poniedziałek, 31 marca 2014

rozkminka o rozmowach

COMEDIANS IN CARS GETTING COFFEE

Larry David, Jerry Seinfeld


Słynny komik Jerry Seinfeld, najbardziej znany ze znakomitego serialu komediowego pod jakże wymyślnym tytułem "Seinfeld" jakiś czas temu zaczął prowadzić program, który z wielką przyjemnością śledzę i oglądam. Chodzi o "Comedians in Cars Getting Coffee". Tytuł mówi wszystko. W każdym odcinku Jerry zaprasza któregoś ze znajomych komików na kawę. Za każdym razem przyjeżdża po delikwenta innym samochodem, zaprezentowanym na początku odcinka, wybranym specjalnie pod zaproszonego gościa. Nie jestem miłośnikiem motoryzacji, ale muszę przyznać, że maszyny pojawiające się na ekranie cieszą oko, często są to niemal antyki, ale nie tylko. Gdy już dojdzie do spotkania, obaj komicy udają się jakiejś kawiarni czy restauracji. Przez cały ten czas prowadzą ze sobą rozmowę, niezobowiązującą pogawędkę o wszystkim i niczym. Ogląda się to bardzo przyjemnie i nic w tym dziwnego, w końcu zarówno Seinfeld jak i każdy z jego interlokutorów jest starym wyjadaczem jeśli chodzi o komedię. Zabawne historyjki i nieoczekiwane skojarzenia opowiadaliby zapewne nawet obudzeni w środku nocy. Ale chyba jednak nie to jest główną przyczyną mojego uwielbienia, sprawiającego, że zdecydowałem się te kilka słów napisać. W końcu nie brakuje genialnych seriali czy programów przy których można zerwać boki ze śmiechu. Tym co "Komediantów" wyróżnia jest dość nietypowy w dzisiejszych czasach nastrój. Pomimo kawy w tytule tempo jest niespieszne i na próżno szukać tu jakiejkolwiek nerwowości. To nie debata polityczna gdzie jeden drugiego nie dopuszcza do głosu ("ja panu nie przerywałem") czy talk show gdzie co trzy sekundy publiczność musi wybuchnąć szaleńczym śmiechem. Pogoda jest znakomita, miasto ładnie się prezentuje, a bohaterowie są wyluzowani. Widać że jest to środowisko dość zwarte, wszyscy znają wszystkich, a z niektórymi nawet się przyjaźnią, takie przynajmniej można odnieść wrażenie. Ich dialogi oscylują wokół najróżniejszych tematów, zawsze jednak towarzyszy im radosny dystans i przymrużenie oka. Obejrzawszy kilka odcinków człowiek zaczyna bardziej doceniać tę prostą przyjemność jaką jest nawet najkrótsza rozmowa z zaprzyjaźnioną osobą podzielającą z nim jakieś zainteresowania. Rozmowa twarzą w twarz, podczas przechadzki czy przysiadłszy w jakimś ciekawym miejscu, gdy nie gonią nas żadne terminy i nigdzie nie musimy się spieszyć. Warto wykorzystywać każdą okazję ku temu i starać się takich okazji jak najwięcej prokurować.

