wtorek, 29 kwietnia 2014

rozkminki o nocach m. i ś.


Henry Miller to pisarz, którego twórczość jest dla mnie bardzo ważna, a jego stosunkowo poźny debiut (miał wówczas 42 lata) zatytułowany "Zwrotnik Raka", to również książka, która była moim pierwszym kontaktem z jego prozą. Przeczytałem ją znajdując się w takim momencie życia, że bardzo ją przeżyłem i w wielu miejscach odnosiłem do siebie; można nawet rzec, że miałem wrażenie jakiegoś mistycznego porozumienia z jej autorem. Płonąca żywym ogniem opowieść, w której pisarz chciał zawrzeć całe swoje życie, zgodnie z mottem zaczerpniętym z Emersona, może być interpretowana na różne sposoby, dla mnie była w pierwszym rzędzie hymnem na cześć wolności odnajdywanej poprzez sztukę, ale nie tylko.

Przeczytałem całkiem sporo książek Millera i teraz nadeszła kolej na odnaleziony w miejskiej bibliotece zbiór opowiadań o intrygującym tytule "Noce miłości i śmiechu". Jak dotąd Miller kojarzył mi się raczej z dłuższymi formami, które często trudno było nazwać powieściami z racji braku konkretnej fabuły i nieuporządkowanej narracji, były to raczej różne ciągi przemyśleń autora, czasem nawet bliższe esejom, jak chociażby w przypadku wielu rozdziałów "Klimatyzowanego koszmaru". Dotychczas miałem okazję przeczytać tylko dwa jego opowiadania, wydane jako "Ciche dni w Clichy", co ciekawe powstały one w okolicznościach niebanalnych, otóż klepiący biedę Miller, w akcie desperacji podjął się pisania opowiadań dla czasopisma pornograficznego. Powstały właśnie te dwa, jednak redaktor nie chciał ich przyjąć określając je jako "nazbyt poetyckie".

Byłem więc ciekaw co napotkam za niepozorną pomarańczową okładką i o jaki rodzaj opowiadań chodzi tym razem. Jak się okazuło jest to dość przypadkowy zbiór sześciu krótkich form pisanych w różnych okresach życia. Mamy tu więc przykładowo jeden z pierwszych literackich sukcesów Millera w Paryżu, "Mademoiselle Claude", opowiadanie o młodej prostytutce, opublikowane w czasopiśmie "The New Review" jeszcze przed "Zwrotnikiem Raka"; "Alkoholika-weterana z czaszką jak pralka" będące opisem przygody związanej z pewnym człowiekiem, spotkanym w Nowym Orleanie w trakcie peregrynacji Millera i jego przyjaciela, malarza Abe'a Rattnera po Stanach Zjednoczonych w okresie zbierania materiału do "Klimatyzowanego koszmaru"; a "Port Poros" to zwyczajnie fragment książki "Kolos z Maroussi", która była zapisem wrażeń Millera z podróży do Grecji w 1939.

Mnie chyba najbardziej urzekło dość proste zarówno w swojej formie jak i treści opowiadanie "Via Dieppe-Newhaven". Pisarz w bardzo rzeczowym tonie okraszonym ni to gorzkimi ni to humorystycznymi akcentami, co kojarzyło mi się bardzo z dziełami Charlesa Bukowskiego (oczywiście w czasie gdy Miller to pisał, Bukowski miał czternaście lat i jeśli już coś pisał, to podniebne przygody Czerwonego Barona), przybliża nam okres swojego życia, gdy zaakceptowany przez wydawcę "Zwrotnik Raka" czekał na druk, a Miller pozostawał w stanie emocjonalnego kickboxingu ze swoją drugą żoną, June. Chcąc oderwać się od szargającego jego nerwy otoczenia, zdecydował się pojechać do Anglii i jak pomyślał tak zrobił. A na granicy musiał zmagać się z angielskimi celnikami, którzy nie mogli zrozumieć, w jakim celu przyjeżdża on do ich kraju bez pieniędzy i bez bagażu. Musi zmagać się z ich zmysłem biurokracji i choć na pewno nie było mu wówczas do śmiechu, to bardzo przyjemnie się o tym czyta. Przy okazji możemy poznać etymologię tytułu "Zwrotnik Raka" i kilka przemyśleń autora odnośnie tej powieści.

