środa, 12 marca 2014

rozkminka o batonie


Należę zapewne do zdecydowanej większości, która z przygodami niejakiego Benjamina Buttona po raz pierwszy miała styczność poprzez formę filmową, za sprawą ekranizacji reżyserowanej przez samego Davida Finchera. Nie pamiętam już czy oglądając jej miałem świadomość, że jej pierwowzorem było opowiadanie Fitzgeralda, dość że niedługo potem w moje ręce trafił zbiorek, którego okładka prezentuje się powyżej. Doskonale widać, że wydawcy postanowili skorzystać z chwilowego wzrostu popularności tytułu i chwała im za to. Dzięki nim mogłem zapoznać się z kolejnymi, po "Wielkim Gatsbym" i "Odwiedzinach w Babilonie, utworami jednego z głównych przedstawicieli Straconego Pokolenia.

Co jako pierwsze rzuca się w oczy, to literacka skromność i kameralny nastrój poszczególnych opowiadań, zwłaszcza jeśli ma się w pamięci filmową wersję pierwszego z nich, niemal trzygodzinną epopeję rzucającą nas z jednego końca świata w drugi. W wersji książkowej, losy Benjamina Buttona, który urodził się jako siedemdziesięcioletni starzec, a z biegiem czasu robił się coraz młodszy (inspiracją były słowa Marka Twaina, mówiące że "życie byłoby nieskończenie szczęśliwsze, gdybyśmy mogli rozpocząć je w wieku lat osiemdziesięciu i stopniowo zbliżać się do osiemnastu") zostały zawarte na dwudziestu dziewięciu stronach. Lecz paradoksalnie jest dzięki temu chyba o wiele bardziej wymowna i przywołuje w mej pamięci słowa Marka Hłaski: "ktoś kiedyś powiedział, że historię ludzkości można spisać na bibułce od papierosa: rodzili się, cierpieli, umierali - tak to chyba wygląda.".

Tytułowe opowiadanie jest jedynym zawierającym elementy fantastyczne. Pozostałe opowiadają o zwykłych ludziach, którzy znaleźli się w zwykłych w gruncie rzeczy sytuacjach, dla ich życia są one jednak kluczowe i często przełomowe. Większość utworów zawartych w zbiorku to historie na wskroś poważne (choć niepozbawione humorystycznych akcentów) i jeśli miałbym doszukać się jakichś cech wspólnych między nimi, to w moim odczuciu byłby to upływ czasu i jego oddziaływanie na człowieka. Lekcje wynoszone ze spotykających go wydarzeń i odczuwalne nawet po wielu latach konsekwencje z podejmowanych wówczas działań lub ich braku. Człowiek skazany jest przecież na dożywocie spędzone w jednej celi z samym sobą i to nieraz z samym sobą w wielu postaciach, bo czy nasze "ja" ze wspomnień jest tożsame z "ja", które widzimy patrząc w lustro? Czy gdyby zebrać samych siebie z różnych lat i zamknąć w jednym pokoju, to zdołaliby się oni ze sobą dogadać?

Tego typu refleksje nasuwały mi się w trakcie lektury kolejnych opowiadań napisanych stylem prostym, aczkolwiek pełnym niewymuszonej elegancji, dziś już trącącej nieco myszką, jednak właśnie dzięki temu nabierających atmosfery "epoki". Czytając różne opinie, spotkałem się z narzekaniem na tłumaczenie; żadnego z opowiadań nie czytałem w oryginale, trudno więc mi się do tego zarzutu odnieść, nie miałem jednak w trakcie lektury uczucia, że "coś tu nie gra", jak to czasem się zdarzało w przypadku niektórych pozycji. A przy opowiadaniu "Tył wielbłąda" zwrócił uwagę na zabawną pomyłkę autora, który zdaje się nie znać różnicy między wielbłądem a dromaderem. Nawiasem mówiąc, wspomniany "Tył wielbłąda" (to żadna metafora, kluczową rolę w utworze odgrywa wielbłąd i jego tył) jest jednym z odróżniających się od reszty utworów. Mniej tu materiału do przemyśleń, a więcej do śmiechu z absurdalnych sytuacji prokurowanych przez lekko podpitego, nieszczęśliwie zakochanego (w swoim mniemaniu) młodzieńca. Podobnie lżejszym utworem jest "Przybrzeżny pirat", tu jednak ogólne wrażenie zepsuło mi trochę zakończenie, którego domyśliłem się niemal na samym początku.

Książkę czytało mi się przyjemnie i zanim się obejrzałem już przewracałem ostatnią stronę. Muszę jednak przyznać, że choć opowiadania były ciekawe, skłaniające do refleksji i przyjemnie napisane, to Fitzgeraldowi nie udało się mnie jak dotąd kupić. Chętnie sprawdzę jakieś inne jego rzeczy, jeśli wpadną mi w ręce, ale w zestawieniu moich ulubionych pisarzy chyba by się nie znalazł, w przeciwieństwie do swego prawie rówieśnika Faulknera. W niczym nie ujmuję jego prozie, odnoszę jednak wrażenie, że jest dla mnie nieco za delikatna.


Przeczytane w ramach wyzwania CZYTAM LITERATURĘ AMERYKAŃSKĄ
http://basiapelc.blogspot.com/p/czytam-literature-amerykanska.html

3 komentarze:

  1. Delikatna, powiadasz. Subtelnie to ująłeś :) Przede mną jeszcze zarówno Fitzgerald jak i Faulkner. Ostatnimi czasy zaniedbuję nieco ten kontynent i rzadko na nim goszczę.

    O przypadku "Benjamina Buttona", mam tu na myśli wyłącznie wersję filmową, tylko słyszałem - nie miałem okazji obejrzeć.

    OdpowiedzUsuń
  2. Podobają mi się twoje skojarzenia i słowa: niewymuskana elegancja i trącenie myszką.
    Oglądałam film -nawet niezły.
    29 stron i jest bardziej wymowne? Hmm, pewnie zostawia niedosyt i niedopowiedzenie i większe pole dla naszej wyobraźni...
    Podoba mi się. Bardzo.

    OdpowiedzUsuń
  3. Jeszcze jedno nazwisko warte poznania, którego dotąd nie posmakowałem poza „Wielkim G.” z którego nic nie pamiętam. Może kiedyś znów się skuszę. Może akurat na „Ciekawy przypadek...” Pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń