wtorek, 31 grudnia 2013

rozkminka o sylwestrze


Długo by tłumaczyć, ale w moim przekonaniu genialna metafora dzisiejszego właśnie zakończonego święta.

wtorek, 24 grudnia 2013

rozkminka o ogłoszeniu


Ogłoszenie całkowicie bezpretensjonalne i unikające wszelkich niedomówień. Zainteresowaniem się jednak, jak widać, nie cieszy. Ludzie przyzwyczajeni, że za darmo można tylko w mordę dostać, a czasem nawet to nie, węszą zapewne w szczerych intencjach tanią prowokację. Przerażający jest ten coraz powszechniejszy brak zaufania do bliźnich.

środa, 18 grudnia 2013

rozkminka o behanie


Nazwisko Brendan Behan pierwszy raz obiło się o moje oczy w trakcie lektury jednego z artykułów Huntera S. Thompsona. Wizerunek irlandzkiego pisarza posłużył tam jako pomoc w wizualizacji jednego z bohaterów tekstu charakteryzującego się madmierną skłonnością do alkoholu. Wówczas właśnie wklepałem to nazwisko do wyszukiwarki i od tej pory mogłem się szczycić, że o Behanie wiem coś niecoś. Gdyby nie Thompson, wpadłbym zapewne na jego trop za pośrednictwem jednego z moich ulubionych tekściarzy i wokalistów, również pochodzącego z Irlandii, na którego Behan wywarł spory wpływ, do tego stopnia, że piosenkarz nawet śnił o spotkaniu z nim. Pisarza tego, o inicjałach godnych gwiazdy filmowej, charakteryzuje jego biografia, o tyle ciekawa, co krótka. Zmarł w wieku 41 lat na skutek nadużywania alkoholu. Do tego czasu zdążył jednak parę rzeczy przeżyć i parę książek napisać.

W wieku 16 lat wstąpił do IRA(wcześniej należał do młodzieżówki Fianna Éireann). Został aresztowany w momencie gdy obładowany ładunkami wybuchowymi wybierał się do Liverpool wysadzić tamtejsze doki. Został skazany na trzy lata pobytu w domu poprawczym (tzw. borstal) w Anglii. Później był jeszcze sądzony za usiłowanie zabójstwa dwóch detektywów. Skazany na czternaście lat odsiadki, wyszedł dzięki amnestii z 1946 roku. Na tym zakończyła się jego kariera bojownika o wolność, choć jeszcze w 1947 chwilę posiedział za udział w próbie uwolnienia z więzienia jednego z członków IRA.

To właśnie w więzieniu znalazł czas na pierwsze próby literackie. Pisał sztuki teatralne, opowiadania i wiersze. Tam też nauczył się irlandzkiego. Po odsiadce mieszkał przez chwilę w Irlandii, by następnie przenieść się do Paryża, a potem ostatecznie powrócić do ojczyzny. Jako pisarz był podobno bardzo zdyscyplinowany. Wstawał o siódmej i pisał do południa (wówczas otwierano puby). W 1958 napisał powieść "Borstal Boy" opowiadającą o pobycie w angielskim domu poprawczym (w 2000 roku na jej podstawie nakręcono film). Na tę książkę mam ogromną chrapkę, ale zafiksowałem się, że muszę przeczytać ją w oryginale. Jeszcze do niedawna nowiutkie można było kupić na allegro za niecałe dwie dychy, ale zwlekałem tak długo, aż obudziłem się z ręką w nocniku. Miałem do wyboru: brać po polsku (bo siedmiu dych na oryginał przecież nie wywalę) lub wziąć coś innego, skoro przyszedł czas na tego autora.

Zdecydowałem się na "Ucieczkę" zupełnie nie wiedząc czego mam się spodziewać. Z opisu na okładce i przedmowy dowiedziałem się, że była to kryminalna powieść w odcinkach, którą Behan pisał w 1953 i pod pseudonimem Emmet Street publikował w irlandzkim dzienniku Irish Times. Słuch by zapewne o niej zaginął gdyby autor nie wspomniał o niej po latach w rozmowie z Rae Jeffsem, gdy poprzez cudowny zbieg okoliczności podjęli temat kryminałów. Pod nazwiskiem Behana powieść ukazała się już po jego śmierci.

Tło całej powieści stanowi przestępczy półświatek, jej fabuła zaczyna się w szemranej dublińskiej knajpie piątej kategorii, a kończy w paryskiej restauracyjce. Z jednego miejsca do drugiego doprowadzą nas wydarzenia związane z tytułową ucieczką. Tajemniczy Szef tworzy precyzyjny plan mający na celu uwolnienie z więzienia Mountjoy (jedno z więzień w którym sam Behan miał "przyjemność" przebywać) pewnego Anglika. Szybko przekonujemy się, że plan ma drugie dno i Szefowi wcale nie chodzi o pieniądze, które lekką ręką Anglik oferuje za pomoc.

Powieść jest dość krótka, kolejne zwroty akcji nie są zbyt przewidywalne i całość czyta się bardzo przyjemnie. Nie należy jednak oczekiwać wiele więcej, jest to chyba typowa literatura pulpowa tamtych czasów, a dla jej autora swoisty eksperyment, we wspomnianej rozmowie mówił, że dopiero "kiedy sam spróbował sił w tym gatunku powieści, przekonał się, że to nie jest wcale takie łatwe". Wydaje mi się, że wybrnął z tej próby zwycięsko i jestem zdania, że warto przy tej czy innej okazji "Ucieczkę" przeczytać.

A ja kończę z refleksją, że skoro takie powieści pan Behan pisał "na boku", to nie mogę się już doczekać sprawdzenia kolejnych pozycji.

PS. Jakie jest prawdopodobieństwo, że Kaczmarski patrząc na tę okładkę wymyślił "zęby krat"?

wtorek, 17 grudnia 2013

rozkminka o bratnym 4



16 marca 1978 roku miała miejsce katastrofa w Gabare, największa katastrofa lotnicza w historii Bułgarii. Lecący z Sofii do Warszawy samolot rozbił sie w niewyjaśnionych okolicznościach. Zginęli wszyscy ludzie znajdujący się na jego pokładzie, na czele z wiceministrem resortu kultury Januszem Wilhelmim, postacią kontrowersyjną i w kręgach ludzi sztuki nie darzoną szczególną estymą. Już 23 maja Roman Bratny postawił ostatnią kropkę "Kiepskiego zmartwychwstania", powieści inspirowanej tym tragicznym wydarzeniem. Wydana została jednak dopiero dwa lata później.

Jej główny bohater, którego personaliów nigdy nie poznajemy, narrator sprowadza go do zaimków pisanych niezmiennie wielką literą, to szef Instytutu Historii, nader ważna persona, także (a może przede wszystkim) we własnym mniemaniu. Poznajemy go w drodze na lotnisko w Bukareszcie, w chwili gdy tuż przed odlotem polskiej delegacji do kraju oznajmia zaskoczonej sekretarce-kochance, że ma jeszcze coś do załatwienia w mieście i do Polski wróci później na własną rękę. Zaabsorbowany spotkaniem z nader ważną dla siebie osobą, aż do samego powrotu do Polski nie wie, że samolot którym miał lecieć uległ katastrofie tak poważnej, że jakakolwiek identyfikacja ciał jest niemożliwa. Bohater zostaje uznany za zmarłego i do Warszawy dociera niemal w tej samej chwili gdy rozpoczynają się uroczystości pogrzebowe. W pierwszej chwili chce wyprostować sytuację, dzwoni nawet do ministra, jednak słowa wypowiedziane przez sekretarkę, sugerujące że nie wszyscy są tym faktem zasmuceni, studzą jego zapał. Postanawia nie ujawniać się od razu i chwilę odczekać.

Czekamy wraz z nim, towarzysząc jego wspomnieniom i przemyśleniom. Nie wywołują one jakichkolwiek pozytywnych uczuć względem bohatera. W każdym calu jest szują, wyrachowanym karierowiczem bezbłędnie wyczuwającym skąd powieje wiatr. Doskonale oddaje to wspomnienie jego rozmowy z synem, który również postanowił związać swą przyszłość z historią, zwaną niekiedy nauczycielką życia:

"- A cóż to jest takiego 'uczciwy historyk'? - zapytał prowokacyjnie syna.
- Ten, który szanuje prawdę.
- Prawda? Nic takiego nie ma.
- A więc historyk uznaje kłamstwo?
- Kłamstwo? Każde kłamstwo jest w tym samym stopniu prawdą, w jakim każda prawda musi być kłamstwem. Bo każda nim się w końcu okazuje. To są chwile, w których coś jest prawdą i zaraz staje się kłamstwem. I na odwrót. Taka jest prawda człowieka i jego historii."