Wszystkie odcinki można obejrzeć tutaj


SŁOŃCE I CIEŃ
Gustaw Holoubek i Tadeusz Konwicki rozmawiający o wulgaryzmach

Z opisanym wyżej programem skojarzył mi się świetny film dokumentalny pt. "Słońce i cień". Nie jest to może skojarzenie najbardziej oczywiste, bo wymowa nieco inna, bohaterowie z nieco innej bajki, w nieco innym punkcie życia się znajdujący, akcenty nieco inaczej rozłożone. Da się jednak z pewnością znaleźć także pewne punkty wspólne. Jest nim z całą pewnością kameralna rozmowa prowadzona między dobrymi znajomymi. Gdy Jan Holoubek zdecydował się nakręcić film o swoim ojcu Gustawie, znanym i cenionym aktorze, którego nikomu nie trzeba przedstawiać, postanowił zrobić to w dość nietypowy sposób. Kazał dołączyć do ojca Tadeuszowi Konwickiemu, pisarzowi i reżyserowi, który przyjaźnił się z nim od wielu, wielu lat. Oprócz współpracy filmowej (Holoubek grał u Konwickiego choćby w "Salcie") obaj stanowili część załogi słynnego stolika w Czytelniku, gdzie niejedną godzinę przegadali w tym zacnym gronie. Jan kręcąc film wpadł na pomysł genialny w swej prostocie. Kazał obydwu panom spacerować po jakimś parku czy lesie i prowadzić rozmowę jak gdyby nigdy nic. Panowie się nie sprzeciwiali i dzięki temu mamy okazję być przez chwilę świadkami łączącej ich więzi. Mówi głównie Holoubek, głównym tematem jest życie i przemijanie, a to z kolei jest punktem wyjścia do wspomnień i pewnych podsumowań. Konwicki zaś swym zachowaniem uświadamia nam pewien paradoks, a mianowicie to, jak ważne i kluczowe dla rozmowy może być milczenie. Nie chodzi przecież o to, by zabłysnąć, by walczyć o dominację. Chodzi o to, by jak w jednej ze scen, gdy nasz towarzysz zdąży się już zagubić w swych filozoficznych rozważaniach i spojrzy na nas z prośbą o pomoc w oczach, zaproponować "to może po papierosku?". Bo przecież rozmowa to nie dramat, gdzie pokazana w pierwszym akcie strzelba musi wystrzelić w ostatnim. To nie zawody, to nie egzamin. To jedna z form podtrzymywania więzi z drugim człowiekiem, tym skuteczniejsza im bardziej instynktowna i pozbawiona wszelkiego wyrachowania. Choć miejscami można mieć wrażenie, że Konwickiego bardziej niż to co jego rozmówca ma do powiedzenia interesuje papieros, który pali ("chyba zgasł"), to trafniejszym wnioskiem będzie chyba stwierdzenie, że od pewnego etapu przyjaźni więź między ludźmi jest tak silna, że słowa stają się refrenem i nic się nie stanie, jeśli przez chwilę posłuchamy go jednym tylko uchem.

Film jest na youtube, tutaj.


W DIALOGU

Jorge Luis Borges, Osvaldo Ferrari

Nie zastanawiam się długo jaką pozycją dopełnić to zestawienie. Sięgam na półkę i zdejmuję z niej trzy tomy rozmów jakie prowadził Osvaldo Ferrari z jednym z najsłynniejszych pisarzy argentyńskich, Jorge Luisem Borgesem. Tytułowe dialogi prowadzone były na antenie radia w roku 1984, na nasze szczęście ich transkrypcja została wydana w formie książkowej, a nawet przetłumaczona na język polski. Borges to pisarz, którego ani przez chwilę nie zawaham się nazwać geniuszem. Jest przy tym człowiekiem nad wyraz skromnym, dość powiedzieć że jego autobiografia nie jest chyba wiele grubsza od "Janka Muzykanta". Obaj panowie każdą rozmowę poświęcali jednemu tematowi i starali się od niego nie odbiegać. Rozmów tych mamy łącznie sto osiemnaście. Nie są długie, jednak nadzwyczaj treściwe, podobnie zresztą jak twórczość Borgesa, który specjalizował się w opowiadaniach i nie napisał nawet jednej powieści. Co znamienne, Ferrari nie pełni tu roli jakiegoś tam dziennikarzyny przeprowadzającego wywiad z geniuszem. Jest pełnoprawnym rozmówcą i świetnie sobie radzi. Można oczywiście przyczepić się, że za bardzo Borgesowi "cukruje", ale biorąc pod uwagę jak bardzo ten ostatni stara się we wszystkim umniejszyć swą rolę, można uznać, że Ferrari usiłuje po prostu zachować tu jakąś równowagę. Kilka przykładów rozmów: "Conrad, Melville i morze", "O snach", "O humorze", "O Stanach Zjednoczonych", "Virginia Woolf, Victoria Ocampo i feminizm", "Lądowanie na Księżycu", "Literatura irlandzka", "Jezus Chrystus", "Polityka i kultura" czy "Krytyka filmowa". W prologu Borges uzasadnia rzecz następująco:
Około pięciuset lat przed nadejściem ery chrześcijańskiej w Wielkiej Grecji wydarzyła się najlepsza rzecz, jaką rejestruje historia powszechna - odkrycie dialogu. (...) Odległy w czasie i przestrzeni, tomik ten jest nikłym echem owych antycznych rozmów
Ja ze swej strony nie chcę się zapędzać i snuć aż tak monumentalnych rozważań, po prostu dotarło do mnie jak ważną i dobrą rzeczą jest zwykła rozmowa. Z tym że rozmową nie jest dla mnie byle gadka-szmatka, muszą być spełnione pewne warunki, by czerpać z niej należytą satysfakcję. Jakie warunki? Nie jestem w stanie powiedzieć, ale czuję, że trzy powyższe przykłady są jakąś wskazówką, przynajmniej dla mnie.

