piątek, 28 sierpnia 2015

rozkminka o (nie)rzeczywistym


GŁUPI, ŹLI I BEZ SKRUPUŁÓW
Moja dotychczasowa wiedza dotycząca zjawiska zwanym reality show, była niewiele ponad żadna. Gdy byłem małolatem, popularne były programy Big Brother i Bar, ale znałem je wyłącznie z relacji z drugiej ręki, które zresztą niewiele mnie interesowały. Do konwencji takiego programu nawiązywał O.S.T.R. w otwierającym jego debiutancką płytę intro. Potem był jeszcze film "Show", ale pamiętam tylko, że był słaby i grał w nim Pazura. Wreszcie, gdy jakieś dwa lata temu koczowałem przez tydzień w Warszawie u Pawła K. i Szymona T., ten ostatni z uwagą śledził twór o nazwie Warsaw Shore, w którym to śledzeniu przez kilka odcinków mu towarzyszyłem, na przemian śmiejąc się i rechocząc. Trochę się bałem, że będzie to taka heroina i po powrocie do domu nie przestanę oglądać tego, jakby nie było, gówna. Na szczęście wcale tak się nie stało. Coś tam nawet włączyłem, ale oglądałem może przez dwie sekundy. Była to jak widać rozrywka, której oddawałem się wyłącznie ze względów towarzyskich. O jej fenomenie nie chciałem nawet przez chwilę myśleć.

Na serial pt. "UnREAL" trafiłem przez przypadek. Ot, co jakiś czas szukam sobie czegoś nowego i akurat wpadł mi w oko ten tytuł, który akurat wchodził na telewizyjne i internetowe ekrany. Opis mnie zainteresował, kulisy programu rzekomo "prawdziwego", serwującego nieoszukaną rzeczywistość w skali 1:1. Oczywiście domyślałem się, jak zapewne każdy w miarę inteligentny człowiek, jak to wygląda w istocie, jednak mimo to serial zaskoczył mnie i do ostatniego odcinka trzymał w napięciu. Do pewnego stopnia, serial może przypominać "Entourage", który ukazywał jak naprawdę wygląda tworzenie (czy raczej produkowanie) filmów w Hollywood. Układy, układziki, a wszystkim rządzi oglądalność i księgowi. Jednak tam została temu przeciwstawiona przyjaźń paczki głównych bohaterów, której powyższe nawet przez chwilę nie były w stanie zagrozić. Tutaj wszystko utrzymane w znacznie bardziej mrocznym tonie, nie ma też miejsce na przyjaźń, która była motywem przewodnim "Entourage".

Nie ma też miejsca na miłość, choć to właśnie wokół tego hasła kręci się całe show Everlasting. O wiele bardziej wysmakowane niż programy, których nazwy przytoczyłem w pierwszym akapicie. Nie mamy tu do czynienia z bandą troglodytów, których zamykamy razem w jednym miejscu i czekamy co z tego wyniknie. Formuła jest zupełnie inna. Adam Cromwell, dziedzic fortuny Cromwellów, brytyjski szlachcic, poszukuje żony. Do programu zostaje przyjętych kilkanaście kandydatek, wśród których być może znajdzie się szczęśliwa wybranka. Tak to wygląda oficjalnie. Jednak już pierwsza scena uświadamia nas, czego możemy się spodziewać po tej romantycznej opowieści. Adam, przystojniak o zniewalającym uśmiechu, stoi na dziedzińcu, na który wjeżdża po chwili, jak w bajce, kareta. Wychodzi z niej piękna kobieta w pięknej sukni i kieruje się w stronę swego wybranka. W tym momencie po całym planie rozlega się donośny głos producentki, Quinn (świetna rola Constance Zimmer):
"Cięcie! Kto wpadł na pomysł, żeby czarna wychodziła jako pierwsza? Zmieńcie to, powtarzamy. Hej, to nie moja wina, że Ameryka jest rasistowska!"
W tym momencie zostaje wyznaczony kurs i już wiemy, przynajmniej do pewnego stopnia, czego możemy się spodziewać. Oczywiście nie jest tak, że to producentka jest tą "wielką złą". Prawda jest taka, że w całym serialu nie znajdzie się chyba ani jednej postaci, którą dało by się lubić. Dla wielu osób będzie to być może wadą, jednak dla mnie jest to zabieg naprawdę ożywczy. Jesteśmy wytrąceni z poczucia bezpieczeństwa i kontroli, bo nie znajdziemy tu nikogo, komu moglibyśmy kibicować. Dla ekipy pracującej nad kolejnymi odcinkami jest to już trzynasty sezon. To ludzie, którzy w swym fachu świetnie się spełniają, dążą do sukcesu za wszelką cenę, znają doskonale układ w jakim się znaleźli i w jego ramach starają się stopniowo poprawić swoją pozycję. Nie ma tu miejsca na skrupuły. Nie lepiej ma się sprawa z samymi uczestnikami. Czarujący bawidamek, Cromwell, w programie upatruje szansy rehabilitacji po seks skandalu, którego był czynnym uczestnikiem. Jeśli teraz pokaże się od jak najlepszej strony, być może odbuduje w ten sposób swoją reputację i odzyskawszy zaufanie rodziny, nadal oddawać się wystawnym zabawom. Jeśli chodzi o kandydatki do zamążpójścia, to mamy tu do czynienia z całym panteonem intencji, mniej lub bardziej wyrachowanych. Cynizm miesza się tu z nadludzką wręcz naiwnością, w najlepszym przypadku wzbudzając współczucie widza.


Główną bohaterką serialu jest Rachel Goldberg. W hierarchii jest o oczko niżej niż producentka Quinn (czy szef Quinn, a przy okazji jej kochanek, Chet), ale jest tak utalentowana w tym co robi, że dla show wręcz niezbędna. Jej funkcja polega na koordynowaniu wydarzeń dziejących się na planie, sprawianiu, by spontaniczne reakcje uczestników odpowiadały przynajmniej z grubsza scenariuszowi, w dużym stopniu zmienianym na bieżąco, jeśli akurat producenci zwęszą gdzieś możliwość większych emocji (=oglądalności=pieniędzy). Kiedy potrzebny jest płacz którejś z uczestniczek, Rachel subtelnie doprowadza ją do płaczu. Gdy sytuacja wymaga, by któraś nabrała wiary we własne siły, Rachel natchnie ją do dalszej walki o swoje. Ta cudotwórczyni powraca do produkcji owiana złą sławą, podczas kręcenia finału ostatniego sezonu puściły jej nerwy. Upiła się, wykrzyczała do kamer kilka słów prawdy i ogólnie rzecz biorąc, narobiła trochę bałaganu. Wszyscy są więc zdumieni, gdy Quinn postanawia ją ponownie zatrudnić. Ta jednak wie, że Rachel jest wręcz urodzona do funkcji jaką pełni przy programie i dlatego niezbędna. Zrobi więc wszystko, by mieć ją przy sobie.

Rachel jest zagubiona i nie wie czego chce od życia. Jej były chłopak (oczywiście kolejny członek ekipy) zdążył się już związać z inną. Z braku innych pomysłów spada na cztery łapy w wir pracy. W niepamięć odchodzą jej marzenia o "napisaniu książki i pomaganiu dzieciom w Afryce". Niebagatelną rolę odgrywa przy tym fakt, że praca to dla niej azyl, ucieczka. A że Quinn uratowała ją od wyroku skazującego na roboty publiczne oraz obowiązkowych spotkań z terapeutą od uzależnień, wypadałoby się jej odwdzięczyć. Fascynująca jest ta relacja pomiędzy dwiema kobietami, zbliżająca się nieraz do syndromu sztokholmskiego. Jak Rachel dyryguje uczestniczkami show, tak jej szefowa pociąga za sznurki przytroczone do kończyn podwładnej. W jednej chwili pociesza ją i daje się wypłakać, by w następnej, w ostrych, żołnierskich słowach postawić ją do pionu i nakazać działanie. Postępuje tak zresztą z każdym, ale w tym konkretnym przypadku jest to zdecydowanie najbardziej intrygujące. Można chwilami odnieść wrażenia, że dla Rachel Quinn zastępuje matkę. Z deszczu pod rynnę, chciałoby się powiedzieć, gdy obserwujemy relację Rachel z jej rodzicielką. Pani psychiatra, która od najmłodszych lat starała się zdiagnozować problemy córki, wynajdując dla niej kolejne psychiczne choroby i psychotropy, którymi należało by je leczyć. Ten wątek w pierwszym sezonie jest ledwo zarysowany, ale można podejrzewać, że w kolejnym będzie rozwinięty. Tymczasem, choć z pozoru marginalny, jest bardzo mocnym akcentem w nakreślaniu postaci bohaterki.

Zakończenie może z pozoru wydawać się rozczarowujące w porównaniu do poprzedzających je odcinków. Widz spodziewa się trzęsienia ziemi, piekielnego ognia i siarki, tymczasem, przynajmniej w przypadku najważniejszych bohaterów, przy wszystkich spotykających ich zdarzeniach, zostało utrzymane jako takie status quo. Ot, dogodna furtka prowadząca do kolejnego sezonu. Gdy się jednak dłużej nad tym zastanowić, można dojść do wniosku, że właśnie taki finał jest najbardziej wstrząsający z możliwych. Przez cały czas liczymy na wyrwanie się z błędnego koła, choćby poprzez jak najbardziej tragiczne incydenty. Okazuje się jednak, że nie jest to wcale takie łatwe.

