piątek, 15 listopada 2013

rozkminka o falkonie

Tydzień mija od rozpoczęcia tegorocznego Falkonu, można więc z perspektywy czasu opisać i ocenić to wydarzenie z całą subiektywnością na jaką mnie stać. Był to trzeci konwent w mojej karierze i chyba bawiłem się na nim najlepiej. Nie wiem jak duży wpływ na to miał fakt, że był to mój pierwszy konwent nie w Warszawie. Co wygenerowało jedną tylko istotną niedogodność, mianowicie z mojej wsi brak jakichkolwiek połączeń z Lublinem i trzeba kombinować na około. Jak zacząłem kombinować to koniec końców wyszło na to, że musiałem zrywać się o 5.30, przesiadać się w Białymstoku, a już na miejscu drałować z dworca PKS (podobno najbrzydszy w Polsce, nie mam zbyt wielkiego porównania, ale jestem w stanie w to uwierzyć) do punktu docelowego jakim były Targi Lublin. Tam spotkanie z moim ziomkiem Jasiszem i błyskawiczna akredytacja. W tym momencie poczułem, że wszystko idzie ku lepszemu, bo w pamięci miałem Polcon. Co prawda na rozpoczęcie jakichkolwiek punktów programowych i otwarcie szkoły z miejscami noclegowymi musieliśmy czekać jeszcze ponad dwie godziny, ale szatnia działała sprawnie, można było zostawić graty i przejść się na Stare Miasto. Które jest zresztą zajebiste, takie stare i takie miejskie. Dzięki temu, że byliśmy w pierwszej grupie która hurmem wdarła się do noclegowni, byliśmy w tej luksusowej sytuacji, że wszystko było blisko (dworzec PKP, Biedronka) i w tej kwestii zero stresów.

Piątek to spotkanie z Pilipiukiem i prelekcja Krzysztofa Piskorskiego "Szaleni naukowcy, szalone teorie". Potem włóczenie się po terenie konwentu, zamuła i wstępne ustawianie się na sesję w ramach Orient Expressu.

Sobota to spotkanie autorskie z Piskorskim. Sesja w norweski system indie "Itras By" - nieźle odjechany setting w klimacie surrealistycznego noir w mieście ze snu. MG odwalił kawał dobrej roboty bardzo plastycznie oddając realia świata i wyszła z tego niezła historia z ładnie podsumowującym wszystko epilogiem. Tylko mechanika wydała mi się dość pretekstowa, ale może musiałbym jeszcze przynajmniej raz zagrać, by to należycie ocenić. Potem spotkanie z kolesiem prowadzącym warsztaty dla scenarzystów, kompletnie nie pamiętam o czym była mowa, ale pamiętam, że było dość ciekawie. Potem przyhaczyliśmy o games room, by następnie udać się na spotkanie z Komudą. Jak dotąd dwa na trzy spotkania były z pisarzami, którymi średnio się jaram, zastanawiam się czy to z mojej strony jakaś podświadoma forma masochizmu? No ale potem było spotkanie, którym ostro się zajarałem i siedziałem jak urzeczony. Wiedziałem już wcześniej, że gościem specjalnym konwentu będzie Kevin J. Anderson i choć niewiele mi to nazwisko mówiło, to gdzieś z tyłu głowy zaświeciła się lampka z napisem "STAR WARS". Sięgnąłem na półkę i rzeczywiście miałem tam jedną pozycję sygnowaną tym nazwiskiem, z tym że był to zbiór opowiadań, którego był "tylko" inicjatorem, jego opowiadanie było tam jedno. Ale sam zbiór, a chodzi oczywiście o "Opowieści z kantyny Mos Eisley" był książką, którą naprawdę się jarałem za dzieciaka. Gdy po raz pierwszy oglądałem "Nową nadzieję" zajebiście spodobała mi się knajpa zaprezentowana widzom w krótkiej dość scenie. Gdy więc dowiedziałem się, że każdej pojawiającej się tam nawet przez sekundę postaci poświęcono opowiadanie, łyknąłem to jak młody pelikan. Jak tak teraz na to patrzę, dochodzę do wniosku, że zawsze jarałem się klimatami tanich spelun i drobnych przestępców. Piętnaście lat temu czytałem opowieści z kantyny, teraz czytam opowiadania Marka Nowakowskiego, na jedno wychodzi. Trochę mi było wstyd, że poza tym nie znałem ŻADNEJ książki przemiłego pana Andersona, ale mam zamiar to nadrobić, zwłaszcza że opis jednej bardzo mnie zainteresował. Chodzi o "Hellhole", opowieść o zniszczonej planecie na którą zsyłani są więźniowie, ale znajdziemy tam też wszelkiej maści desperatów o przeróżnych motywacjach. W pewnych aspektach przypominało mi to "Następnego do raju" Hłaski w kosmosie. Na pewno po to sięgnę prędzej czy później. Po spotkaniu poprosiłem o autograf na "Opowieściach", sytuacja bez precedensu. Na dobranoc była jeszcze rozgrywka w Opowieśći z karczmy i Untill We Sink.