środa, 12 marca 2014

rozkminka o batonie


Należę zapewne do zdecydowanej większości, która z przygodami niejakiego Benjamina Buttona po raz pierwszy miała styczność poprzez formę filmową, za sprawą ekranizacji reżyserowanej przez samego Davida Finchera. Nie pamiętam już czy oglądając jej miałem świadomość, że jej pierwowzorem było opowiadanie Fitzgeralda, dość że niedługo potem w moje ręce trafił zbiorek, którego okładka prezentuje się powyżej. Doskonale widać, że wydawcy postanowili skorzystać z chwilowego wzrostu popularności tytułu i chwała im za to. Dzięki nim mogłem zapoznać się z kolejnymi, po "Wielkim Gatsbym" i "Odwiedzinach w Babilonie, utworami jednego z głównych przedstawicieli Straconego Pokolenia.

Co jako pierwsze rzuca się w oczy, to literacka skromność i kameralny nastrój poszczególnych opowiadań, zwłaszcza jeśli ma się w pamięci filmową wersję pierwszego z nich, niemal trzygodzinną epopeję rzucającą nas z jednego końca świata w drugi. W wersji książkowej, losy Benjamina Buttona, który urodził się jako siedemdziesięcioletni starzec, a z biegiem czasu robił się coraz młodszy (inspiracją były słowa Marka Twaina, mówiące że "życie byłoby nieskończenie szczęśliwsze, gdybyśmy mogli rozpocząć je w wieku lat osiemdziesięciu i stopniowo zbliżać się do osiemnastu") zostały zawarte na dwudziestu dziewięciu stronach. Lecz paradoksalnie jest dzięki temu chyba o wiele bardziej wymowna i przywołuje w mej pamięci słowa Marka Hłaski: "ktoś kiedyś powiedział, że historię ludzkości można spisać na bibułce od papierosa: rodzili się, cierpieli, umierali - tak to chyba wygląda.".

Tytułowe opowiadanie jest jedynym zawierającym elementy fantastyczne. Pozostałe opowiadają o zwykłych ludziach, którzy znaleźli się w zwykłych w gruncie rzeczy sytuacjach, dla ich życia są one jednak kluczowe i często przełomowe. Większość utworów zawartych w zbiorku to historie na wskroś poważne (choć niepozbawione humorystycznych akcentów) i jeśli miałbym doszukać się jakichś cech wspólnych między nimi, to w moim odczuciu byłby to upływ czasu i jego oddziaływanie na człowieka. Lekcje wynoszone ze spotykających go wydarzeń i odczuwalne nawet po wielu latach konsekwencje z podejmowanych wówczas działań lub ich braku. Człowiek skazany jest przecież na dożywocie spędzone w jednej celi z samym sobą i to nieraz z samym sobą w wielu postaciach, bo czy nasze "ja" ze wspomnień jest tożsame z "ja", które widzimy patrząc w lustro? Czy gdyby zebrać samych siebie z różnych lat i zamknąć w jednym pokoju, to zdołaliby się oni ze sobą dogadać?