Jedynym miejscem gdzie od takiego życia się odgradza jest Puszcza do której od lat jeździ w każdej wolnej chwili, by zapolować i spotkać się z byłym leśniczym Leszkiem, jedyną osobą którą uważa za przyjaciela. Mam wrażenie, że w ten sposób autor chciał podkreślić swoistą dychotomię między cywilizacją, przy każdej okazji usiłującej nas ubrudzić i niczym nieskażoną prostotą natury. Inną cechą każącą się dopatrzeć w bohaterze resztek człowieczeństwa skrytego pod grubą warstwą cynizmu i koniunkturalizmu jest jego tęsknota za córką, którą matka przed laty wywiozła do obcego kraju. Zresztą samo życie polegające na ciągłym niedopuszczaniu do siebie licznych wyrzutów sumienia nie wydaje się godne pozazdroszczenia. Choć sam bohater jest z niego zadowolony i nawet dumny.

Dopiero postawienie w tak bezprecedensowej sytuacji jaką jest uznanie za zmarłego sprawia, że traci grunt pod nogami zawieszony w pewnego rodzaju niebycie. Wciąż odładając na później moment ujawnienia się, bohater obserwuje rozwój sytuacji i analizując ją w myślach, tak naprawdę, zupełnie nieświadomie, sam przed sobą przeprowadza rachunek sumienia. Jak można się domyśleć nie obfituje on w pozytywne wnioski i cały utwór łącznie z pointą przepełniony jest melancholią i pesymizmem.

Warto przeczytać "Kiepskie zmartwychwstanie", utwór krótki, mocny i przejmujący. W swoim czasie podobno dość kontrowersyjny, zapewne poprzez mniej lub bardziej zasadne analogie do rzeczywistej postaci. 112 stron do przeczytania jednym tchem nie zabierze nam zbyt dużo czasu, a całkiem możliwe, że skłoni nas do paru przemyśleń. Dodatkową zachętą może być fakt, że z chomika można ściągnąć utwór w całkiem estetycznym jak na mój gust pdfie.

czwartek, 12 grudnia 2013

rozkminka o bratnym 3



Opis z tyłu okładki przedstawia "List gończy" jako "groteskową powieść science fiction" i wprowadza nas nieco w błąd. Nie przeczytawszy jeszcze jednego słowa, każdy stwierdzi, że trudno nazwać powieścią zeszycik liczący dokładnie 60 stron. Dalsza część opisu choć zapowiada, że jest to powieść "iskrząca się złośliwością, aluzją i żartem", to wciąż w moim odczuciu sugeruje pewną powagę w podejściu pisarza do tematu.
Tymczasem, mamy do czynienia z żartem, czy też jak powiedział Andrzej Sapkowski w odniesieniu do swego opowiadania "Coś się kończy, coś się zaczyna", "jajem". Widać gołym okiem, że Bratny bawił się wyśmienicie pisząc niniejszy utwór, traktując to zapewne jako terapię na otaczającą go rzeczywistość, która zapewne więcej dawała mu powodów do zdenerwowania niż do śmiechu. Sam zresztą się analizował pod tym kątem w wydanym dekadę wcześniej "Pamiętniku moich książek":

"Nie jestem prześmiewcą, a skoro już nim bywam - to zawsze motywacji szukać należy nie we mnie, a w rzeczywistości samej. (...) Groteska rzadko bywa aktem przymierza ze światem, aktem wiośnianego wesela. Rodzi ją najczęściej protest, coś tu jest przedrzeźnione, coś niechciane."

Akcja utworu toczy się na początku trzydziestego stulecia naszej ery. Po tym jak powierzchnia ziemi w wyniku ludzkiej bezmyślności została do reszty zdewastowana. ludzkość przeniosła do podziemi. Tam stworzyli tzw. Państwa Stożka, gdzie ludzie dzielą się na trzy grupy:

"najbliżej ciepła promieniującego z wnętrza ziemi, bytowała klasa nielicznych ideologów, mających nieograniczoną przestrzeń życiową; nad nimi, na skromniejszej przestrzeni, mieścili się, żyli i to dobrze żyli, idealiści, wyżej, w najwęższym miejscu stłoczeni materialiści-robole - ci z wyroków dziejowej sprawiedliwości nie mieli niczego."

Nad nimi, na zniszczonej Ziemi, wśród ruin i zniszczeń egzystują niedobitki, potomkowie ludzi na tyle niezaradnych, że w momencie masowej ucieczki pod ziemię, nie zdołali dopchać się do wind. Ci porozumiewają się jeszcze językiem polskim, stożkowcy do porozumiewania się z nimi potrzebują tłumaczy, sami posługują się już bowiem językiem liczbowym, składającym się z ciągów liczb układających się w znaczenia. Co ciekawe, jedynce zostało przyporządkowane słowo cieszące się kiedyś największą popularnością, ni mniej ni więcej jak swojska "kurwa":

"-(...) To oznaczało kobietę, która za miłość brała pieniądze.
- Przecież zawsze za to bierze się pieniądze. W podziemiu wszystko jest za pieniądze. Miłość podlega zdrowym sprawdzonym na świecie prawom rynku.
- I nikt nie dostaje miłości bezpłatnie?
- Chyba w ramach pomocy socjalnej. Tak zwane biedadupki.
- Naprawdę?
- Wszystkie kobiety w podziemiu biorą za to pieniądze. (...) Pamiętaj, że w kapitalizmie za wszystko się płaci..."


Stopniowe przechodzenie na język liczbowy spowodowany był tym, że od końcówki XX wieku, coraz ważniejszą wartością dla ludzi stanowiła ilość. I tu Bratny trafił chyba w sedno, skoro po dwudziestu trzech latach czytam wywiad z psychologiem Bartłomiejem Dobroczyńskim (chciałbym się nazywać Złoczyński, może stworzę sobie takie alter ego), który konstatuje:

"Funkcjonujemy dziś jako homo computans - człowiek liczący, który jednym rzutem oka na ubranie, fryzurę, samochód, książkę, telefon i inne gadżety zlicza wartość właśnie spotkanej osoby i ocenia czy warto się z nią skumplować, przyda się czy nie."

Tytułowy list gończy zostaje wystawiony za główną bohaterką utworu, tłumaczką z liczbowego na polski i vice versa, która jako członek delagacji udała się na Ziemię, by przygotować tam coroczny seans nienawiści (w ramach którego materialiści-robole znajdują ujście dla swych frustracji demolując dawny gmach KC i zabijając obrońcę, którym, o czym nie wiedzą, jest ziemianin chcący popełnić samobójstwo). W swym roztargnieniu zapomina zabrać utrwalacz orgazmu i zakochuje się z wzajemnością w niedoszłej ofierze. Zostaje na Ziemi wywołując galopadę dalszych wydarzeń. Bratny, równie dowcipny co złośliwy, wbija nowemu porządkowi jedną szpilę za drugą, w groteskowy sposób wyolbrzymiają jego ułomności, wszystko to zaś pod półprzezroczystym płaszczykiem fantastyki naukowej. Można podać tyle przykładów, że po prostu nie mogę zdecydować się na jeden, musicie mi wierzyć na słowo, że w czasie lektury co chwila parskałem śmiechem. Od pewnego momentu, zaczyna to być jednak trochę nużące, zwłaszcza gdy bohaterowie przybywają do Krainy Mormonów Komunizmu" ilość absurdów sięga zenitu. Na szczęście autor chyba zdaje sobie z tego sprawę, bo funduje nam zakończenie zanim zdążymy się znudzić. Zakończenie cokolwiek gorzkie, choć w kwestii wizualnej iście hollywoodzkie.

"List gończy" warto przeczytać jako ciekawostkę, świadectwo swoich czasów, nowej epoki na początku której jeszcze ośmielano się kpić z narzucanej ludziom bogoojczyźnianej wizji Polski. Później śmieszków uciszono, a wspomniana wizja stała się rzeczywistością, z której tylko NIE Urbana ośmielało się otwarcie szydzić. Należy się jednak nastawić na pamflet stylizowany na science-fiction, a nie na science-fiction per se (dobrze użyłem?), by uniknąć rozczarowań. Ostrzegam też, że w zależności od poglądów, wiele osób może w świętym wkurwieniu wyrzucić tę książeczkę przez okno nie doczytawszy jej nawet do końca.

wtorek, 3 grudnia 2013

rozkminka o bratnym 2


"Losy" to kolejna, po "Roku w trumnie" i "Liście gończym", powieść Bratnego jaką przeczytałem w ramach prywatnej akcji przypominania sobie tej postaci. W przeciwieństwie do poprzednich, opublikowana w 1979 powieść nie jest utworem "doraźnym". Obejmuje okres powojennego ćwierćwiecza, rozszerzonego o wspomnienia z lat okupacji i lat ją poprzedzających. Opisywana jest jako kontynuacja "Kolumbów" i rzeczywiście tak jest, z tym że jest to kontynuacja w pewnym sensie. Nie dotyczy bowiem konkretnych losów tych samych postaci, a postaci z tego samego pokolenia symbolicznego rocznika '20.

