach nie ma nawet krzty prawdy, choć trudno powiedzieć, że kłamie, skoro wierzy we wszystko co sam mówi. Wiara złodziejska nie ma jednak takich dylematów, w ich kminie jest to po prostu farmazon, który nie zasługuje na nic więcej jak pobłażliwy uśmiech. Gdy chłopcy przejrzą na oczy, jeden z nich machnie ręką i zdecydowanie odetnie się od niedoszłego herszta, ale drugi (narrator) wciąż będzie Księciu towarzyszył, trudno powiedzieć, czy z powodu współczucia jakim go obdarza, czy z powodu współczucia jakim obdarza samego siebie, tak głęboko wierzącego w piękno nieistniejącego świata. Na, nomen omen, marginesie dodam, że na podstawie opowiadania powstał całkiem niezły Teatr Telewizji z Janem Fryczem w roli Księcia.

Nowakowski na kartach swych książek zaklął świat, którego już nie ma, a który bezskutecznie upamiętnić chciał złodziej Busio, bohater innego opowiadania. I choć Busiowi się to nie udało, to jednak to co chciał ocalić przetrwało, właśnie dzięki młodemu pisarzowi, który zafascynowany drobnym złodziejaszkami, paserami, prostytutkami(zwanymi podówczas gruzinkami, gdyż swych klientów przyjmowały wśród gruzów), wszedł pomiędzy nich i o nich pisał, jednak nie z pozycji reportera czy socjologa, a kogoś, kto zrównał się w prawach ze swoimi bohaterami (sam zaliczając epizody więzienne) i zaprzyjaźnił się z nimi. Powojenna Warszawa, obskurne knajpy i mieszkania, mety i meliny, a rzecz najważniejsza to ludzie, którzy w tych "okolicznościach przyrody" funkcjonują jak w każdych innych, bo takie jest życie i innego nie będzie. Na stronach debiutanckiego zbioru opowiadań "Ten stary złodziej" i w kolejnym zatytułowanym "Benek Kwiaciarz", pozornie może nie dzieje się wiele, ot takie tam epizody typów z marginesu. Jednak każdy taki epizod skłania czytelnika do licznych przemyśleń, z reguły wywołując przy tym jakąś trudną do opisania melancholię.

Nowakowskiego usiłowano wtłoczyć w ramkę "drugiego Hłaski", zwłaszcza po tym jak ten wyjechał z Polski i trzeba było kimś zapełnić wyrwę jaką po sobie pozostawił. Autor "Księcia Nocy" miał pecha, nie dość, że podobna tematyka, to jeszcze byli imiennikami. Padło na niego i jak wspomina w "Piórze. Autobiografii literackiej", bardzo był z tego powodu sfrustrowany. Bo choć twórczość Hłaski cenił i jak można wywnioskować z opowiadania "Nocny gość" fascynowała go i wywarła na nim duży wpływ, to przecież w swym pisaniu chciał zawrzeć siebie i swój świat, a nie być sprowadzanym do w gruncie rzeczy deprecjonującego określenia "hłaskoidem". Moim zdaniem może spać spokojnie. Jego opowiadania to zupełnie inna bajka niż u Hłaski, inni bohaterowie, inne problemy, inne rozłożenie akcentów. Inne emocje wywołane u czytelnika, nieco inne przemyślenia. Jego twórczość, a przynajmniej to co do tej pory przeczytałem, jest chyba mniej wyreżyserowana, teatralna, bliższa gawędzie, którą snuje przed kolegami podejrzany typ stojący na winklu. Jak sam pisarz wspominał, chodziło mu o to, by jak najwierniej oddać prawdę, nie zmieniał nawet pseudonimów osób, których losy stawały się kanwą jego prozy, a po pierwszych sukcesach literackich koledzy żartowali "uważajcie co mówicie przy Marku, weźmie i opisze".