Tego typu refleksje nasuwały mi się w trakcie lektury kolejnych opowiadań napisanych stylem prostym, aczkolwiek pełnym niewymuszonej elegancji, dziś już trącącej nieco myszką, jednak właśnie dzięki temu nabierających atmosfery "epoki". Czytając różne opinie, spotkałem się z narzekaniem na tłumaczenie; żadnego z opowiadań nie czytałem w oryginale, trudno więc mi się do tego zarzutu odnieść, nie miałem jednak w trakcie lektury uczucia, że "coś tu nie gra", jak to czasem się zdarzało w przypadku niektórych pozycji. A przy opowiadaniu "Tył wielbłąda" zwrócił uwagę na zabawną pomyłkę autora, który zdaje się nie znać różnicy między wielbłądem a dromaderem. Nawiasem mówiąc, wspomniany "Tył wielbłąda" (to żadna metafora, kluczową rolę w utworze odgrywa wielbłąd i jego tył) jest jednym z odróżniających się od reszty utworów. Mniej tu materiału do przemyśleń, a więcej do śmiechu z absurdalnych sytuacji prokurowanych przez lekko podpitego, nieszczęśliwie zakochanego (w swoim mniemaniu) młodzieńca. Podobnie lżejszym utworem jest "Przybrzeżny pirat", tu jednak ogólne wrażenie zepsuło mi trochę zakończenie, którego domyśliłem się niemal na samym początku.

Książkę czytało mi się przyjemnie i zanim się obejrzałem już przewracałem ostatnią stronę. Muszę jednak przyznać, że choć opowiadania były ciekawe, skłaniające do refleksji i przyjemnie napisane, to Fitzgeraldowi nie udało się mnie jak dotąd kupić. Chętnie sprawdzę jakieś inne jego rzeczy, jeśli wpadną mi w ręce, ale w zestawieniu moich ulubionych pisarzy chyba by się nie znalazł, w przeciwieństwie do swego prawie rówieśnika Faulknera. W niczym nie ujmuję jego prozie, odnoszę jednak wrażenie, że jest dla mnie nieco za delikatna.


Przeczytane w ramach wyzwania CZYTAM LITERATURĘ AMERYKAŃSKĄ
http://basiapelc.blogspot.com/p/czytam-literature-amerykanska.html

piątek, 7 marca 2014

rozkminka o wadzie pynchona

Thomas Pynchon to postać nader ciekawa, bo owiana mgiełką tajemnicy. Dzisiejsze czasy coraz bardziej przyzwyczajają nas do pisarzy-celebrytów, którzy udzielają wywiadów komu się da, a ich twarze doskonale znamy. W porównaniu z nimi Pynchon jawi się jako przybysz z innego świata. Znane są zaledwie trzy zdjęcia tego urodzonego w 1937 roku pisarza, "najnowsze" pochodzą z jego czasów studenckich. Z uporem maniaka chroni bowiem swoją prywatność, tym bardziej zaskakujący może się wydać jego udział (a raczej udział jego głosu) w animowanym serialu "The Simpsons" gdzie dubbingował postać samego siebie:
Trzeba jednak przyznać, że to wyjątek potwierdzający regułę. Siłą rzeczy zrodziła ona zapaleńców, których niemal życiowym celem stało się odnalezienie Pynchona. Doskonale obrazują to fragmenty filmu dokumentalnego "A Journey Into the Mind of P.", gdzie jacyś kolesie analizują jakieś rozpikselowane zdjęcia czy trwający ułamek sekundy fragment nagrania z kamery przemysłowej, na którym "chyba widać Pynchona". Biorąc pod uwagę, że w zasadzie nie wiadomo jak koleś po tylu latach wygląda, trudno w to wszystko uwierzyć.

Pynchon zadebiutował powieścią "V." wydaną w 1963 roku. Od tamtej pory, w dość nieregularnych odstępach czasu opublikował ich jeszcze siedem (ostatnią w zeszłym roku), zyskując sobie nimi reputację jednego z najwybitniejszych współczesnych amerykańskich pisarzy.