Akcję utworu można umownie podzielić na dwa główne wątki. Jeden dotyczy wspomnianych Kolumbów, grupy młodych ludzi, którzy w większości poznali się jeszcze przed wojną, ale to lata konspiracji splotły ich losy na dobre i na złe. Na pierwszy plan wysuwa się Jerzy Janas, od którego powrotu do zniszczonej stolicy zaczyna się powieść. Istotną rolę odgrywa też jego ojciec i pierwsza legionowa czwórka z której się wywodził (inny jej członek, poeta Ronczewski, mam wrażenie, że wzorowany był na Broniewskim), a także, w późniejszych latach, syn Kacper. Józefowi, bratu Jerzego, niemal zaraz po wojnie wyjeżdżającemu na Zachód, siłą rzeczy poświęcone jest mniej miejsca, ale również jest ważny. Poza tym, z grupy wywodzi się także najstarszy Andrzej ze swoją dziewczyną Danielą, wzdychający do Danieli Dionizy, który jednak w konspirację nigdy się nie zaangażował i pozostający stale na uboczu, aczkolwiek zawsze służący pomocą, Walek.

Z drugiej zaś strony mamy bardzo ciekawą postać Teofila Haładaja, który wziąwszy udział w ataku na posterunek milicji (do której należał jego starszy brat) został ranny w usta, gdy krzyczał coś, czego po latach nie pamięta, ale podejrzewa, że było to słowo "Polska". Odnaleziony po potyczce przez komunistów, zostaje w wyniku zbiegu okoliczności potraktowany przez nich jak swój, w dodatku bohater. Dostąpiwszy wielu zaszczytów, kontynuuje życie w nowej Polsce, korzystając z wielu jej dobrodziejstw, i w skrócie można powiedzieć, że daleko mu do Konrada Wallenroda.

Losy bohaterów są nierozerwalnie związane z historią ich czasów, ale mam wrażenie, że historia jako taka, zaserwowana jest na zimno, w sposób podręcznikowy i w miarę możności chyba obiektywny. Za to dzieje bohaterów, a zwłaszcza ich liczne przemyślenia, podnoszą znacząco temperaturę fabuły.

Moją uwagę przykuła ważna scena powstańczej retrospekcji, która w innym kontekście pojawiła się później również w "Roku w trumnie", przez co można się domyśleć, że była dla autora ważna.

"Przed wyjściem na akcję, a miała okazać się wcale nie tak groźna, któryś z nich, bodaj czy nie Walek, wgłaskując pociski kaliber 9 do magazynku swego waltera, powiedział: >>Pamiętajcie, ostatni dla siebie<<. >>Ja się nigdy nie zabiję<< - oznajmił nagle Andrzej z tym swoim trochę zawstydzonym, ale bezczelnym uśmieszkiem."

Bardzo ciekawie śledzi się tego typu pełnokrwiste postacie, towarzysząc im przez tak pokaźny wycinek życia, zwłaszcza gdy w tle mamy historię i jej "psie figle" jakby to zapewne ujął Broniewski. Czy na końcu dojdziemy do tych samych wniosków co jeden z bohaterów?

"- Po co takie grzebanie w słowach sprzed ćwierćwiecza? Bo ja wiem, po co? A może robię tak nie tylko przez bierność wobec własnej pamięci, ale i w przekonaniu, że gdzieś w młodości są korzenie wszystkiego - każdego gestu, czynu, przekonań. Bo w końcu, choć człowiek ze swoimi czynami - jest właśnie tym, wypełniający czas oddala go pozornie od młodości, w istocie tylko ją niejako uzupełnia, demonstrując wciąż na nowo siebie, a więc swój charakter, a więc coś, co w zasadzie już młodość kształtuje nieodmiennie? A więc idąc w wiek męski, potem w starość, w istocie wciąż wracamy do korzeni egzystencji - w młodość, w dzieciństwo".

Warto sięgnąć po niniejszą książkę zastanawiając się nad tym zagadnieniem. Oczywiście oprócz dramatycznych wyborów i głębokich przemyśleń, znajdziemy w niej również liczne epizody dotyczące dwóch największych chyba pasji Bratnego, tj. seksu i polowań. Dla tych, którzy tak jak ja, lubią odnajdywać w starych książkach charakterystyczne opisy "dzisiejszej młodzieży" również znajdą parę smaczków, przykładowo syn opowiadający ojcu o seksie zbiorowym i rzucający, że "my się w poczucie przyzwoitości nie bawimy". Również ci, którzy przeszłość lubią odnosić do teraźniejszości, znajdą tu stosowny fragment:

"I doakceptowałeś się Polski, w której nie można grać Mickiewicza, z której trzeba po dyplomie wyjechać i przez miesiąc zmywać w Szwecji talerze, by zostać człowiekiem, który coś ma"

Co bardziej szyderczy czytelnicy mogą dojść do wniosku, że ci co wywalczali nam "wolność" za bardzo skupili się na problemie Mickiewicza, ten drugi traktując po macoszemu.

Tego typu refleksje towarzyszyły lekturze, potęgując wrażenie, że nie zestarzała się i wciąż jest warta przeczytania, teraz może bardziej niż kiedykolwiek, gdy ciągłym powoływaniem się na historię zaciera się prawdę o uwikłanych w nią zwykłych ludziach, tworząc iluzoryczną powiastkę o nieskazitelnych bohaterach na białych koniach i ich wrogów, brzydkich i złych do szpiku kości.

Na deser mój ulubiony cytat, który można zaklasyfikować jako szczyt rozzłoszczenia:

"Już nawet nie patrzył na jej piersi, taki był rozzłoszczony".

niedziela, 24 listopada 2013

rozkminka o bratnym 1


Jak kształtowała się moja dotychczasowa wiedza o Romanie Bratnym? Czytałem kiedyś "Kolumbów", ale nie przeczytałem. Zatrzymałem się na stronie 244 (zakładka wciąż tam tkwi) i miałem zamiar kontynuować, ale jak widać nie na tyle silny, by inne rzeczy bardziej nie zaabsorbowały mojej uwagi. Pewnego razu, będąc u dziadków i przeglądając ich uginające się pod książkami półki, doszukałem się pokaźnego zbioru dzieł tegoż autora. Najbardziej zaskakującą była ta, której okładka pierwsza przykuła moje oko, mianowicie "List gończy". Cholera, pomyślałem, niezła rozpiętość gatunkowa, od powieści o okupowanej Warszawie do science-fiction. Obiecałem sobie, że przeczytam tę ciekawostkę w bliżej nieokreślonej przyszłości, która jak dotąd nie nadeszła.

Ostatnio czytam bardzo powoli (bo na kompie) "Alfabet Urbana". Znalazł się tam i mój stary znajomy pod hasłem "Bratny, Roman". Urban w swoim charakterystycznym stylu dokonuje podsumowania jego osoby i twórczości: "Każdy polski pisarz traktuje się niezwykle serio, siada za biurkiem, nadmuchuje się jak balon, postanawia zostać wieszczem i zabiera się do pisania arcydzieła. Dlatego polskie książki są nie do czytania. Bratny budzi sympatię, bo nie jest nadętym narcyzem. Raz pokazał, że umie pisać i uważa, że to dosyć, już więcej mu się nie chce. Uprawia coś w rodzaju literackiego dziennikarstwa. (...) Strzeli Bratny dzikowi w tyłek - będzie o tym trylogia, wysmarka się, czy też komar go utnie - powstaje minimum nowela. Wszystko to pichci byle jak, okropnym językiem i zestawia ze schematycznych scenek, a jednocześnie pisane to jest z nerwem i na tematy aktualne, więc człowieka wciąga, choć zarazem i odrzuca, jeżeli ma jaki taki smak literacki." Muszę przyznać, że jako osobie wkładająca maksimum wysiłku w zmuszenie się do napisania najkrótszego tekstu, choćby niniejszej rozkminki, taka wydajność i łatwość szalenie mi imponuje. A że smak literacki mam bardzo tolerancyjny, uznałem że czas w końcu odrobić lekcje.

