poniedziałek, 13 lutego 2017

rozkminka o gestapo


Jest taki cykl fantasy, obecnie już chyba nieco zapomniany, a mianowicie Czarna Kompania. Jego autor, Glen Cook, zrewolucjonizował nurt fantasy, wprowadzając doń zwykłych ludzi. Do tej pory bohaterami typowymi dla tego nurtu byli ci, którzy coś znaczyli. Królowie, czarodzieje i wybrańcy, którzy, nawet jeśli do tej pory niczym się nie wyróżniali, okazywali się osobami predestynowanymi do ocalenia świata. Tutaj, chociaż królowie, czarodzieje i wybrańcy byli gdzieś w tle, uwaga czytelnika skupiała się na grupie najemników - prostych, silnych facetów, najczęściej uciekających przed swą niezbyt chwalebną przeszłością. A Czarna Kompania nakazywała wręcz pozostawienie przeszłości za sobą i dawała delikwentowi schronienie i azyl, przy zastrzeżeniu, że oddział można opuścić tylko nogami do przodu. Co za tym idzie rekruci składali się z desperatów, ludzi bynajmniej nie kryształowych.

Gdy po raz pierwszy usłyszałem o powieściach Svena Hassela, z miejsca skojarzyły mi się z opisywanym wyżej cyklem. Różnica polegała na tym, że ich akcja nie była umiejscowiona w fikcyjnym świecie, a w jak najbardziej konkretnym czasie i miejscu. Europa, II Wojna Światowa, mówiąc najogólniej. Akcja ich zaś rzekomo miała być inspirowana doświadczeniami samego autora, choć jak wieść niesie, tyle miało to wspólnego z jego prawdziwymi przeżyciami, co powieści Karola Maya o Dzikim Zachodzie. Ale nic to. Nie mogłem sobie odmówić przyjemności lektury o jednostce karnej Wehrmachtu (wcześniej zapoznałem się z ich "kolegami po fachu" z drugiej strony frontu, polecam Karny batalion). Wiedziałem, że spodziewać się mogę literatury brutalnej i rzeczywiście tak było. Choć mógłbym powiedzieć, że to kolejna opisywana przeze mnie powieść łotrzykowska, określenie to brzmi zdecydowanie nie dość dosadnie. Powieść skurwysyńska wydaje się odpowiedniejsze.

Przypomniało mi się, jak zacząłem oglądać genialny serial Black Sails. Początkowo, choć zachwycony nawiązaniami do uwielbianej przeze mnie Wyspy skarbów, narzekałem na to, że bohaterowie, z pozoru krwiożerczy i bezlitośni piraci, zwyczajnie dają się lubić. I chociaż począwszy od drugiego sezonu nie byłem w stanie powiedzieć o tym serialu nic negatywnego, to zapamiętałem ten mój pierwszy zarzut i pragnienie, by w końcu obejrzeć coś, gdzie twórcy nie będą przymilali się widzowi, tworząc postacie, z którymi będzie się utożsamiał. Gdzie bohaterowie bez wyjątku będą wzbudzać w najlepszym wypadku niechęć. Byłby to zabieg z pewnością ryzykowny, ale za to jakże ożywczy. Niebawem zabiorę się za oglądanie już czwartego sezonu Black Sails, a moje marzenie zdążyło się ziścić właśnie za sprawą Gestapo. Jej strony można przemierzać na wzór Diogenesa z latarnią w ręku, ale nie znajdzie się tam człowieka, jedynie hobbesowskie wilki. Opowieść skupia się na kilku członkach karnej jednostki, weteranów, którzy z niejednego pieca chleb jedli i choć brzmi to niewiarygonie, w warunkach, w jakich się znaleźli, spełniają się najlepiej.
Jedni wolą nóż, jak Pustynny Włóczęga. Inni karabin z lunetką jak Porta. A Julius, na przykład, miotacz ognia. Sven ze swej strony najlepiej daje sobie radę z granatami, a ty, Stary, jesteś mistrzem pistoletu maszynowego. (...) Ja osobiście wolę ponad wszystko pętlę. (...) Sami powinniście raz tego spróbować. To takie zabawne, gdy oni zmieniają kolor twarzy. A potem oczy...
O gustach się nie dyskutuje, chciałoby się żartobliwie powiedzieć, choć słowa te mogą uwięznąć nam w gardle, trudno bowiem przejść do porządku dziennego nad tak cynicznym i rutynowym wręcz okrucieństwem i bestialstwem. Musimy jednak mieć świadomość, że przez te niespełna pięćset stron nie będziemy mieli do czynienia z niczym innym. Nie ma tu choćby promyka nadziei, nawet nie dziesięciu, ale jednego człowieka sprawiedliwego. Skoro wojna nawet w najporządniejszych jednostkach rozbudza jak najgorsze instynkty, łatwo, choć niekoniecznie przyjemnie, jest sobie wyobrazić jak w jej warunkach odnajdują się ludzie nawet w czasach pokoju stojące na bakier z jakąkolwiek moralnością, a z takimi właśnie mamy tu do czynienia. Radzą sobie oni całkiem nieźle, po każdej potyczce w specjalnych książeczkach zapisują ilość zabitych przez siebie przeciwników, dowódca potwierdza to swym podpisem, a osiągnięcie odpowiedniej liczby jest najkrótszą drogą do honorowego odznaczenia. Kojarzy się to nieodparcie z punktami doświadczenia z gier rpg, a także ze sceną z Sensu życia według Monty Pythona, gdzie żołnierz po zakończonej bitwie stoi po kolana w zwłokach i chłodno konstatuje:
Lepiej niż w domu. W domu aresztują cię za zabójstwo, tutaj dają ci karabin i pokazują, jak go używać. Zabiłem piętnastu tych łotrów. W domu by mnie powiesili, a tu dadzą mi, kurwa, medal!