Chcąc zapoznać się z twórczością tego pana, sięgnąłem po książkę, którą chyba najłatwiej zdobyć tj. po wydaną w 2009 "Wadę ukrytą". Dodatkową zachętą był fakt, że za jej ekranizację zabrał się Paul Thomas Anderson, co samo w sobie jest gwarancją ciekawego filmu, ale dobrze więc byłoby zapoznać się uprzednio z literackim pierwowzorem.

Akcja powieści dzieje się na przełomie lat 60-tych i 70-tych w Los Angeles. Bohaterem jest Larry "Doc" Sportello, prywatny detektyw. Gdy odwiedza go jego była dziewczyna Shasta i prosi o pomoc (jej obecnego ukochanego chcą się pozbyć jego żona i jej kochanek), nasz bohater wikła się w sytuację, która, jak możemy przypuszczać, ze strony na stronę będzie się coraz bardziej komplikować. Dochodzą kolejne postacie i kolejne wątki, a my i nasz dzielny detektyw usiłujemy wyjść z tego cało, a przy okazji może nawet zorientować się o co chodzi.

Pynchon doskonale bawi się konwencją kryminalnej powieści noir przepuszczając ją przez przerysowane realia epoki dzieci kwiatów. Sportello sprawia wrażenie chandlerowskiego Marlowe'a, z tą różnicą, że zamiast przy każdej okazji popijać whisky, odpala jednego jointa od drugiego. Jako że znaczna część ludzi, z którymi jego losy się przecinają prowadzi podobny tryb życia, rodzi to wiele zabawnych sytuacji, których opisy są jednym z większych atutów powieści; zdarzało się, że w trakcie lektury wybuchałem tak szaleńczym śmiechem, że musiałem na chwilę odłożyć książkę, by się uspokoić. Sporo jest też odwołań do ówczesnej popkultury, chociażby filmów, które Doc ogląda pasjami i których ładnych parę tytułów sobie wynotowałem.

Jeśli chodzi o samą kryminalną intrygę, to nie odbiega ona od najlepszych tradycji rozpoczętych przez wspomnianego Chandlera i innych. Z tą różnicą, że jeśli w przypadku niektórych przygód takiego choćby Marlowe'a nawet najtęższa głowa nie była w stanie nadążyć za zwrotami akcji i pojąć dlaczego akurat ten osobnik okazał się wielkim złym, tak tutaj, mam wrażenie, że całą fabułę udało mi się w głowie ogarnąć i nawet nie musiałem uciekać się do tworzenia na bieżąco notatek. Ale mam poważne obawy, że tylko wydaje mi się, że nic mi nie umknęło, a tak naprawdę wszystko pomieszałem i chodziło o coś zupełnie innego. Chyba będę musiał poszukać w necie jakiegoś streszczenia czy rozpiski i upewnić się w tej kwestii.

Książkę polecam zwłaszcza osobom, które lubią tego rodzaju postmodernistyczne zabawy z konwencją i chcą poczuć szalony klimat kalifornijskich lat 60-tych. Wydawca określa bohatera powieści jako połączenie "Philipa Marlowe'a z prozy Raymonda Chandlera i Kolesia (Dude'a) z kultowego filmu braci Coen Big Lebowski" i jest to optymalna wskazówka dla osób zastanawiających się czy warto zabrać się za lekturę.



Przeczytane w ramach wyzwania CZYTAM LITERATURĘ AMERYKAŃSKĄ
http://basiapelc.blogspot.com/p/czytam-literature-amerykanska.html

sobota, 1 marca 2014

rozkminka o początkach bitników



ALLEN W KRAINIE CZARÓW

Ostatnimi czasy, jak grzyby po deszczu wyrastają kolejne filmy poruszające temat Beat Generation. Ekranizacje powieści Kerouaca "W drodze" oraz "Big Sur"; "Skowyt" dotyczący historii stojącej za słynnym wierszem o tym tytule, autorstwa Allena Ginsberga. Na premierę czeka również ekranizacja "Pedała" Burroughsa, której reżyserem jest sam Steve Buscemi. Tymczasem zaś do sieci trafił film, na który czekałem, jeśli wierzyć mojemu komentarzowi na filmwebie, od 24 września 2011. Od tego czasu zdążyła zmienić się obsada, twórcę facebooka zastąpił Harry Potter, ale to nieistotne. Wczoraj nareszcie mogłem sobie urządzić prywatną premierę.