Jako wielbiciel pisarstwa Millera, jestem bardzo zadowolony, że sięgnąłem po "Noce", mam jednak świadomość, że jest to dodatek do jego twórczości i wydaje mi się, że najbardziej zadowolone z lektury będą osoby, które twórczość tego pana znają i cenią, a z drugiej strony nie oczekują czegoś na miarę jego najznamienitszych dzieł. Jest to raczej ciekawostka i uzupełnienie naszej dotychczasowej wiedzy niż coś co można by w oderwaniu od biografii autora. Jeśli jakimś osobom, które po twórczość Millera jeszcze nie sięgnęły, książkę tę bym polecił, to tym, które odstręcza metka zbereźnika i pornografa, które przez te wszystkie lata doczepiano Millerowi, oczywiście nie bez jego zasługi. Tu raczej nie uświadczymy nadmiernej obrazoburczości, co może być postrzegane zarówno jako zaleta jak i wada, nie zabraknie na pewno typowej dla Millera szczerości i nieposkromionego entuzjazmu.


Przeczytane w ramach wyzwania CZYTAM LITERATURĘ AMERYKAŃSKĄ
http://basiapelc.blogspot.com/p/czytam-literature-amerykanska.html

piątek, 25 kwietnia 2014

Albo inaczej: Andrzej Dąbrowski - Re-fleksje


To chyba sytuacja bez precedensu (przynajmniej w Polsce, w Stanach jazz z rapem od dawna szedł w parze, by wspomnieć chociażby serię płyt Jazzmataz, nad którą pieczę sprawował Guru), jazzmani coverujący kawałki hip-hopowe. Moim zdaniem wyszło znakomicie i liczę na to, że przynajmniej kilka osób deprecjonujących teksty rapowych utworów, po ujrzeniu ich przez pryzmat innej formy, zrewidują swoje poglądy w tej kwestii. Poza tym mam nadzieję, że nie będzie to jednorazowa akcja i bardzo jestem ciekaw, jaki kolejny utwór zostałby wzięty na warsztat. Bardzo pozytywna sytuacja, od razu wprawiła mnie w świetny humor. Zwłaszcza, że pamiętam czasy jak wychodziła "Muzyka klasyczna" Pezeta i jak bardzo byłem zajarany tą płytą. Na koncercie w Giżycku trzy lata temu zdarłem sobie gardło skandując wersy z tej płyty i następnej ("Muzyka poważna"), choć nie pamiętam, czy akurat "Re-fleksje" były wtedy wykonywane. Ale na pewno był "Ukryty w mieście krzyk", który też polecam.

poniedziałek, 14 kwietnia 2014

rozkminka o duszy

Powyższą książkę przeczytałem za jednym posiedzeniem, a zrobiłem to zaraz po odłożeniu "Grochowa" Stasiuka, który również przeczytałem tą metodą. Myślę, że przy ewentualnej rekomendacji jest to na tyle istotna informacja, że warto ją odnotować. Nie wiem do której siedziałem śledząc kolejne minuty fabuły powieści Cetnarowskiego, dość powiedzieć, że wciągnęła mnie na tyle, że uznałem, że nie warto odkładać dalszej lektury na później. Niech nikogo nie zmylą konszachty autora z Nową Fantastyką, akcja jego dzieła rozgrywa się "tu i teraz" i z jednym małym wyjątkiem (o którym później) nie ma tu wycieczek w stronę gatunku prezentowanego w owym periodyku. Podczas warsztatów współprowadzonych przez autora podczas tegorocznego Pyrkonu, wspomniał on, że napisał powieść, gdzie przez pierwsze kilkadziesiąt stron nic się nie dzieje, co było celowym zabiegiem, by następnie móc posłużyć się siłą kontrastu i na tym, niezbyt może widowiskowym tle, odpalić wydarzenie będące niejako spiritus movens całości.