Narratorem jest niejaki Sven, choć, co ciekawe, nie daje nam tego odczuć i w trakcie lektury raczej się o tym nie pamięta, a narracja może sprawiać wrażenie trzecioosobowej, aż raz na jakiś czas nie padnie imię narratora lub nie użyje on zaimka "my". Bo "ja" nie uświadczymy. Można wręcz odnieść wrażenie, że Sven ukrywa się za wyczynami swoich kumpli, które opisuje. O tym, co sam robi i co przeżywa, jakie są jego przemyślenia, nie raczy wspomnieć. Czyżby w rzeczywistości nie był jedynie bezczynnym świadkiem, dystansującym się od okrucieństw, które go otaczają? Być może tak naprawdę to on wiedzie prym, a jego niezaangażowana opowieść to coś w rodzaju zeznania, mającego wybielić się poprzez oczernianie innych? W tym kontekście zastanowić się można, jak interpretować jego opis wydarzeń, których świadkiem nie był i nie miał o nich bezpośredniej wiedzy. Z czasem bowiem akcja przenosi się z frontu wschodniego do Berlina i mniej opisuje przygody bojowców, a bardziej skupia się na pracownikach służby więziennej i ich metodach, a także, jak można się bez trudu domyślić, na więźniach. W sporej części są to anegdoty w stylu niemal szwejkowskim, choć mniej w nich sowizdrzalskiego humoru, a więcej brutalnej i wulgarnej dezynwoltury.

Jednak jeśli już trafimy na kogoś, kto nie jest być może okrutny i krwiożerczy, a co więcej jest ofiarą takich właśnie ludzi, jest on zwyczajnie zbyt głupi i naiwny, byśmy mogli go polubić. W najlepszym razie możemy mu współczuć. Z jednej strony mamy staruszkę, w swej demencji do reszty odklejoną od otaczającej ją rzeczywistości, głośno mówiącą co myśli, nie zdając sobie sprawy z jakimi konsekwencjami się to wiąże. Do końca myśli, że wszyscy traktować ją będą z czcią należną jej siwym włosom. Z drugiej strony jest generał, pensjonariusz jednego więzienia, który niebawem ma zostać przewieziony do kolejnego, wcześniej jednak musi podpisać oświadczenie, że traktowany był bez zarzutu. Na to nie chce się zgodzić, jednak gdy służba więzienna postanawia go za to ukarać poprzez zamusztrowanie na śmierć, nie widzi w tym nic zdrożnego.

- Obergefreiter, za dziesięć minut więzień musi być gotów na podwórzu w mundurze polowym, pięćdziesiąt kilo mokrego piasku w plecaku i ubrany w najstarsze i najsztywniejsze buty, jakie zdołacie znaleźć. Do każdego buta wsuniecie mały, okrągły kamyk. Zaczniecie od dwóch godzin biegu.(...)
Generał brygady miał niewzruszoną minę. Rozkaz majora był w porządku, absolutnie zgodny z pruskim regulaminem wojskowym. Wszystko zależało od tego, czy jego serce wytrzyma.

Wątek karnego oddziału i więzienia łączy postać leutnanta Ohlsena, który zostaje aresztowany i doświadczając licznych atrakcji hitlerowskiego więzienia czeka na "uczciwy" proces. Już na sali sądowej, gdy sędziowie wychodzą się naradzić, zastanawia się, dlaczego zajmuje im to tyle czasu. Łudzi się, że jeszcze zostanie uratowany. Nie zdaje sobie sprawy, że sędziowie w akcie oskarżenia odnajdują literę, oznaczającą jaki wyrok ma być wydany. Na osobności zaś spędzają tyle czasu, bo muszą się uraczyć zaserwowanym im trunkiem i pogadać na niezobowiązujące tematy. A oskarżony czeka... Lecz tak jak wspominałem wcześniej, można mu współczuć, nie można go polubić. On bowiem denerwuje nas swoją potulnością. Brakuje nam w nim tego, czego Hłasce brakowało w opowiadaniach Borowskiego: zazdrości bitego, który pragnie być bijącym. Przez to Ohlsen, choć z pewnością ofiara bestialskiego systemu (choć Gestapozdaje się nam mówić, że to nie system zdeprawował ludzi, on pozwolił im jedynie swoje zdeprawowanie w pełni ukazać), również ma w sobie coś nieludzkiego.

