"W kleszczach lęku" to pierwsza rzecz od Henry'ego Jamesa jaką miałem okazję czytać. Z tym nazwiskiem kojarzyło mi się zawsze pojęcie realizm, więc niewielkich rozmiarów książeczka o duchach zainteresowała mnie. Jak się okazało, gdy o autorze przeczytałem ciut więcej, temat ten bardzo go interesował i "Kleszcze" nie są jedyną rzeczą jaką popełnił w tej konwencji. Nie przepadał jednak za ówczesnym podejściem do tworzenia tego rodzaju, które skupiało się na prymitywnym straszeniu czytelnika wszelkiego rodzaju makabrą. Sam starał się stworzyć coś bardziej wyrafinowanego, coś co samą swoją atmosferą, wywoła w czytelniku uczucie niepokoju. Jako że sam nie jest wielkim miłośnikiem horrorów (mówię tu o filmowych), a te, które mi się podobają, koneserzy gatunku określają jako "w ogóle niestraszne", to pomyślałem, że może będzie to coś dla mnie.
Autor zastosował tu rodzaj narracji szkatułkowej, właściwa część powieści poprzedzona jest wstępem, w którym grupa zgromadzonych w salonie arystokratów opowiada sobie historie o duchach. Po zakończeniu kolejnej opowieści, jeden z nich, umiejętnie podsycający zaciekawienie swych towarzyszy i czytelnika, opowiada o rękopisie będącym w jego posiadaniu, opisującym zdarzenia prawdziwie mrożące krew w żyłach. Muszę przyznać, że trochę żałowałem, że ta część była tak krótka. Opis dżentelmenów bawiących się w ten sposób, a także ich pełne typowo angielskiej flegmy i humoru komentarze były nadzwyczaj zabawne. Przykładowo, gdy okazuje się, że pewna kobieta, która, co zostało podkreślone, otaczana była wielkim szacunkiem, zmarła, jeden ze słuchaczy pyta o przyczyny śmierci dodając "chyba nie z nadmiaru szacunku?".
Następnie przechodzimy do rzeczonego rękopisu. Jego autorka opisuje w nim okres, gdy będąc młodziutką kobietą, rozpoczęła swą pierwszą pracę jako guwernantka. Została zatrudniona przez arystokratę, który szuka kogoś, kto zaopiekowałby się dwojgiem jego siostrzeńców, których rodzice przedwcześnie zmarłych. On sam zdaje się nie chcieć mieć z dziećmi do czynienia, ulokował je w swej wiejskiej posiadłości w Essex i poszukuje kogoś, kto zdejmie z niego ciężar odpowiedzialności. Nie chce, by zaprzątano mu głowę jakimikolwiek sprawami z tym związanymi. Bohaterka, zauroczona imponującym jej pod każdym względem dżentelmenem, przyjmuje posadę i postanawia z przyjętych zobowiązań wywiązać się jak najrzetelniej. Przybywa na miejsce gdzie poznaje rodzeństwo, Florę i Milesa. Wszystko wydaje się być w najlepszym porządku, do czasu gdy zaczyna dostrzegać dwie postacie, które, jak odkrywa, nie pochodzą z naszego materialnego świata. Nie widzi ich nikt z pozostałego personelu, ale zachowanie dzieci wzbudza w niej podejrzenie, że one też dostrzegają zjawy, co gorsza usiłują się z tym kryć.
Całość przesycona jest nastrojem powieści gotyckiej; oprócz duchów mamy tu ponure domostwo na odludziu, opisane w bardzo sugestywny sposób. Choć dom jest wypełniony służbą, to w trakcie lektury nie opuszcza czytelnika poczucie pustki i osamotnienia, niemal zagubienia pośród labiryntu korytarzy i bezkresnej przestrzeni otaczającej posiadłość. Tajemnica tego miejsca nie jest oczywista, wraz z bohaterką zdobywamy kolejne strzępy informacji, próbując ułożyć z nich jakąś sensowną całość. Autor nie wyręcza nas pod tym względem, pozostawia do pewnego stopnia wolną rękę. Sama narratorka jest, to określenie chyba najbardziej do niej pasuje, osobą egzaltowaną. Może nieco naiwną, ale za to wrażliwą i inteligentną. Choć jej sposób opowiadania może wydać się przerysowany, to jednak w sposób wyrazisty kreśli nam obraz protagonistki. Sam styl jakim napisana została powieść, wydaje się miejscami nieco sztywny przez co trudny w odbiorze, ale to też chyba można poczytać za zaletę, gdy przypisać go nie pisarzowi, ale "pisarce" przez niego wykreowanej.
