poniedziałek, 21 grudnia 2015
rozkminka o absalomie
Dawno nie napisałem nic o ksiażkach, nie wiedzieć czemu, mam przed tym jakiś dziwny opór. Niniejszy wpis będzie więc w dużym stopniu wymuszony, ale mam nadzieję, że przerwie złą passę i dzięki niemu zacznie się dziać trochę więcej w tej kwestii.
Jakiś czas temu dostałem cynk o towarzystwie tzw. intelektualistów, zbierających się w prywatnym mieszkaniu (niemal jak tajne komplety), by prowadzić dyskusje o wyznaczonej wcześniej lekturze. Całe to przedsięwzięcie wydało mi się intrygujące, a że moje koneksje umożliwiały mi wejście postanowiłem się tym zainteresować. Dodatkową zachętą okazało się to, że lekturą, której miało być poświęcone spotkanie, było "Abasalomie, Absalomie" Faulknera, powieść, którą od dawna miałem w swoich czytelniczych planach. Do tej pory jednak przed jej lekturą odstraszało mnie moje nieuzasadnione, jak się okazało przekonanie, że jest to lektura wyjątkowo trudna (największy wpływ miała chyba na to mała i gęsta czcionka, onieśmielająca już podczas kartkowania). Na spotkanie, jak się okazało, ostatecznie nie dotarłem, ale książkę w końcu przeczytałem, tyle dobrego.
Bo przymierzałem się od niej od już od dłuższego czasu. Stała na półce ładnych parę lat, ale lekturę wciąż odkładałem na później. Wydawało mi się, że będzie ona w najwyższym stopniu wymagająca i trudna. Takie miałem wrażenie, gdy patrzyłem na pierwszą stronę i moim oczom ukazywała się mała, gęsta czcionka, ukazująca typowe dla Faulknera zdania wielokrotnie (nieraz do sześcianu) złożone. Jednak, gdy powodowany wyżej przywołanymi okolicznościami, zabrałem się za lekturę, okazało się, że moje obawy były wysoce przesadzone. Owszem, "Absalomie, Absalomie" to w żadnym razie nie czytadło, z którym można zapoznawać się jednym okiem, w tym samym czasie oglądając film i słuchając muzyki; wymaga znacznej koncentracji, ale gdy raz damy się wciągnąć w tok opowieści, wszystko zaczyna iść jak po maśle.
Historia ukazana w powieści rozgrywa się na przestrzeni kilkudziesięciu lat, a perspektywa przedstawiających ją czytelnikowi narratorów, znających ją z drugiej, trzeciej, a nawet czwartej ręki, wydłużają ten okres do niemal stulecia. Przy sposobie prowadzenia narracji warto zatrzymać się na dłużej. Jedynie Rosa Coldfield, której wspomnienia roztaczane przed młodym Quentinem Compsonem rozpoczynają powieść, miała bezpośrednią styczność z pewną częścią kluczowych wydarzeń, bądź znała osobiście zaangażowanych w nie ludzi. Pozostali narratorzy, a jest ich trzech - ojciec Quentina, znający wydarzenia z opowieści swego ojca, sam Quentin, który zabawia opowieścią swego kolegę ze studiów i w końcu ów kolega, który zbierając do kupy wszystko co usłyszał, stara się ułożyć z tego jakąś logiczną całość, która doprowadziłaby do wniosków, pozwalających mu zrozumieć naturę Południa. Wszystko to, podane w sposób całkowicie stojący na bakier z rzeczywistą chronologią wydarzeń, powoduje, że całą historię musimy sobie ułożyć w głowie jak wieloelementowe puzzle.
Centralną postacią, spiritus movens, jest Thomas Sutpen, który pewnego pięknego dnia roku pańskiego 1833, w iście westernowym stylu pojawia się "znikąd" w hrabstwie Yoknapatawpha (o którym później). Kupuje ziemię, buduje posiadłość i osiada w niej wraz z pośpiesznie poślubioną córką jednego z mieszkańców miasteczka. Co nim powodowało i jaki cel mu przyświecał, do tego próbują dotrzeć po latach ci, których pozornie jego historia nie dotknęła, a jednak wciąż, po tylu latach, nią żyją. Mnie Sutpen kojarzył się w pewnym sensie z Gatsbym, tytułowym bohaterem słynnej powieści Fitzgeralda. Podobna determinacja w dążeniu do celu, imponująca rezydencja jako jeden ze środków, jednak zupełnie inne wydarzenia będące podłożem jego działań. Ciążące nad nim fatum, przesądzające jego los, a także losy wszystkich, z którymi w ten czy inny sposób się związał, paradoksalnie sprawia wrażenie jednocześnie wyjątkowo złośliwego, jak i całkowicie zasłużonego.