W dalszej części swego opisu Urban pisze sporo o "Roku w trumnie", powieści inspirowanej wydarzeniami z początku lat 80-tych, pisanej "na gorąco" (pierwsze wydanie 1983), która rozwścieczyła środowiska opozycyjne, według Urbana nie tym, że poddawała je krytyce, ale tym, że miała czelność sprzedawać się jak świeże bułeczki. Przy kolejnej wizycie u dziadków, zorientowałem się, że są w jej posiadaniu (dedykacja na pierwszej stronie sugerowała rzecz straszną, pożyczyli ją na wieczne nieoddanie), więc tego samego wieczoru rozpocząłem lekturę. Pierwszą rzeczą, która bardzo mi się spodobała, był pomysł na głównego bohatera, którego czyny i przemyślenia poznajemy dzięki narracji pierwszoosobowej. Jest mianowicie były aktor, w swoim czasie cieszący się wielkim uznaniem, obecnie zaś, w roku 1981, wychodzi z więzienia po dziesięcioletniej odsiadce. Nie jest to jednak koniec wyroku, otrzymał bowiem dwadzieścia pięć lat za "ojcobójstwo" (jak dokładnie z tym było, dowiadujemy się w toku dalszej lektury), dzięki interwencji siostry, która powołując się na zły stan jego serca, wydobyła go z więzienia na rok,
podczas którego ma odbyć potrzebne badania i poddać się ewentualnej operacji.

W ten sposób kreując bohatera, Bratny stworzył postać zupełnie już nie przystającą do otaczającej ją rzeczywistości. Po latach spędzonych w więzieniu, wolność jawi mu się jako obca planeta, na którą, nie wiedzieć czemu, został wysłany. Podkreśla to stale się przewijające "myślenie po więziennemu", narrator od czasu do czasu wspomina swój okres aktorski, nie utożsamia się z nim jednak za bardzo. Częściej zdarza mu się częstować ludzi więzienną grypserą i konstatować, że "kumple spod celi nie uwierzą jak im opowiem". Korzystając z tego przywileju dystansu, autor stara się opisać podniosłe nastroje w bardziej trzeźwy sposób. Nic dziwnego, że nie przyniosło mu to chwały w środowiskach, na których nie zostawia suchej nitki, ale tak naprawdę, gdy się nad tym zastanowić, dystansuje się on od obu stron konfliktu i nie stara się negować samych przyczyn buntu, ani jego początków, rozprawia się tylko ze wszystkimi osobami, które uczyniły sobie z niego swój prywatny teatrzyk i wycierają teraz gębę swoim rzekomym męczennictwem. Czy wspomniane reakcje odbywały się na zasadzie "uderz w stół, a nożyce się odezwą"? Nie mi to teraz oceniać.

Czuje się, że książka napisana jest tak, jak trafnie ujął to Urban - "z nerwem". Językiem się na pewno nie pozachwycamy, ale jest to w pewien sposób uzasadnione, książka wystylizowana jest na zapiski, które główny bohater sporządza w nocy poprzedzającej powrót do więzienia. Sporo więc tam retrospekcji i dygresji, wtrętów na zasadzie "teraz mi się skojarzyło", "teraz mi się przypomniało". Miejscami miałem odczucie pewnego przestoju, jakby autor zaczynał nowy akapit po przerwie i kilka do kilkunastu zdań zajmowała mu rozgrzewka. Jednak osobiście nie mam jakichś większych zastrzeżeń i opinię Urbana traktuję jako typową dla niego przesadę. Jednak pozostając jeszcze w temacie języka, pragnę odnieść się do dwóch tekstów dołączonych do książki w drugim wydaniu. Są to "Roman's Bratny'ego ze współczesnością" Kazimierza Koźniewskiego i "Na gruzach >>Reduty Ordona<<" Jana Lewandowskiego. Chciałbym odnieść się tylko do jednego aspektu, za to poruszanego w obydwu tekstach. Obu krytyków mocno wzburzył nadmiar wulgaryzmów i dosadne opisy scen seksualnych. Koźniewski pisze: "Pod tym względem Bratny osiąga dobrą normę pisarzy amerykańskich. A to już źle bardzo! Maniera epatowania czytelników. Język uliczny, język >>męski<< w nieprzyjemnym znaczeniu. Maniera na stylistyczny brutalizm. Literatura tak stylistycznie traktowana, przestaje być literaturą, szkołą języka i smaku, staje się dokumentem patologii językowej. Literatura nie jest salonem, ale nie powinna być rynsztokiem." Lewandowski, zdaje się bardziej Bratnemu przychylny, wtóruje: "(...) powieść zawiera potężny ładunek erotyzmu, bardzo drastyczne sceny, seks pokazany od podszewki, pozbawiony hamulców. Dla wielu czytelników, niezaangażowanych zupełnie w sprawy publiczne, powieść Bratnego może być pornograficznym studium o >>chcicy<< człowieka - więźnia pozbawionego przez lata kobiety, a przecież nie rezygnującego z męskich ambicji". Warto to zacytować jako ciekawostkę, bo naszła mnie refleksja, że we współczesnej literaturze polskiej (i zapewne każdej innej) trudno byłoby znaleźć książkę mniej wulgarną i seksualnie dosadną od powieści Bratnego. Na koniec chcę jeszcze raz odnieść się do Urbana, który publikując "Alfabet" w roku 1990 taką przyszłość przepowiadał Bratnemu: "Środowisko intelektualne, wywodzące się z dawnej opozycji, które ma w ręku prawie wszystkie wydawnictwa, czasopisma recenzujące, programy kulturalne telewizji, rozbudowany system środowiskowych presji i represji, wykończy teraz Bratnego - jako literata o niewłaściwej orientacji politycznej, który im zalał sadła za skórę. Bratnego i masy jego czytelników rozgrodzi mechanizm totalnego unicestwiania. Bratny samym swoim istnieniem jako pisarz ulubiony obraża wieszcza Miłosza, którego jak nikt nie czytał w wyniku zakazów i tak, dziś nie czyta jako nudziarza." Zerknałem w wikipedię i jakże byłem zdziwiony, że Bratny wciąż żyje (i niech ten stan utrzyma się jak najdłużej). Odruchowo założyłem, że dawno dołączył do stale zwiększającego się grona genialnych twórców, opuszczających ten łez padół. Jednak ostatnia jego powieść to rok 1995, potem cisza. Przypomina mi to Tadeusza Konwickiego, który w tym samym roku rozmyślnie zakończył "Pamfletem na siebie" swą literacką karierę. Jednak od tego czasu wyszły chyba co najmniej trzy książki zawierające rozmowy z nim, syn Holoubka nakręcił świetny film (można obejrzeć tutaj), rzadko, ale regularnie udziela wywiadów do przeróżnych gazet. Bratnego nie ma (a może jest, tylko nie rozglądałem się za nim i dlatego go nie widziałem, ale wątpię). Ciekaw jestem jak to było. Czy z racji wieku i zmęczenia z premedytacją usunął się w cień, czy może po prostu Urban okazał się, niestety, dobrym prorokiem?

Nie wiem, może się dowiem. Tymczasem idę odwiedzić dziadków, oddać "Rok w trumnie" i pożyczyć "List gończy". Może również skłoni mnie do jakiejś rozkminki?

piątek, 22 listopada 2013

rozkminka o anty-anty

Współtwórcę tego dzieła chętnie bym poznał (tego od flamastra, nie od szpreja). Świetny pomysł i sugeruję, by widząc różne takie niezbyt nam odpowiadające malunki na murach, zamiast biadolić, przerabiać na inną modłę. Coś na zasadzie Kidda: "Podobno jestem zjebem, co tam biorę w nocy spray/Każde HG na mieście ma nagle dopisek Wells"

piątek, 15 listopada 2013

rozkminka o falkonie

Tydzień mija od rozpoczęcia tegorocznego Falkonu, można więc z perspektywy czasu opisać i ocenić to wydarzenie z całą subiektywnością na jaką mnie stać. Był to trzeci konwent w mojej karierze i chyba bawiłem się na nim najlepiej. Nie wiem jak duży wpływ na to miał fakt, że był to mój pierwszy konwent nie w Warszawie. Co wygenerowało jedną tylko istotną niedogodność, mianowicie z mojej wsi brak jakichkolwiek połączeń z Lublinem i trzeba kombinować na około. Jak zacząłem kombinować to koniec końców wyszło na to, że musiałem zrywać się o 5.30, przesiadać się w Białymstoku, a już na miejscu drałować z dworca PKS (podobno najbrzydszy w Polsce, nie mam zbyt wielkiego porównania, ale jestem w stanie w to uwierzyć) do punktu docelowego jakim były Targi Lublin. Tam spotkanie z moim ziomkiem Jasiszem i błyskawiczna akredytacja. W tym momencie poczułem, że wszystko idzie ku lepszemu, bo w pamięci miałem Polcon. Co prawda na rozpoczęcie jakichkolwiek punktów programowych i otwarcie szkoły z miejscami noclegowymi musieliśmy czekać jeszcze ponad dwie godziny, ale szatnia działała sprawnie, można było zostawić graty i przejść się na Stare Miasto. Które jest zresztą zajebiste, takie stare i takie miejskie. Dzięki temu, że byliśmy w pierwszej grupie która hurmem wdarła się do noclegowni, byliśmy w tej luksusowej sytuacji, że wszystko było blisko (dworzec PKP, Biedronka) i w tej kwestii zero stresów.