Choć "Gestapo" w dość ponury sposób opowiada o ponurych czasach i ponurych praktykach pozbawionych sumienia i skrupułów indywiduów, to jednak trudno odnieść wrażenie lektury o charakterze rozliczeniowym. Główni bohaterowie - Porta, Mały, Legionista, Stary, Sven, Barcelona, Heide - nadają jej przygodowy sznyt na miarę Bękartów wojny Tarantino. Bezczelni, okrutni, nie szanują autorytetów, a mimo to wychodzą obronną ręką z każdej sytuacji. Różnica polega na tym, że bohaterowie Bękartów walczyli po "właściwej" stronie i koniec końców zabili Hitlera, zaś członkowie niemieckiego oddziału karnego nie mierzą tak wysoko. Dają upust swemu wewnętrznemu okrucieństwu, jednocześnie przeczuwając już klęskę potęgi, której służą i powoli planując jak oportunistycznie ocalić swą skórę, gdy zakończą się działania wojenne.

4 komentarze:

  1. Pracując w Empiku, kiedy nie raz, nie dwa zdarzało mi się porządkować książki na dziale "Historia", natknąłem się na kilka utworów Hassela, ale przyznaję, że jakoś nigdy nie wzbudziły one we mnie większego zainteresowania.

    "Gestapo", na podstawie Twojego opisu, wywołuje we mnie mieszanie odczucia - wydaje mi się, że jest to doskonała pozycja do podtrzymywania błędnego przekonania, że w armii niemieckiej służyli głównie psychole i sadyści, którzy na sumieniu mieli bardzo dużo jeszcze przed rozpoczęciem wojny. Z drugiej strony nie każda powieść osadzona w czasach wojennych musi odznaczać się walorami edukacyjnymi. Książka kusi z uwagę na postać samego autora - ta mgiełka autopromocji poprzez zmyślanie, bajdurzenie i wyolbrzymianie przywodzi na myśl Blaise Cendrarsa :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ta książka z pewnością nie jest edukacyjna... Jeśli ktoś traktuje ją jako dokument historyczny, popełnia duży błąd. Ciekawe za to mogą być interpretacje, dlaczego autor opisał świat tak, a nie inaczej. Ile prawdy jest w tym, że w każdym z nas drzemie bestia. Bowiem czytając książkę, nie myślałem o jej "bohaterach" w kategorii Niemcy, a po prostu ludzie. Ale masz rację, że można z tego wyciągnąć mylny wniosek o Niemcach psychopatach.

      O samym autorze nie wiem jednak zbyt wiele, jak wspomniałem, słyszałem tylko, że na kartach swych książek zwykł popuszczać wodze fantazji. Jest to jednak inne bajdurzenie niż w przypadku Cendrarsa - mniej wyczuwalne.

      Usuń
  2. Hm. No i nie wiem, czy chcę przeczytać :D (brzmi bardzo interesująco, więc w sumie nie wiem skąd moja niechęć...)
    Za to mówisz, że Black Sails badzo dobre? Muszę obejrzeć, bo dotychczas zbyłam machnięciem ręki i komentarzem 'tv próbuje się dorobić na estetyce Piratów z Karaibów' (choć przyznam, że Wyspa Skarbów nigdy nie była dla mnie szczególnie interesującą lekturą, może muszę 'na dorosło' powtórzyć)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To na pewno specyficzna lektura. Jeśli komuś nie przeszkadza brak jakiejkolwiek nadziei i przejawów dobra, być może będzie w stanie ją przeczytać bez większego bólu. Inni mogą nie zdzierżyć :)

      A "Black Sails" szczerze polecam. Ostrzegam tylko, że pierwszy sezon jest trochę, hm jakby to powiedzieć, chyba po prostu nudnawy miejscami. Ale warto się przemęczyć. Drugi sezon jest po prostu genialny, trzeci mu nie ustępuje. Niedawno zacząłem oglądać czwarty i dalej trzyma poziom. Z "Piratami z Karaibów" raczej niewiele ma wspólnego. To było kino przygodowe z elementami fantastyki, tu zaś mamy twardy realizm, walkę o władzę itp.

      Co do "Wyspy skarbów" to jest to dla mnie z pewnego względu wyjątkowa lektura. Często bowiem bywa tak, że gdy po latach wracamy do lektury, którą zachwycaliśmy się w dzieciństwie, czujemy rozczarowanie. Mnie czytana po latach "Wyspa skarbów" zachwyciła mnie jeszcze bardziej niż w dzieciństwie, kiedy to była po prostu fajna książka. Teraz dostrzegłem też kunszt autora w budowaniu narracji itp. "Black Sails" są prequelem do "Wyspy", więc książki nie trzeba znać, ale fajniej się ogląda, gdy rozpoznajemy na ekranie postacie z książki. Dla jednych może być spoilerem, że znając fabułę książki, wiemy przykładowo kto nie zginie, ale ja się jaram.

      Jedyne co mnie denerwuję, to że twórcy chyba pominęli mojego ukochanego, książkowego Ślepego Pew. Ale to drobna niedogodność.

      Usuń