Wczoraj przed pójściem spać zdjąłem z półki zbiór opowiadań zatytułowany "Chłopak z gołębiem na głowie". Po raz pierwszy opublikowany w 1979 ukazuje inny świat niż opowiadania z przełomu lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych. To co wówczas fascynowało i przyciągało, teraz jest już historią, którą najczęściej można jedynie wspominać. Narrator teraz w większości przypadków uznany pisarz, który od czasu do czasu natyka się na kolegów z dawnych lat, bohaterów swych wczesnych opowiadań, którzy dawne czasy wspominają chyba z mniejszym niż on sentymentem. Kartkowałem zbiorek, na chybił trafił wybierając opowiadania, jedne czytając w całości, inne pobieżnie gdyż tak dobrze je pamiętałem, że wystarczyło przeczytać kilka zdań. I w końcu trafiłem na "Patokę". Znów mamy do czynienia z narratorem i jego kolegą, mogliby to nawet być ci sami chłopcy co w "Księciu Nocy" tyle że ładnych dwadzieścia lat później. Kiedyś bandyterka, włamy i odsiadki, dzisiaj narrator jest pisarzem, a jego kumpel fryzjerem. Wciąż się przyjaźnią, od czasu do czasu spotykają, często jeden do drugiego dzwoni w nocy, by poużalać się nad swym losem. Albo gdy w gazecie napiszą, że schwytano Patokę. Patoka to stary złodziej, w czasach gdy narrator z kolegą jako młode szczawie odsiadywali wyrok na Gęsiówce, był już żywą legendą traktowaną z największym szacunkiem. Lata, które minęły, upłynęły mu na kolejnych włamaniach, odsiadkach i ucieczkach. Teraz "po udanym włamaniu do zagranicznego przedstawicielstwa handlowego, skąd zabrał kilkanaście tysięcy dolarów, Patoka ruszył w Polskę, wydawał bankiety, występował jako poseł", by następnie "wyrąbać jakieś byle jakie mieszkanie" i na tym wpaść. Narrator przypadkiem trafia na jego proces i w tym starym człowieku, w jego oczach, dostrzega wciąż płonący silnym płomieniem ogień, który w nim i w jego przyjacielu już dawno się wypalił. Teraz mogą tylko mieć nadzieję, że Patoka ucieknie po raz kolejny, tylko to może spowodować, że znów, choć na chwilę, odniosą wrażenie, że życie ma jakiś sens.

" - Musiał rąbać - uznał Stefan - bo artysta. Bez rąbania nie ma dla niego życia."
"I pomyślałem też, że wszystko w jego życiu poza tymi śmiałymi włamaniami, długimi latami więzienia, a potem napiętym wyczekiwaniem na szansę ucieczki, więc wszystko to inne: kobiety, smak spokoju, rodzina, ciepło i rozkosz bezczynności było nieważne. (...) Pozazdrościłem mu tej żelaznej konsekwencji choć jednocześnie te lata więzienia, długie jak niejedno życie, mroziły wyobraźnię."

Czytając to doszedłem do wniosku, że w moim pojęciu to właśnie Nowakowski był takim "Patoką pióra", artystą, który "musiał rąbać". Życie wtedy było coś warte, gdy można było o nim napisać. W jego przypadku pisanie mogło skończyć się dopiero wraz z końcem życia, czego wczoraj byliśmy niestety świadkami. Na zawsze jednak zapamiętamy i darzyć będziemy podziwem, a także czerpać dla siebie jakieś poczucie sensu z jego żelaznej pisarskiej konsekwencji i lat, dłuższych niż niejedno życie, spędzonych w celi twórczej samotności.


czwartek, 15 maja 2014

rozkminka o defetyzmie

BLUES NASZYCH CZASÓW

"Siał zaś, złoczyńca, za nilfgaardzkim podpuszczeniem i za nilfgaardzkie srebrniki… Dziwne, prawda, zboże, jakieś siał, zamorskie bodaj… Niech wspomnę… Aha! Defetyzm!"
Andrzej Sapkowski "Pani jeziora"

Niech nikogo nie zmyli gatunek, którego nazwy użyłem w tytule, a który z muzyką, jaką mam zamiar przedstawić nie ma nic wspólnego jeśli chodzi o ścisłe definicje. Po prostu w trakcie słuchania, w mojej głowie sformowała się taka myśl, ale bardziej odnosi się ona do pewnego stanu ducha kojarzącego mi się z bluesem, tu jednak podanego w zupełnie innej formie. W formie gwałtownej, nie bawiącej się w subtelności i dlatego być może lepiej oddającej przepełnione pośpiechem czasy w których żyjemy.

Zespół Defeater, na który jakiś czas temu trafiłem, jak to ze mną bywa przez zupełny przypadek, to stosunkowo młody twór, z debiutem przypadającym na rok 2008. Pochodzą z Bostonu i grają coś, co wikipedia określa jako melodic hardcore. Przyznaję, że nie jestem w tej kwestii specjalistą, nie będę się więc silił na jakieś definicje, powiem tylko z perspektywy laika, że muzycznie jest to niezła rzeźnia. Perkusja napierdala jak oszalała, gitarowe riffy wrzynają się w podświadomość, a wokalista drze się tak, jakby przypiekano go na wolnym ogniu. Nie ma tu miejsca na wymyślne aranże, zwłaszcza na pierwszej płycie, gdzie wokal wchodzi w pierwszej sekundzie, a wraz z jego końcem kończy się kawałek, by nie wiadomo kiedy przejść w następny. Na kolejnych płytach zdarzały się ciekawe rozwiązania typu piosenka w piosence, wiosny jednak nie czyniły.