Piątek to spotkanie z Pilipiukiem i prelekcja Krzysztofa Piskorskiego "Szaleni naukowcy, szalone teorie". Potem włóczenie się po terenie konwentu, zamuła i wstępne ustawianie się na sesję w ramach Orient Expressu.

Sobota to spotkanie autorskie z Piskorskim. Sesja w norweski system indie "Itras By" - nieźle odjechany setting w klimacie surrealistycznego noir w mieście ze snu. MG odwalił kawał dobrej roboty bardzo plastycznie oddając realia świata i wyszła z tego niezła historia z ładnie podsumowującym wszystko epilogiem. Tylko mechanika wydała mi się dość pretekstowa, ale może musiałbym jeszcze przynajmniej raz zagrać, by to należycie ocenić. Potem spotkanie z kolesiem prowadzącym warsztaty dla scenarzystów, kompletnie nie pamiętam o czym była mowa, ale pamiętam, że było dość ciekawie. Potem przyhaczyliśmy o games room, by następnie udać się na spotkanie z Komudą. Jak dotąd dwa na trzy spotkania były z pisarzami, którymi średnio się jaram, zastanawiam się czy to z mojej strony jakaś podświadoma forma masochizmu? No ale potem było spotkanie, którym ostro się zajarałem i siedziałem jak urzeczony. Wiedziałem już wcześniej, że gościem specjalnym konwentu będzie Kevin J. Anderson i choć niewiele mi to nazwisko mówiło, to gdzieś z tyłu głowy zaświeciła się lampka z napisem "STAR WARS". Sięgnąłem na półkę i rzeczywiście miałem tam jedną pozycję sygnowaną tym nazwiskiem, z tym że był to zbiór opowiadań, którego był "tylko" inicjatorem, jego opowiadanie było tam jedno. Ale sam zbiór, a chodzi oczywiście o "Opowieści z kantyny Mos Eisley" był książką, którą naprawdę się jarałem za dzieciaka. Gdy po raz pierwszy oglądałem "Nową nadzieję" zajebiście spodobała mi się knajpa zaprezentowana widzom w krótkiej dość scenie. Gdy więc dowiedziałem się, że każdej pojawiającej się tam nawet przez sekundę postaci poświęcono opowiadanie, łyknąłem to jak młody pelikan. Jak tak teraz na to patrzę, dochodzę do wniosku, że zawsze jarałem się klimatami tanich spelun i drobnych przestępców. Piętnaście lat temu czytałem opowieści z kantyny, teraz czytam opowiadania Marka Nowakowskiego, na jedno wychodzi. Trochę mi było wstyd, że poza tym nie znałem ŻADNEJ książki przemiłego pana Andersona, ale mam zamiar to nadrobić, zwłaszcza że opis jednej bardzo mnie zainteresował. Chodzi o "Hellhole", opowieść o zniszczonej planecie na którą zsyłani są więźniowie, ale znajdziemy tam też wszelkiej maści desperatów o przeróżnych motywacjach. W pewnych aspektach przypominało mi to "Następnego do raju" Hłaski w kosmosie. Na pewno po to sięgnę prędzej czy później. Po spotkaniu poprosiłem o autograf na "Opowieściach", sytuacja bez precedensu. Na dobranoc była jeszcze rozgrywka w Opowieśći z karczmy i Untill We Sink.

Niedziela to prelekcja o tworzeniu postaci, która dość szybko przerodziła się w dyskusję o odwiecznym konflikcie na linii MG-gracz, dyskusję która się przeciągnęła i była kontynuowana na korytarzu, ale i tak była jałowa, moim skromnym zdaniem. Potem byłem na spotkaniu z Grzędowiczem, którego to autora żadnej książki jak dotąd nie czytałem, ale trzeba było jakoś spędzić wolną godzinkę. Potem kolejne spotkanie z Andersonem, tym razem z panią tłumacz, nie miałem dość po poprzednim. Potem kolejna zajebista prelekcja Piskorskiego, tym razem "Z archiwów podboju kosmosu". Każdemu kto będzie miał okazję, szczerze polecam prelekcje tego pana. Książki oczywiście też, choć sam jak dotąd czytałem tylko "Zadrę", ale nie mam powodów by wątpić, że pozostałe są równie dobre. Potem był obiad w knajpie o nazwie Giuseppe, a potem sam już nie wiem, oglądanie jakichś przebieranek na scenie, jedno to był cosplay i było coś jeszcze, ale nie pamiętam pod jakim szyldem. W międzyczasie bardzo ciekawa prelekcja "Gra w kulturę" gdzie prelegent ukazywał analogie między współczesną popkulturą, a mitami opowiadanymi przed wynalezieniem pisma. Wszystko wyłożone z tołkiem, którego zabrakłoby gdybym usiłował rozkminkę tę dokładniej przytoczyć. Na koniec zaliczyłem warsztaty literackie, podczas których z panem Jasiszem rozkminiliśmy pewien długoterminowy zakład, o którym nie będę się rozpisywał, bo czuję że przegram. Żałuję, że w niedzielę zamuliliśmy jeśli chodzi o sesje, bardzo chciałem wypróbować Durance, no ale wyszło jak wyszło.

Poniedziałek to końcówka, z samego rana kupno biletów, potem prelekcja o podziale władzy w rpg, a na finał "Seks w polskiej literaturze fantastycznej" - panel sprowadzający się do niczego więcej jak, nomen omen, pierdolenia o dupie Maryny czy kogoś tam, niestety. Później powrót przez opętaną "patriotycznym" szałem Warszawę, gdzie dopadło mnie takie zmęczenie, że nawet stać nie miałem siły i wiem już jak musi się czuć kutas impotenta. Ogólnie było zajebiście, może tylko warunki noclegowe nie były zbyt komfortowe, ale z każdą nocą człowiek się coraz bardziej przyzwyczajał więc nie ma co płakać. Mogłem co prawda w stolicy na trochę się zatrzymać, może coś by się jeszcze rozegrało, ale chuj tam.

A na lubelskim dworcu w poniedziałek Okoliczny Element stał, wtf?

niedziela, 27 października 2013

rozkminka o śmierci lou

Ale dziwna faza, po przesłuchaniu najnowszej płyty (czy raczej trzech płyt) Świetlików, odpaliłem sobie płytę Lou Reeda pt. "Magic and Loss" no i słucham sobie, słucham, jestem na ostatnim numerze i od niechcenia wchodzę w jego profil na lastfm, czytam komentarze i dowiaduję się, że w trakcie gdy słuchałem płyty, na necie pojawiła się wiadomość o śmierci jej twórcy. Magia i strata normalnie. Chyba odpalę jakąś kolejną w tych okolicznościach przyrody :(

sobota, 19 października 2013

rozkminka o wspólnym raku


Z tytułem "Wspólny pokój" po raz pierwszy zetknąłem się w kontekście filmografii Wojciecha Hasa. Ale w wyniku splotu rozmaitych okoliczności po film nie sięgnąłem. A jakiś czas temu dokonując rekonesansu domowego księgozbioru, w oko wpadła mi książka o tym samym tytule. Muszę przyznać, że nawet nie byłem pewien, czy mam do czynienia z literackim pierwowzorem wspomnianego filmu (tak!), czy to przypadkowa zbieżność (nie!). Powodowany ciekawością, po przeczytaniu krótkiego opisu na okładce, przetransportowałem książkę na półeczkę przy łóżku. Długo nie mogłem się jednak za nią zabrać, cały czas coś innego zajmowało moją uwagę, gdy w końcu jednak sięgnąłem po dzieło pana Uniłowskiego, wsiąkłem.