Niedziela to prelekcja o tworzeniu postaci, która dość szybko przerodziła się w dyskusję o odwiecznym konflikcie na linii MG-gracz, dyskusję która się przeciągnęła i była kontynuowana na korytarzu, ale i tak była jałowa, moim skromnym zdaniem. Potem byłem na spotkaniu z Grzędowiczem, którego to autora żadnej książki jak dotąd nie czytałem, ale trzeba było jakoś spędzić wolną godzinkę. Potem kolejne spotkanie z Andersonem, tym razem z panią tłumacz, nie miałem dość po poprzednim. Potem kolejna zajebista prelekcja Piskorskiego, tym razem "Z archiwów podboju kosmosu". Każdemu kto będzie miał okazję, szczerze polecam prelekcje tego pana. Książki oczywiście też, choć sam jak dotąd czytałem tylko "Zadrę", ale nie mam powodów by wątpić, że pozostałe są równie dobre. Potem był obiad w knajpie o nazwie Giuseppe, a potem sam już nie wiem, oglądanie jakichś przebieranek na scenie, jedno to był cosplay i było coś jeszcze, ale nie pamiętam pod jakim szyldem. W międzyczasie bardzo ciekawa prelekcja "Gra w kulturę" gdzie prelegent ukazywał analogie między współczesną popkulturą, a mitami opowiadanymi przed wynalezieniem pisma. Wszystko wyłożone z tołkiem, którego zabrakłoby gdybym usiłował rozkminkę tę dokładniej przytoczyć. Na koniec zaliczyłem warsztaty literackie, podczas których z panem Jasiszem rozkminiliśmy pewien długoterminowy zakład, o którym nie będę się rozpisywał, bo czuję że przegram. Żałuję, że w niedzielę zamuliliśmy jeśli chodzi o sesje, bardzo chciałem wypróbować Durance, no ale wyszło jak wyszło.

Poniedziałek to końcówka, z samego rana kupno biletów, potem prelekcja o podziale władzy w rpg, a na finał "Seks w polskiej literaturze fantastycznej" - panel sprowadzający się do niczego więcej jak, nomen omen, pierdolenia o dupie Maryny czy kogoś tam, niestety. Później powrót przez opętaną "patriotycznym" szałem Warszawę, gdzie dopadło mnie takie zmęczenie, że nawet stać nie miałem siły i wiem już jak musi się czuć kutas impotenta. Ogólnie było zajebiście, może tylko warunki noclegowe nie były zbyt komfortowe, ale z każdą nocą człowiek się coraz bardziej przyzwyczajał więc nie ma co płakać. Mogłem co prawda w stolicy na trochę się zatrzymać, może coś by się jeszcze rozegrało, ale chuj tam.

A na lubelskim dworcu w poniedziałek Okoliczny Element stał, wtf?

1 komentarz:

  1. Dworzec PKS w Lublinie JEST najbrzydszy w Polsce. Nie trzeba porównań :)

    OdpowiedzUsuń