Najciekawszy jednak wydał mi się zamysł jaki towarzyszył twórcom podczas pisania tekstów. Forma zwana "albumem koncepcyjnym" nie jest niczym nowym (jako pierwszą tego typu płytę uznaje się "Dust Bowl Ballads" Woody'ego Guthrie'ego z 1940), tu jednak mamy do czynienia z koncepcyjną dyskografią, bowiem każda kolejna płyta rozbudowuje fabułę o kolejne punkty widzenia. A to już nie jest chyba dość częstym zabiegiem. W przypadku Defeatera, wszystkie opowieści przepełnione są emocjami, raczej negatywnymi, jako że zdarzenia i relacje w jakie uwikłani są bohaterowie są skomplikowane i tragiczne, a działania przez nich podejmowane często z góry skazane na porażkę, niezależnie od ich trudnych wyborów.

Miejscem ich zmagań są Stany Zjednoczone, a konkretnie środowisko robotnicze kilkanaście lat po zakończeniu Drugiej Wojny Światowej (choć będą tu miały miejsce liczne retrospekcje). Pierwsza płyta, "Travels", wprowadza nas w całą historię przedstawiając głównego bohatera tegoż albumu i jego nieco patologiczną rodzinkę. Ojca, matkę i starszego brata. Ojciec to weteran wojenny ustawicznie znęcający się nad żoną i młodszym synem. Matka jest uzależniona od heroiny, a starszy brat z zapamiętaniem okazuje młodszemu swą wyższość, nie nazywając go nigdy inaczej jak tchórzem. Sytuacja ta nie zmienia się przez lata, do momentu aż w trakcie jednej z awantur nasz bohater staje w obronie matki i w bójce zabija ojca. Następnie ucieka z domu i bez celu włóczy się po całym kraju, aż pewnego dnia spotyka na swej drodze ulicznego grajka, którego piosenka daje mu do myślenia i mobilizuje do działań mających odmienić jego los.

A bohaterem kolejnej płyty, epki "Lost Ground" jest właśnie ów uliczny grajek. Jak się okazuje, jest to czarnoskóry weteran wojenny, jedyny ocalały z całego oddziału. Po powrocie odznaczony medalem i honorowany, ale już chwilę później, po powrocie do codziennego życia, przez otoczenie znów traktowany z pogardą jako "czarnuch". Zaczyna więc topić swe smutki w alkoholu, dorabiając sobie śpiewem i grą na gitarze na ulicach kolejnych miast.

Wraz z kolejnym albumem, "Empty Days & Sleepless Nights", wracamy do miasta, z którego uciekł bohater pierwszej płyty. Tym razem osobą, której historię śledzimy, jest jego starszy brat, który poprzysiągł zemstę ojcobójcy i wciąż czeka na dzień, w którym będzie mógł jej dokonać. Tymczasem zaś próbuje ułożyć jakoś życie lecz różnie mu to wychodzi. Za wszystkie swe niepowodzenia wini oczywiście młodszego brata i powoli staje się to jego obsesją. Gdy więc obiekt obsesji powraca do miasta, mamy okazję wydarzenia z końcówki pierwszej płyty obejrzeć oczyma innej osoby.

Ostatnia jak dotąd płyta, "Letters Home", jest opowieścią o ojcu obu braci i jego wojennych przeżyciach na zawsze odmieniających jego losy. Jest chyba najmniej spójna z dotychczasowych albumów, a przy tym w mniejszym stopniu nastawiona na opowiadanie konkretnych historii, a w większym na pełne bólu przemyślenia głównego bohatera, wywoływane zdawałoby się niewiele znaczącymi wydarzeniami.

Najbardziej przypadły mi do gustu dwie pierwsze produkcje, w nich bowiem najbardziej odczuwałem tego "bluesa", którego użyłem w tytule. Największy wpływ na to miał zapewne element drogi, włóczęgi, podróży towarowymi pociągami, który wywołał takie skojarzenia. Dwie kolejne historie są bardziej statyczne, a także, mam takie wrażenie, trochę mniej spójne. Mimo to podobały mi się i ciekaw jestem, o czym opowie Defeater na swej kolejnej płycie i czy obrana przez nich forma nie okaże się w końcu nużąca.