Zacząłem je czytać późno w nocy z założeniem "jeden rozdział i spać". Przeczytałem trzy. Wtedy właśnie do głowy przyszedł mi tytuł niniejszej rozkminki. Skojarzenie z jedną z moich ulubionych książek wszechczasów, "Zwrotnikiem Raka" Henry'ego Millera, było tak silne, że nie mogłem wyjść z podziwu, zwłaszcza, że nasz rodak wyprzedzał swym dziełem amerykańskiego ekspatrydę o trzy lata, w dodatku był dwa razy młodszy. W głowie roiła mi się wyczerpująca analiza porównawcza obu tych dzieł (której nawet nie udaję, że udałoby mi się dokonać) i w ogóle czułem się jakbym dokonał epokowego odkrycia. Jednak w miarę dalszej lektury, owe początkowe zbieżności zaczęły się coraz bardziej rozjeżdżać, mimo to uważam, że parę słów o nich warto nadmienić.
Oba dzieła zostały opublikowane na początku lat trzydziestych, "Wspólny pokój" w 1931, a "Zwrotnik Raka" w 1934. Oba są w bardzo dużym stopniu autobiograficzne i wydaję mi się, że motto z Emersona, przyświecające "Zwrotnikowi":
"Powieści te ustąpią kiedyś miejsca pamiętnikom lub autobiografiom - książkom bez wątpienia fascynującym, jeżeli tylko człowiek będzie wiedział, jak dokonać wyboru spośród tego, co nazywa swymi przeżyciami, i jak prawdziwie zarejestrować prawdę."
moglibyśmy przy odrobinie dobrej woli odnieść do powieści Uniłowskiego. Już choćby sposób przedstawiania kolegów, Stanisława Ryszarda Dobrowolskiego jako Zygmunta Stukonisa i Stanisława Marii Salińskiego jako Dziadzi, przypomina millerowskich Carla, Van Nordena (odpowiednio Alfreda Perlesa i Wambly'ego Balda) i innych. Akcja "Wspólnego pokoju" ma miejsce w międzywojennej Warszawie, warto dodać, że zwanej niekiedy "Paryżem północy". Bohaterem jest młody, aspirujący literat, wracający do stolicy po sześciomiesięcznym pobycie w Zakopanem gdzie kurował sterane gruźlicą płuca. Po powrocie wynajmuje od matki przyjaciela miejsce w tytułowym wspólnym pokoju, by potem wraz z kolegami po piórze trwonić czas w kawiarniach i knajpach. Mam wrażenie, że z pierwszoosobowym narratorem „Zwrotnika Raka”, Amerykaninem, który do Paryża został „wysłany z powodu, którego do dziś nie udało mu się odgadnąć” i który ustawicznie żyje kosztem innych ludzi, większość swego czasu poświęcając kopulacji, Lucjan Salis (alter ego Uniłowskiego) mógłby znaleźć sporo wspólnych tematów do rozmów. Wspomniana kopulacja nie zajmuje może we „Wspólnym pokoju” tyle miejsca co w „Zwrotniku”, opisy też nie są nawet w jednej setnej tak rażące, jednak wydaje mi się, że sposób w jaki przedstawiono aspekt seksualny, mógł być jak na tamte czasy dość kontrowersyjny. A pewnej anegdoty opowiadanej przez jednego z bohaterów, nie powstydziłby się zapewne sam Miller.

Różnice dzielące obie powieści wynikają według mnie z zasadniczych różnic pomiędzy ich bohaterami. Lucjan Salis jest człowiekiem młodym (chyba 22 lata, jeśli dobrze pamiętam), pokładającym wiarę w moc literatury, choć dostrzegający apatię i wewnętrzną pustkę, swoją, kolegów po piórze i reszty środowiska. Zależy mu jednak na przerwaniu impasu i dokonania czegoś znaczącego na starych zasadach. Mimo szczerych chęci swój czas trwoni jednak na libacjach z przyjaciółmi, przynajmniej dopóki na przeszkodzie nie stanie mu nawrót choroby, która jest zresztą kolejną cechą odróżniającą go od paryskiego kamrata. Henry Miller, bo tak chyba śmiało możemy nazwać bohatera „Zwrotnika”, to człowiek w okolicach czterdziestki, czyli siłą rzeczy o dwadzieścia lat bardziej doświadczony. Podczas gdy Stukonis wciąż marzy o wspięciu się na literacki parnas, on stwierdza co następuje:
Jeszcze rok, pół roku temu, sądziłem, że jestem artystą. Teraz nie zastanawiam się już nad tym. Po prostu jestem. Wszystko, co było literaturą, opadło ze mnie. Bogu dzięki, nie trzeba już pisać żadnych książek.
Zapiski te sprowadza do roli paszkwilu, którym opluwa najbardziej cenione przez ludzi wartości. Życie niczym nie skrępowane, abnegackie nawet, stawia na piedestał i nim zastępuje swoją twórczość. Możemy nawet przyjąć, że odbija się to w warstwie formalnej, gdy porównamy trzecioosobową narrację utrzymanego w całkowicie realistycznej konwencji „Wspólnego pokoju” ze „Zwrotnikiem Raka” pisanym w pierwszej osobie, gdzie jak najbardziej dobitne i anegdotyczne fragmenty przeplatają się z dalekimi, wręcz surrealistycznymi odlotami, wahającymi się od rozbuchanej poezji do feerii bluzgów, gdzieniegdzie zaś łączącymi te bieguny w jeden.

Dochodzę do wniosku, że gdyby Salis spotkał Millera, mógłby odnaleźć w nim swojego mentora, który wyzwoliłby go z okowów narzucanych samemu sobie ograniczeń, zawartych w zbyt dobrze znanej każdemu próbującemu swych sił w pisarstwie refleksji:
Wszystko, co się pisze, jest dobre w trakcie roboty, później – nędza.
Ciekawe, jak po całonocnej zapewne konwersacji z rozpasanym gawędziarzem, potoczyłyby się losy młodego warszawskiego literata. Znając życie, bardzo podobnie, ale kto to może wiedzieć?
Zastanawiam się, w jakim stopniu owe podobieństwa są moim wymysłem, a w jakim są do wybronienia. Chętnie poczytałbym, co ma do powiedzenia na ten temat ktoś bardziej ogarnięty ode mnie. Póki co muszę się jednak zadowolić własnymi przemyśleniami, a jeśli ktokolwiek poświęcił swój czas na przeczytanie tych wypocin, a nie zna któregokolwiek z opisywanych tu dzieł, polecam mu je z całego serca.

PS. W kwestii „dzisiejszej młodzieży”. We „Wspólnym pokoju” dowiadujemy się, że bohater debiutował alkoholowo w wieku 14 lat. Z kolegami z gimnazjum mieli w zwyczaju dwa razy w tygodniu zrywać się z lekcji i chodzić na wódkę, by potem, „wyrobiwszy się dramatycznie”, zaczepiać młode dziewczyny spacerujące po Łazienkach. Przypominam, rocznik 1909.

środa, 25 września 2013

rozkminka o pisarzu i błaźnie

Robert Snyder, kręcąc dokument przybliżający nam postać Henry’ego Millera, pisarza legendarnego już za życia, nie silił się na tworzenie czegoś odkrywczego, wymyślnego, obfitującego w suspensy i zwroty akcji*. Postawił na prostotę, co jak często bywa, okazało się kluczem do sukcesu. W świetle reflektorów postawił głównego bohatera i pozwolił mu mówić, samemu pozostając w cieniu kamery. A Miller, urodzony gawędziarz, wyśmienicie wywiązał się ze swego zadania.

W trakcie filmu pisarz przytacza anegdotę, którą można potraktować jako klucz do jego osobowości. Gdy po zakończeniu liceum świeżo upieczeni absolwenci pytani byli kim chcą zostać w przyszłości, bohater filmu Snydera odparł krótko: klaunem. Z jednej strony był to na pewno efekt wrodzonej przekory i braku szacunku dla wyniosłych autorytetów i zastanych modeli życia doskonale widoczny w jego twórczości, z drugiej jednak przykład jakże trafnej autoanalizy, doskonale widocznej przez całą długość dokumentu. Niczym nie skrępowany optymizm i figlarny błysk w oczach towarzyszą mu nawet podczas opowieści o, na szczęście nieudanej, próbie samobójczej.

Pisarz, raz skryty w domowym zaciszu, innym razem pływający w basenie lub spożywający posiłek w towarzystwie przyjaciół, opowiada o swoim życiu, począwszy od dzieciństwa spędzonego w Brooklynie, rodzinie i najbliższym otoczeniu, kolejnych podejmowanych posadach, pierwszych powieściach tworzonych jedynie w myślach, by później za namową drugiej żony, rzucić pracę (najszczęśliwszy dzień w życiu), i na poważnie zająć się pisarstwem. Nie może oczywiście zabraknąć opowieści o późniejszym wyjeździe do Paryża, latach spędzonych na włóczędze po ulicach miasta, przygodnym seksie i kombinowaniu skąd wziąć pieniądze na obiad. Wszystko to zaś doprowadziło do wydania „Zwrotnika Raka”, debiutanckiej, będącej początkiem pisarskiej kariery, powieści.