Nie zdradzę chyba za wiele, gdy powiem, że osią wokół której kręci się cała fabuła jest strzelanina w iście amerykańskim stylu, którą nieznani sprawcy wszczynają w pewnym podwrocławskim liceum. Jednak, co wydało mi się dość oryginalne, to wcale nie na nich skupia się autor. W gruncie rzeczy, tylko enigmatyczne fragmenty i nienachalnie podsunięte tropy odnoszą się ściśle do samego krwawego wydarzenia. Właściwy nacisk położony jest na działaniach i przemyśleniach kilku osób, których losy w ten czy inny sposób splotły się z nim i to jak jego wpływ je zmieni. Mamy tu więc zagubioną licealistkę, której świat się zawalił po rozstaniu rodziców i który stara się teraz choćby prowizorycznie poskładać; jej ojca, który po latach prosperity stracił pracę i zgodnie ze złożoną w dzieciństwie samemu sobie obietnicą za wszelką cenę usiłuje się nie poddać i odzyskać grunt pod nogami; młodą nauczycielkę języka polskiego, wykorzystywaną przez starsze, zblazowane koleżanki, lekceważoną przez uczniów i niezrozumianą przez męża, wciąż wierzącej w swe zawodowe powołanie; dwóch policjantów - weterana pod maską cynizmu skrywającego mroczną tajemnicę z przeszłości i nowicjusza, którego młodzieńcze ideały weryfikuje rzeczywistość; ambitnego dziennikarza, gotowego zapłacić każdą cenę za osiągnięcie sukcesu.

Tytuł każdego kolejnego rozdziału to konkretna godzina, zaczynamy o 7.45 by skończyć o 10.13 (prolog to 6.45, a epilog 23.46). Nie jest to więc zbyt wiele czasu, jednak w sytuacji tak ekstremalnej jak ta, w której znaleźli się bohaterowie, każda sekunda staje się najważniejsza. Gdy, posługując się banalnym stwierdzeniem, całe życie staje przed oczami, śledzimy ich kolejne retrospekcje, przechodząc z głowy jednej postaci do drugiej. I prawdę powiedziawszy, jak na taki temat, właściwej akcji jest tu stosunkowo niewiele, najważniejsze są emocje. Mnie to odpowiada. Wielką zaletą jest fakt, że daje się odczuć zróżnicowanie stylu przy lekturze fragmentów poświęconych różnym postaciom. Wszak stary gliniarz nie będzie postrzegał świata w tych samych kategoriach i posługiwał się taki samym słownictwem co nieopierzona belferka etc. Przy czym każda postać opisywana jest ze sporą dozą empatii, co sprawiało, że nawet gdy do postaw którejś czułem niechęć, to byłem w stanie je zrozumieć i, co zaskakujące, do pewnego stopnia się utożsamić. Jedyną rzeczą, która trochę mi zgrzytała, był wspomniany element fantastyczny, choć może to za dużo powiedziane, bo fantastyki jako takiej w tym nie było, wszystko dało się racjonalnie wyjaśnić, bardziej chodzi o posłużenie się estetyką żywcem z tego gatunku wyjętą, co niezbyt pasowało mi do stricte realistycznego klimatu całości.

Kolejne działania, które podejmują bohaterowie, ściśle powiązane są z ich przeszłością i przemyśleniami na jej temat, które w tych jakże trudnych warunkach przechodzą próbę ogniową i albo ulegną zmianie, albo zostaną ostatecznie utwierdzone. Jedno jest pewne, nikt nie będzie po tym wszystkim taki sam. A jak my byśmy się w takiej sytuacji zachowali? W takich sytuacjach? Bo mając przed sobą tych kilka indywidualnych scenariuszy, przy mniejszym bądź większym wysiłku możemy postawić się na miejscu każdej z tych osób. I choć takie dywagacje mogą wydać się dziecinne, to trudno jest im się oprzeć, a co za tym idzie, prosta i jednoznaczna ocena nie przychodzi nam łatwo, gdy w przynajmniej niewielkim stopniu "wejdziemy w czyjeś buty". Jak będzie wyglądała ich przyszłość?

Powieść nie daje żadnych odpowiedzi. W zamian, ze strony na stronę, generuje kolejne pytania, co sprawiło, że już po odłożeniu książki, przez dłuższy czas nie chciała wyjść mi z głowy i dużo o niej myślałem, choć może bardziej precyzyjne byłoby określenie, że ją "odczuwałem". Myślę, że jest to powieść, która nie każdemu przypadnie do gustu, niektórym może nawet wydać się nudna, ale mnie, jako że lubię literaturę przede wszystkim o ludziach, psychologiczną lecz w nienachalny sposób i niepozbawioną niedomówień (jak to mówił Kobuszewski w znanym skeczu, wtedy jest "więcej inteligientnie"), pierwsze spotkanie z Cetnarowskiego określam jako owocne i przy najbliższej okazji na pewno nie omieszkam sięgnąć po kolejną pozycję autorstwa tego pana.