Film opowiada o początkach bitnikach, czasach poprzedzających powstanie tej nazwy. Oglądamy je z perspektywy osiemnastoletniego Allena Ginsberga (Daniel Radcliffe), zahukanego okularnika, który właśnie dostał się na studia na uniwersytecie Columbia. Tam poznaje innego studenta, Luciena Carra (Dane DeHaan), pełnego niespożytej, zaraźliwej energii, w pierwszej scenie w której się pojawia, recytującego publicznie fragment... "Zwrotnika Raka" Henry'ego Millera, której samo posiadanie było podówczas w Stanach nielegalne (dlatego dobrym pomysłem, jak twierdzi Lucien, jest nauczenie się jej na pamięć - prawie jak "Fahrenheit 451"). Młodzieńcy szybko się zaprzyjaźniają, a Lucien przedstawia zaintrygowanemu koledze swoje grono znajomych wśród których są takie osoby jak William Burroughs (Ben Foster), Jack Kerouac (Jack Huston) i David Kammerer (Michael C. Hall). Lucien rozsnuwa przed Burroughsem, Ginsbergiem i Kerouaciem wizję rewolucji w literaturze (rewolucji w literaturze bez napisania jednego słowa - jak z przekąsem komentuje Kammerer), inspiruje ich do działania, stając się niejako spiritus movens tego co później poznamy jako Pokolenie Beatu. Chłopaki świetnie się bawią imprezując w jazzowych klubach, pijąc i eksperymentując z coraz to nowymi narkotykami. Jednak z czasem relacje Allena z Lucienem zaczynają się komplikować, tym bardziej, że Kammerer, którego z Lucienem łączy wspólna, tajemnicza przeszłość i dziwna relacja, czuje się coraz bardziej odepchnięty na boczny tor. Do czego to wszystko doprowadzi? Jeśli ktoś nie wie, niech obejrzy film, a jeśli wie, to tym bardziej. Wydaje mi się, że warto.

Wszyscy aktorzy stanęli na wysokości zadania. Najbardziej zaskoczył mnie Ben Foster, wcześniej nie oglądałem żadnego filmu z jego udziałem. Tu, wcielając się w rolę Williama S. Burroughsa, dokonał czegoś niebywałego. Po prostu przeistoczył się w tego zmarłego pod koniec XX wieku pisarza. Począwszy od wyglądu, po charakterystyczny "cedzący" głos. Wydaje mi się, że doskonale oddał ówczesnego Burroughsa, starszego od swoich kolegów o ładne dziesięć lat, zblazowanego geniusza. A jeśli dobrze się orientuję, w "Pedale" wcieli się w tę postać ponownie, ale tym razem będzie to główna rola! Kupuję to w ciemno.

Jednak w tym filmie ważniejsze były inne postacie. Dane DeHaan i Michael C. Hall idealnie oddali niuanse ich relacji, zwłaszcza ten pierwszy, jako że jego postać miała więcej "czasu antenowego" mógł rozwinąć skrzydła. Daniel Radcliffe, grają postać w pewnym sensie narratora, z założenia musiał kontrastować z postacią Dane'a, przez co jego nie wypadł spektakularnie, ale tak miało być. Początkowo wydawał mi się trochę zbyt melancholijny, Ginsberg jakoś zawsze kojarzył mi się z gościem najbardziej entuzjastycznym i wesołym z całej bandy; trzeba jednak zdać sobie sprawę, że nie mamy tu jeszcze do czynienia z TYM Ginsbergiem. Jeszcze trochę czasu musi minąć, by nabrał pewności siebie i spokoju ducha.

Jack Huston odegrał Kerouaca w moim odczuciu chyba trochę zbyt "cwaniakowato". Ale przecież ja tę postać widzę przez pryzmat prozy i dlatego wydaje mi się, że powinien to być bardziej typ marzyciela. Jestem w stanie kupić wersję, że w tamtych czasach zachowywał się tak jak zostało to pokazane w filmie.

W każdym razie polecam.