Oprócz czysto biograficznych faktów, usłyszymy też wiele refleksji na temat sztuki, a jeszcze więcej na temat sztuki życia. Poza tym pisarz odczytuje na głos fragmenty kilku swoich powieści. W roli postaci drugoplanowych zobaczymy przyjaciół Millera, toczących z nim konwersacje na przeróżne tematy. Chociażby Anais Nin (której Snyder poświęcił swój późniejszy film "Anais Nin Observed"), Lawrence’a Durrela czy Alfreda Perlesa. Wszystkie ukazane w sposób uwypuklający ciepłą atmosferę jaka musiała między nimi panować.

Reżyser zapowiadał kontynuację filmu, w której usłyszelibyśmy historię dalszych losów pisarza, po tym jak opuścił Francję, by po niedługim czasie odnaleźć swe ostateczne miejsce na ziemi w Big Sur w Kaliforni. Niestety, projekt nie doszedł do skutku, musimy zadowolić się opisywanym tu filmem, na szczęście oglądając go nie mamy poczucia straty, gdyż jego główną zaletą jest poczucie obcowania z niebanalną postacią pisarza, a nie fakty encyklopedyczne, które możemy przecież odnaleźć w wielu innych źródłach.

*pisałem jakoś niedługo po obejrzeniu "Sugar Man"

piątek, 16 sierpnia 2013

deadlandsowa kampania sobka sesja 2

Na ranczo McKenzy'ego dotarłem na miłym rauszu. Odprawiłem woźnicę, mówiąc mu, by przyjechał po mnie wieczorem. Pomyślałem sobie, że od południa do zmroku sprawę powinienem załatwić, a jeśli nie, to lepiej się stąd wynosić. Przy bramie przywitał mnie jakiś przydupas, później poznałem jego imię - Mark. Robił mi trudności, ale w końcu przekonałem go, by zaprowadził mnie do swego szefa. Po drodze przydybałem pokojówkę, prosząc ją, by przyniosła mi jakieś chlańsko. Przyniosła mi jakiegoś markowego sikacza, nie cierpię tych jaśniepańskich wymysłów, ani się tym upić, ani co. Ale darowanemu koniowi, et tecera. McKenzie na początku wywarł na mnie dobre wrażenie, pozory mylą, ale o tym później. Odpowiedział na wszystkie pytania, zreferował sprawę tajemniczych zniknięć, okazuje się, że najpierw zaczęło znikać bydło, później zniknęło dwóch przydupasów McKenzy'ego, a później szeryf, który sprawę miał wyjaśnić. Ten szeryf co to po nim ręka została, nie ten co mi się rano w Clown Town pod nogami pałętał. Myślę sobie jak tu z tej sprawy najłatwiej się wymigać i widzę, że co jak co, ale na miejsce zajścia muszę się wybrać, żeby w razie czego ranczer nie zeznał potem, że olałem sprawę. Poprosiłem o konia i przewodnika, na tego ostatniego został wyznaczony spotkany przy bramie Mark. W chwili gdy staliśmy przy koniach i omawialiśmy kwestie ekwipunku, zobaczyłem typka wchodzącego do jakiejś kanciapy. Poznałem go od razu, jeden z tych "dżentelmenów" z którymi mieliśmy zatarg w saloonie. Pobiegłem za nim, kątem oka zauważyłem podjeżdżającego do rancza szeryfa z jakimś kolesiem. Czym prędzej wszedłem do budynku, by załatwić sprawę i wtedy się zaczęło. Wyciągnąłem gnata i wycelowałem w marudera, mówiąc, że jest aresztowany. Sięgnął po gnata, chciałem mu go wystrzelić z ręki i z pewnością by mi się to udało gdyby nie pieprzony szeryf, który właśnie wszedł i podbił mi rękę. Wkurwiłem się, człowiek się stara, a jakieś leszcze mu szczają do butów. Wyszedłem, zamknąłem drzwi i słuchałem strzałów dochodzących ze środka. Na zewnątrz zaraz zrobiło się zbiegowisko, przyleciał McKenzie i chcieli nas zlinczować, a ja nawet się tym nie przejąłem tak mi się chciało pić. Nagle jak spod ziemi zjawił klecha wielki jak stodoła. A razem z nim zakonnica chuda jak wyschnięty badyl. Ksiądz wstawił taką gadkę, że choć akcent miał gorszy od meksów, wszystkim opadły szczeny i puścili nas wolno, pod warunkiem, że wyjaśnimy sprawę zniknięć. Dali nam nawet dwóch kolesi do towarzystwa (w tym Mark), na oko straszne łamagi, ale z doświadczenia wiem, że jak na pustkowiu skończy się prowiant to dobrzy i tacy. Ruszyliśmy w drogę, zrobiło mi się trochę słodko-gorzko, ale ksiądz poczęstował mnie winem, którym się trochę poleczyłem. Gdy przybyliśmy na miejsce odkupiłem od Marka dużą butlę whisky. Przyssałem się do niej jak do cycka mamuśki i od tej pory niewiele pamiętam. Las, ciemność rozświetlane słabym blaskiem ogniska, wrzaski, krzyki, strzały. Rano okazało się, że Mark i jego kumpel gdzieś zniknęli, a reszta opowiadała, że napadła nas jakaś bestia, Scott (ten kumpel szeryfa) ją wykończył, a ja uratowałem życie księdzu. Zastanawiam sie teraz jak to ładnie ująć w raporcie, żeby trzymało się kupy. Bestia nad ranem była już kupką popiołu, więc w przynajmniej kwestii muszę użyć wyobraźni.

niedziela, 11 sierpnia 2013

deadlandsowa kampania sobka sesja 1

Zawitałem do kampanii toczącej się od jakichś 2-3 sesji. Wpadliśmy na genialny pomysł, że każdy będzie spisywał wydarzenia z perspektywy swojej postaci. Oto wspomnienia Asha Crabtree, podstarzałego Texas Rangera, weterana wojen z Meksykiem, Indianami i Secesyjnej, nałogowego (choć to za słabe określenie) alkoholika