"home's never home,
it's just the place where you came from"





poniedziałek, 5 maja 2014

rozkminka o sztuce bulwarów

Przyznaję, że raczej nie zdarza mi się odwiedzać galerii sztuki, choć oczywiście zdarzają się wyjątki od tej reguły (na przykład gdy ciśnie mnie dwójka i szukam kibla). Często za to włóczę się ulicami miasta i coraz częściej dochodzę do wniosku, że to właśnie wśród zaułków i bram możemy trafić na ulotne przebłyski czegoś nieuchwytnego co porusza w nas czułe struny. W ostatnią sobotę, wraz z dwoma Szymonami - T. i Z. - przemierzyliśmy szlak wzdłuż rzeki Netty, od mostu do jeziora Necko. Był już dość późny wieczór i na każdej mijanej przez nas ławce odbywał się mniej lub bardziej huczny bankiet. Z samych urywków rozmów można byłoby ułożyć wiersze jeszcze mniej zrozumiałe niż te Białoszewskiego, tak kreatywni są ludzie jeśli chodzi tworzenie swego indywidualnego języka. Jednak spontaniczna potrzeba wyrażenia siebie objawia się także na inne sposoby, co mogłem zaobserwować dziś pokonując tę samą trasę za dnia.

Taka, mogłoby się wydawać zwykła bulwarowa ławka ocieniona daszkiem, skrywa pod swym okapem, ekspozycję, która gdyby wystawić ją w jakiejś Zachęcie czy czymś takim, na pewno wywołała by liczne dyskusje i interpretacje, może nawet Stanisława Celińska wpadła tam z dynamitem. W takich warunkach nie będzie o niej głośno, nie przetrwa też długo, góra do najbliższego weekendu. To jednak czyni ją tym bardziej elitarną. Oczywiście te marnej jakości zdjęcia są ledwo namiastką tego, jakie wrażenie odnosi się widząc to na żywo, ale czułem się w obowiązku to utrwalić. Mnie najbardziej intryguje co symbolizować ma ta jedna wysoka i ciemna butelka wyraźnie odróżniająca się pękatych butli noszących godło Agropol (zawsze je lubiłem, 900 mililitrów, człowiek mógł wziąć solidnego łyka, bez obaw, że zaraz zabraknie). Może jej szlachetny kształt i wysoka szyjka uświadamia nam sytuację artysty, który zawsze w jakiejś mierze pozostanie wyróżniający się spośród go pospolitości?


Zadziwia mnie też dająca się tu zauważyć pewna forma metafizycznej ciągłości międzypokoleniowej. Pamiętam bowiem, że "za moich czasów" pod daszkiem wznoszącym się nad ławką położonej w zupełnie innym punkcie rzeki, jakieś artystyczne dusze skrupulatnie wytapetowały całe wnętrze torebkami po Leśnych Dzbanach. Żałuję, że wówczas tego nie sfotografowałem. Byłby materiał do porównań.

czwartek, 1 maja 2014

rozkminka o kierowcach zen


Po raz pierwszy z nazwiskiem Gary Snyder spotkałem się dzięki książce Jacka Kerouaca pt. "Włóczędzy Dharmy". W tej, jak to zwykle bywa w przypadku tego autora, autobiograficznej powieści, najbardziej znany bitnik opisywał wycinek swego życia przypadający na mniej więcej połowę lat pięćdziesiątych kiedy to przeżywał fascynację buddyzmem zen. Wtedy właśnie poznał Snydera (w powieści ukrył go pod pseudonimem Japhy Ryder), który stał się jego mentorem i źródłem inspiracji. Został ciekawie sportretowany, Keoruac przedstawił nam sylwetkę człowieka żyjącego w idealnej harmonii z samym sobą i światem, co doskonale kontrastowało z samym Kerouaciem, neurotycznym wrażliwcem, w gruncie rzeczy wiecznie zagubionym. Scenę wspólnej wspinaczki na Matterhorn (ten w Sierra Nevada) można w tym przypadku potraktować jako symboliczną.

Gary Snyder urodził się w 1930 roku w San Francisco, wychowywał się zaś w północno-zachodniej części USA, od najmłodszych lat otoczony był przez przyrodę i ludzi, żyjących z nią i z niej. Szczęśliwie dotrwał naszych, stąd też wydawcy przypięli mu chwytliwą łatkę "ostatniego żyjącego bitnika", za którym to określeniem Snyder nie przepada. Wcale mu się nie dziwię, bo może wprowadzać to w błąd, jako że zarówno jego życiorys jak i twórczość są dość odległe od tego co może kojarzyć się z tym fenomenem literacko-kulturowym. Łączy ich w zasadzie jedynie buddyzm, który dla bitników był raczej eksperymentem, a dla Snydera drogą, którą zawsze konsekwentnie podążał.