Kluczowe dla utworu wydaje mi się zagadnienie pamięci i tego, w jak wielkim stopniu jesteśmy uzależnieni od przeszłości, nawet tej, która zdaje się nie mieć dla nas znaczenia. W powieści uwidocznia się to na dwóch płaszczyznach. Jedna z nich to historia Sutpena, a raczej tych, którzy po latach wspominają jego i wszystkie skutki jego działalności. Co ciekawe, choć wersje narratorów nie wykluczają się nawzajem i raczej nie mamy wątpliwości co do ich wiarygodności (sam Faulkner o niej zapewniał, wypowiadając się o książce), to każde z nich podchodzi do swej opowieści z zupełnie innym ładunkiem emocjonalnym i dla każdego znaczy ona coś zupełnie innego. Zaś drugą płaszczyzną jest historia amerykańskiego Południa, którą obserwujemy w tle. Życie w cieniu przeszłości, której potęga została brutalnie ucięta klęską wojny secesyjnej, staje się balastem, który ciążyć będzie jeszcze bardzo długo. W tej pięknej wizji świata, zakończonej tym kataklizmem, nie ma miejsca na niewygodne tematy, a jednak to chyba właśnie milczenie o nich zdaje się konstytuować tę zbiorowość.
Na koniec chciałbym jeszcze na chwilę powrócić do Yoknapatawpha. Jest to w pełni fikcyjne hrabstwo, wymyślone przez Faulknera na potrzeby jego powieści i stanowiące miejsce akcji kilkunastu z nich. Bardzo mi się ten zabieg podoba, wraz z kolejną przeczytaną książką czuję się, jakbym powracał na stare śmieci. Czy znacie jeszcze jakieś tego typu powieści, gdzie to właśnie tło jest niezmienne, a zmieniają się bohaterowie (choć powtarzają się jacyś epizodyczni lub pierwszoplanowi stają się w kolejnej epizodycznie czy vice versa)?
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Oj, dawno, dawno już nie pisałeś o książkach i cieszę się, że wreszcie się przełamałeś - czytanie Twoich tekstów to zawsze radość dla oka.
OdpowiedzUsuń"Absalomie, Absalomie" to jedyna z tych powieści, która magnetyzuje mnie już samym tytułem (podobnie jak "Wściekłość i wrzask"). Williama Faulknera miałem przyjemność poznać za sprawą "Azylu" oraz " Requiem dla zakonnicy" (akcja obu utworów także ma miejsce w hrabstwie Yoknapatawpha). Cały czas planuję wrócić do twórczości tego amerykańskiego pisarza, a Twoja recenzja jeszcze mnie w tym utwierdziła - lubię klimaty amerykańskiego Południa, podoba mi się sposób prowadzenia narracji, interesujący jest ten nieugięty i bezlitosny fatalizm. Faulkner bardzo dobrze ukazuje także ludzką niejednoznaczność i trudność oceny cudzych działań, co świetnie widać na przykładzie Temple Drake, bohaterki "Azylu" oraz "Requiem dla zakonnicy" :)
"Wściekłość i wrzask" ma jednego wspólnego narratora z "Absalomie, Absalomie" - Quentina Compsona. Tę pierwszą powieść kiedyś próbowałem czytać, ale nie przebiłem się przez pierwszą część, pisaną z perspektywy upośledzonego. Kiedyś jeszcze do niej wrócę. Poza tym, jeśli chodzi o Faulknera, na celowniku mam jeszcze "Dzikie palmy" (kolega mi kiedyś mocno zachwalał) i "Kiedy umieram" ze swoim piętnaściorgiem narratorów ;) No i oczywiście te, o których pisałeś. I jeszcze jego debiut chętnie bym sprawdził, ciekaw jestem czy od początku miał tak charakterystyczny styl.
UsuńParę tygodni temu byłem w bibliotece i mając jeszcze w pamięci Twój wpis, skusiłem się na Faulknera, tyle, że mój wybór padł na "Intruza". Polecam dorzucić go do listy pozycji, które warto przeczytać :)
UsuńAj, właśnie zajrzałem do Twojej wirtualnej biblioteczki i widzę, że miałeś już przyjemność obcować z tą pozycją.
UsuńNawet pisałem coś http://pandziejaszek.blogspot.com/2014/01/rozkminka-o-intruzie.html
UsuńA ja nawet jakoś to skomentowałem :) Wychodzi na to, że pamięć mam raczej kiepską :)
Usuńmyślę że klimat by mi się spodobał tego dzieła:)
OdpowiedzUsuńPolecam, warto spróbować.
Usuń