Jakieś dwa dni drogi przed Clown Town wychlałem ostatnie krople whisky. Reszta drogi o suchym pysku, powtórka ze zbyt dobrze znanego koszmaru. Delirka tak mną telepała, że ledwo mogłem utrzymać się na koniu. Prawdę mówiąc nie pamiętam jak przyjechałem do miasta. Stoję przy barze i jednym łykiem obalam jakąś połowę zawartości litrowej butelki. Uf, co za ulga... Co ja tu właściwie robię? Powoli skrawki wspomnień układają się w miarę logiczną całość. Przysłali mnie wyznaczając dwa zadania. Pierwsze to zgłosić się do saloonu (zajeżdża ironią losu) i odebrać od barmana jakąś skrzynkę. Później przywieźć ją do centrali. Ale wcześniej zadanie numer dwa: w mieście w tajemniczych okolicznościach znikają ludzie i mam to wyjaśnić. Pierwsze zadanie jest z gatunku tych, które od biedy lubię. Zrobić to, to i to, bez wydziwiania. Drugie należy do tych, które nazywam kurewskimi, choć zbyt rzadko jak na mój gust mają związek z tymi miłymi paniami. Myśleć, kombinować... Już teraz wiem, że po prostu narąbię się jak drwal i w pijanym widzie narozrabiam licząc na łut szczęścia i uśmiech losu. Odrywam w końcu usta od butelki, wreszcie czuję, że żyję. Ejże, ktoś chyba wypowiedział moje imię, odwracam się. Szeryf, morda jakby znajoma. Siedzi przy stole, a na stole metalowa skrzynka. Nie trzeba geniusza, którym na pewno nie jestem, by odgadnąć, że to zadanie numer jeden. Wdaję się gadkę z szeryfem, z którym chyba się znamy, mówi, że oddaje mi skrzynkę i swój dług wobec nas uznaje za spłacony. Nie wiem o co chodzi, na wszelki wypadek traktuję go z góry. Zauważam, że skrzynka jest otwarta, zaglądam do niej, bagatela, jakieś 20000 baksów w złocie. Koleś zaczyna się tłumaczyć, dlaczego skrzynka jest otwarta, próbuje opowiedzieć mi historię swego życia, ale ja czuję już ten znajomy szum w głowie i mam wszystko w dupie. Jack, barman i mój kumpel z dawnych lat podchodzi do nas i coś mówi. Nagle do mojej świadomości brutalnie wdziera się tętent kopyt na zewnątrz. Z szeryfem chwytamy skrzynkę i niesiemy ja na zaplecze. Słyszymy jak jakaś banda włazi do saloonu. Nie będę się chował po kątach, otwieram drzwi, pierwsze co widzę to jankeskie mundury, część z nowoprzybyłych to chyba jacyś maruderzy. Odruchowo zdejmuję z głowy kapelusz z odznaką i rzucam go za siebie. Chlubię się swą odwagą, ale samobójcą nie jestem. Banda nie wpadła tu na martini, przeszukują metodycznie całą knajpę, myślę sobie, że nie minie dużo czasu jak znajdą skrzynkę (czego innego mieliby szukać), trzeba działać. Gdy przechodzę przez bar coś mi odbija i każę im wznieść wraz ze mną toast za Unię. Na swoje nieszczęście wyrzucają mnie za drzwi. Z butelki, której ani przez chwilę nie wypuściłem z ręki konstruuję bombę zapalającą, biorę dubeltówkę, a po chwili zaczyna się strzelanina. Ich dziesięciu kontra ja i szeryf, Jackowi tak obili mordę, że leży na podłodze i kwili. Wygarniam z dubeltówki do trzech typów, potem wzniecam pożar moją bombką, w obliczu takiej przewagi nie ma co się szczypać, jeszcze jednego bandziora rozwalam z colta. Urywa mi się na chwilę film, bandyci chyba zwiali, mój koń też, świadomość mi wraca gdy stoję przy koniu szeryfa, a szeryf okłada mnie kolbą. Chce mnie zakuć w kajdanki, ale nagle zaczyna wrzeszczeć "złodziej, ukradł skrzynkę" i rzuca się w pogoń. Ja w tłumie, który właśnie skończył gasić sąsiadujące z saloonem biuro szeryfa (saloon można uznać za niebyły) dostrzegam burmistrza i staram się przekabacić go na swoją stronę. Szeryf wraca ze skrzynką rozwaloną w drobny mak, zaczynają się kłócić z burmistrzem co z nią zrobić. Staram się wtrącać mądre uwagi, ale niezbyt mi to wychodzi. W końcu oddają mi skrzynkę, ale zarówno szeryf jak i burmistrz są na mnie wkurwieni i każą mi wynosić się z miasta. A przecież mam jeszcze jedno zadanie... W tłumie znajduję woźnicę, który za drobną opłatą zgadza się mnie wywieźć z miasta. Pytam go o tajemnicze zniknięcia, okazuje się, że jedną z ofiar był POPRZEDNI szeryf, została z niego tylko ręka. Obecny szeryf funkcję swą piastuje od jakichś dwóch dni. Warte odnotowania, choć sam nie wiem na cholerę. Woźnica mówi, że więcej informacji mogę zdobyć na ranczu niejakiego McKenzie. Cóż, w mieście i tak nie mam póki co czego szukać. Jedziemy na ranczo, po drodze zakopuję złoto w pobliskim lesie, w tylko sobie znanym miejscu, sporządzam też plan, który tylko ja dam radę odczytać (mam nadzieję). Żeby tylko na ranczu nie żałowali mi alkoholu, bo znowu nic nie mam ze sobą, a czuję, że trzeźwieję.

wtorek, 16 lipca 2013

wczoraj i dziś 2

Artur Zawisza o noszeniu koszulek ze swastyką:

Nikt na poważnie nie zakłada koszulki ze swastyką. Nie znam nikogo, kto serio wierzyłby w nazizm czy miał poglądy zbliżone do NSDAP. Jeśli więc ktoś taką koszulkę wkłada, zapewne jest to tylko prowokujący dowcip, robi to autoironicznie, dla śmiechu.

Kaowiec z "Rejsu" o piosence "Były maje, były bzy"

Jeżeli ktoś u nas w tej chwili, na bieżąco, w konkretnych bardzo okolicznościach, jak teraz żyjemy prawda wszyscy w końcu tutaj gdzieś, i ktoś nagle śpiewa, że jest mu nie dobrze, że nie ma konkretnego celu, w czasach kiedy dookoła od celów jest aż... aż... aż gęsto aż... aż się mnożą te cele w ogóle aż jeden za drugim następuje, gdzie kolektyw obok kolektywu, gdzie ludzie są na prawdę wszędzie razem, gdzie ciągle... gdzie ciągle czują się jakoś związani ze sobą i nagle ktoś śpiewa, że jest samotny i, że nie ma się gdzie przystosować i, że nie ma nikogo, że... że... że w ogóle nie wie co ze sobą zrobić, że tęskni za czymś bliżej nieokreślonym, skoro wiadomo, że mamy bardzo konkretne cele i konkretne dążenia i wiemy za czym mamy... jeżeli mamy tęsknoty to wiemy jakie to są tęsknoty i bardzo są konkretne, jeżeli ten ktoś w ten sposób śpiewa, panowie, no to przecież panowie... to przecież... to on nie śpiewa tego serio po prostu. (...) To on nie śpiewa tego serio wtedy. Przecież. I to należy zrozumieć. I tutaj wydaje mi się, że panowie po prostu mylnie interpretują. On po prostu śpiewa żartobliwie, ironicznie, ze stosunkiem jakimś takim żartobliwym do tematu i do samego siebie, że on w ten sposób śpiewa. I w związku z tym twierdzę, że nie jest to piosenka smutna, pesymistyczna, że jak pan mówi, że chwyta, ale że taki jest łzawy, to nie jest łzawa piosenka tylko ja twierdzę, że jest to piosenka optymistyczna, żartobliwa, wesoła z akcentami humorystycznymi. W sumie uważam, że potrzeba nam jest zdrowych, wesołych, optymistycznych piosenek właśnie takich... Nawet czasami żartobliwie-ironicznych.

sobota, 22 czerwca 2013

rozkminka o przyczynie

DROGI CZYTELNIKU
Kolejna tajemnicza osoba, która prostym napisem na słupku podtrzymującym daszek ocieniający bulwarową ławkę, wyraziła coś, co genialnie podsumowuje genezę przynajmniej 90% arcydzieł wszelkiego rodzaju. Coś każe nam odcisnąć piętno swej osoby na otaczającej nas rzeczywistości. Najprostszym sposobem jest nabazgranie wspomnianego wyżej "DUPA" lub czegoś w tym guście, czasem jednak z niewiadomych przyczyn uznajemy to za niewystarczające i decydujemy się na wypowiedź mniej lakoniczną. Ale jej źródło pozostaje w gruncie rzeczy niezmienne.

czwartek, 11 kwietnia 2013

wczoraj i dziś

Pewien artykuł z Wysokich Obcasów (fetyszyzm zobowiązuje mnie do lektury), a zwłaszcza jeden smakowity fragment, skojarzył mi się z fragmentem "Pięknych dwudziestoletnich" Hłaskowera.

Link do artykułu

Tu fragment:
Natalia, 21 lat, studiuje dziennikarstwo, działa w Polskiej Partii Narodowej

Radia Maryja zaczęłam słuchać w wieku 17 lat. Chciałam się przekonać, co to jest. Odpowiadało mi światopoglądowo. Za dużo było jednak o Bogu, a ja zupełnie nie tego szukałam. Interesowałam się nacjonalizmem: Narodowym Odrodzeniem Polski, ONR-em. Pisałam teksty publicystyczne, wiersze. O Aleksandrze Łukaszence tak:
''Szanuję go bardzo i lubię,/
Choć nie jest on z mojej Ojczyzny./
Niech żyje i stoi przy swoim/
Nasz Sąsiad, cud - Syn Słowiańszczyzny!''.

Kurwa mać, ludziska, toż to obleśny socrealizm-zombie wygrzebuje się z piachu. Do "Niech żyje nam towarzysz Stalin, co usta słodsze ma od malin" trochę brakuje, ale nie każdy ma nazwisko do którego można dopasować tak zajebiste rymy.

A fragment z Hłaski?

Proszsz baadzo:
W roku 1954 odbył się w Oborach Zjazd Młodych, na który i ja pojechałem. (...)
Była tam jedna dziewczyna, której nazwiska nie mogę sobie przypomnieć; pamiętam tylko, że była ładna wyjątkowo. Pewnego dnia odczytała nam fragment swojej prozy; była to opowieść o funkcjonariuszach bezpieki.
Panowie ci, po długich i serdecznych rozmowach, przekonywali więźniów, nad którymi została im powierzona opieka, iż ci działali niewłaściwie, i więźniowie rzucali im się na pierś z łkaniem wyrażając skruchę i obiecując poprawę. To wszystko co pamiętam z tego zjazdu; było tam wielu commies, ale nawet oni zachowywali pełne żenady milczenie, a ja patrząc na śliczną buzię czytającej myślałem sobie: „Dlaczego ona nie może zostać po prostu dziwką?
Dlaczego musi jeszcze pisać?