Jeszcze ciekawiej zaczyna się robić, gdy zdobędziemy się na pewien eksperyment i opowieść wspomnianej "pisarki" przestaniemy traktować jako obiektywną wersję wydarzeń jakie miały miejsce w Essex. Odczytując powieść w ten sposób, można dojść do wniosku, że narratorka jest osobą chorą psychicznie i rzekome duchy to halucynacje, wytwór jej zwichrowanego umysłu. Idąc tym tropem jesteśmy w stanie odnaleźć w książce dowody na poparcie tej tezy. Jednak literaturoznawcy podkreślają, że prawie na pewno nie było to intencją samego Jamesa. Na szczęście, jak wszyscy wiemy, dzieło przestaje należeć do twórcy z chwilą dotarcia do odbiorców i wówczas wszystkie chwyty interpretacyjne są dozwolone (w tej kwestii polecam film "The Room 237" o "Lśnieniu" Kubricka). A że objętościowo niewielkie dziełko Jamesa dostarcza tak szerokiego pola do interpretacji (popularną jest ta, że powieść w zawoalowany sposób porusza temat molestowania dzieci), autorowi można chyba policzyć na plus.
Przeczytane w ramach wyzwania CZYTAM LITERATURĘ AMERYKAŃSKĄ
http://basiapelc.blogspot.com/p/czytam-literature-amerykanska.html
To poczucie pustki przy czytaniu mnie bardzo zachęca. I ile tematów w tak krótkim dziele i molestowanie i być może chora psychicznie narratorka i interpretacja zależna od każdego z nas, lubię takie dzieła. Zaintrygowałeś mnie tą narracją. Ciekawa książka.
OdpowiedzUsuńPolecam "Portret damy" - historię kobiety miotającej się pomiędzy niezależnością i konwenansami. Obok "Ambasadorów" to podobno najlepsza książka Jamesa.
OdpowiedzUsuńO rany, ilość potencjalnych możliwości interpretacyjnych robi spore wrażenie - b. lubię takie lektury, które można odczytywać na różne sposoby. Wg mnie spłodzenie tego typu tekstu to spora umiejętność.
OdpowiedzUsuńIntrygującym wydaje mi się fakt, że autorką prezentowanego rękopisu została uczyniona kobieta - wyczytałem, że James uchodził za mizogina, a tymczasem w jego twórczości bardzo wiele miejsca poświęcono kobietom i bynajmniej nie są to wyłącznie utyskiwania na żeńską populację.
@Basia rzeczywiście, jak na niewielką objętość (ok. 160 stron) książka może dostarczyć wielu interesujących refleksji.
OdpowiedzUsuń@Marlow "Portret damy" i "Daisy Miller" stoją na półce i czekają na swoją kolej. Może w ramach lipcowego wyzwania wezmę się za którąś z nich.
@Ambrose masz rację, dzieła tego typu są szczególnie imponujące. Nie znam jeszcze twórczości Jamesa w takim stopniu, jak bym chciał, ale czytając tę książeczkę, nigdy bym nie posądził autora o skłonności mizoginistyczne.
Wiele refleksji a tak niepozorna objętość książki. Skusiłeś mnie.
OdpowiedzUsuń:) Czytając tytuł posta myślałem, że będziesz rozkminiał o boreliozie :) Na szczęście o książce też ciekawie było. Jeśli spotkam gdzieś na bibliotecznej półce, będę pamiętał, że warto :)
OdpowiedzUsuń