czwartek, 6 sierpnia 2015

rozkminka o punku


W centrum mojego miasta znajduje się pewna ściana, na której dawno temu ktoś umieścił napis, którego odczytywanie jest jednym z moich najwcześniejszych wspomnień. Oznacza to, że napis znajduje się tam co najmniej od początku lat dziewięćdziesiątych. Malunek sam w sobie nie był specjalnie imponujący, ale dla mnie, choć zupełnie nie wiedziałem wtedy o co chodzi, niósł jakąś ekscytującą tajemnicę. "SEX PISTOLS", no sami przyznajcie. Nie dość że seks, który pociągał za sobą wówczas liczne teoretyczne rozważania, sprowadzające się do pytania co to w ogóle jest, to jeszcze pistolety, o których każdy wiedział, że to ekstra sprawa. Pod wspomnianym napisem był jeszcze drugi, mniejszy. "Sid Vicious", zupełnie jakby to było miano autora. No właśnie. Gdy po latach zacząłem wiedzieć już nieco więcej o wspomnianych wyżej kwestiach, często zastanawiałem się, kim jest człowiek, który przed laty nabazgrał to na ścianie, kim był wtedy i kim jest teraz.

Wszystko to przypomniało mi się podczas lektury "Końca punku w Helsinkach". Autor, Jaroslav Rudis, w udany sposób oddał z jednej strony entuzjazm punkowego neofity, a z drugiej uczucie nostalgii i pustki jaką pozostawiają w człowieku stare, dobre, szalone czasy. Akcja w powieści przebiega dwutorowo. Przeplatają się ze sobą dwie płaszczyzny czasowe. Z jednej strony współczesność, w której poznajemy Olego, mieszkańca niewielkiego niemieckiego miasteczka tuż przy granicy z Czechami, właściciela baru Helsinki. Nazwa tego przybytku pochodzi od miasta, w którym lata temu miała się zakończyć trasa koncertowa Automatu, zespółu Olego. Jednak w wyniku pewnego przypadkowego odkrycia zespół nigdy tam nie dotarł, a co więcej zwyczajnie się rozpadł. Teraz "szpetny czterdziestoletni" Ole, rozwodnik, ojciec niemal dorosłej córki, z którą nie ma czasu się spotkać, prowadzi egzystencję od dnia do dnia, sprowadzającą się do spotkań ze znajomymi ze starych czasów i wspominania dzikiej młodości. Po drugiej stronie mamy zaś Czechosłowację lat osiemdziesiątych i dziennik prowadzony przez siedemnastoletnią dziewczynę, punkówę pełną gębą. Życie chwilą w komunistycznej Czechosłowacji nie było czymś łatwym, podobne doświadczenia opisywał Jan Pelc w "Będzie gorzej". Podczas gdy zachodni rówieśnicy młodocianych panczurów mogli narzekać, że nikt o nich nie dba, tak tutaj rodzice, nauczyciele i milicja aż do bólu dbali o przyszłość narodu.

Całe to przeplatanie się różnych epok i ludzkich punktów widzenia wywołuje w czytelniku uczucie przykrej pustki. Czy rzeczywiście młodzieńcze uniesienia mają po latach sprowadzać się jedynie do anegdot opowiadanych samemu sobie pomiędzy jedną i drugą "tabletką przeciw śmierci"? Siedemnastolatka i czterdziestolatek stanowią w tym układzie awers i rewers tej samej monety. Jeszcze ciekawiej się robi, gdy w pewnym momencie autor zapoznaje nas z zapiskami córki Olego, które dostarczają okazji do dodatkowych interpretacji. Tylko w ten sposób można próbować ukazać całość zjawiska zwanego "punk", choć można to z pewnością rozszerzyć na każdą subkulturę, bo tak naprawdę wszystko sprowadza się tu do kwestii dorastania. Wnioski z lektury są gorzkie, całość napawa smutkiem, ale mimo wszystko niesie ze sobą nadzieję, na szczęście robiąc to wszystko w niebanalny sposób. Tło historyczno-społeczne jest atrakcyjnym dodatkiem, ciepło na sercu się robi zwłaszcza przy polskich akcentach, głownie muzycznych (choć na przykład mój ojciec zaprzecza jakoby w latach osiemdziesiątych Trójka puszczała Dezertera).

"Koniec punku w Helsinkach" to z jednej strony lektura prosta, w tym sensie, że czyta się ją bardzo szybko, napisana jest językiem potoczystym, na specjalne gratulacje zasługują fragmenty pisane z perspektywy nastolatki. Z drugiej zaś wyzwala w czytelniku całą gamę emocji, od szczerego śmiechu do wzruszenia, od zadumy do zdenerwowania. Po odłożeniu książki jeszcze przez długi czas głowę przepełniają przemyślenia dotyczące jej zakończenia i losów bohaterów, które do niego doprowadziły. Czy mogło być inne? Tego się nie dowiemy, choć można na ten temat długo dywagować. Ale było jak było.




PS Tak się składa, że jakiś czas temu napisałem opowiadanie, które w pewien sposób łączy się z opisywaną powyżej pozycją. Jeśli ktoś jest ciekaw, to zachęcam do czytania: SID