Trochę na marginesie muszę wtrącić, że według mnie zbyt wiele osób podpina się pod tę kategorię (mowa o bitnikach); wydaje mi się, że chcąc być precyzyjnym, określić tak można tych ludzi, którzy w początkowych latach obracali się w towarzystwie Kerouaca, Burroughsa i Ginsberga. Mam tu na myśli na przykład takich ludzi jak Gregory Corso, Herbert Huncke, John Clellon Holmes czy oczywiście Neal Cassady. Wszelkie postacie, które do ich kręgu zbliżyły się później, to raczej epigoni, czy też mówiąc ładniej osoby inspirujące się ich twórczością i odzwierciedlający ją w ten czy inny sposób w swoich dziełach. Jest to oczywiście moja subiektywna opinia, jak najbardziej podlegająca dyskusji.

Wróćmy jednak do Snydera. Pochodząc z ubogiej rodziny od najmłodszych lat podejmował się wszelkiego rodzaju prac. Pracował na farmie, roznosił gazety, był marynarzem. Studiował literaturę i antropologię w Reed College. Zainteresował się buddyzmem, tłumaczył poezję Han Shana. W San Francisco poznał bitników i ten właśnie okres opisywał Kerouac. Później wyjechał do Japonii, by tam, żyjąc w klasztorze, dalej zgłębiać buddyzm i tłumaczyć japońskie teksty. Po powrocie do Stanów osiedlił się we własnoręcznie wybudowanym domu u podnóża Sierra Nevada, gdzie żyje do dzisiaj.

W roku 2013 w Polsce opublikowany został pierwszy zbiór jego wierszy przetłumaczony na nasz piękny język. Jest to przekrój przez całą twórczość poety, począwszy od tomiku "Riprap" z 1959, a skończywszy na "Danger on Peaks" z 2005. Mając do dyspozycji wszystkie te wiersze, możemy próbować poznać i zrozumieć człowieka, który je pisał. Moje pierwsze wrażenie jest takie, że Kerouac musiał być dobrym obserwatorem, bo jego przedstawienie Snydera odpowiada obrazowi, który tworzyłem w głowie w trakcie lektury. Podmiot liryczny jest pogodzony ze sobą i otaczającym go światem, z którym żyje w harmonii. Można odnieść wrażenie, że góry po których się wspina, strumień w którym się kąpię, czy zwierzę na które poluje, to po prostu kolejne elementy jego samego. Wszelkie obserwacje prezentowane są w sposób spokojny, wyzbyty wszelkich przejawów miotania się w szale, co nie znaczy, że brakuje w nich emocji. Lecz są to emocje, które mogłoby odczuwać długowieczne drzewo, mędrzec świadomy faktu, że "świat robi, co mu się podoba". Uczucia są tu bardzo ważne, ale nie podlegają bezproduktywnej analizie, przyjmowane są po prostu z dobrodziejstwem inwentarza. Z drugiej strony Snyder, choć żyje za pan brat ze światem natury, nie ucieka wcale od zdobyczy cywilizacji, nie jest typem eremity. Z papierosem w zębach siedzi za kierownicą swej ciężarówki, gnając gdzieś po krętych górskich drogach. Choć zdaje sobie oczywiście sprawę, że "roboty spierają się, jak rozparcelować naszą Matkę Ziemię" i zastanawia się czasem "jakim prawem ciężkogłowi chciwi władzy politycy i uczeni (...) przemawiają w imieniu zielonego liścia? W imieniu gleby?".

Nie załamuje się tym jednak i po prostu żyje. A ja muszę przyznać, że czytając jego wiersze, odczuwam pewną zazdrość, ale i ulgę, gdy dociera do mnie, że tak naprawdę nie jest to aż tak wielka sztuka i w gruncie rzeczy tylko od naszego nastawienia zależy jaki świat sobie tworzymy.

Na koniec pozwalam sobie zamieścić wiersz pt. "Trasakcja", ku ogólnej refleksji:
Znalazłem się w betonowej muszli:
światło ze szklanych cygar, wtłaczane powietrze,
piętra spięte ruchomymi schodami.

Wypełniały ją rzeczy nabyte i zrobione
w dwudziestym stuleciu. Wystawione na lady
i półki

Ludzie z tego wieku, wciśnięci w odzież
zrobioną na maszynach, gromadnie

Wymieniali cały swój drogocenny czas
na rzeczy



Przeczytane w ramach wyzwania CZYTAM LITERATURĘ AMERYKAŃSKĄ
http://basiapelc.blogspot.com/p/czytam-literature-amerykanska.html