czwartek, 26 października 2017

rozkminka o skrzypcach


Choć od mojej lektury Ukrytych skrzypiec minęły już dwa miesiące z hakiem, książka ta wciąż za mną chodzi i czuję, że nie zamknę związanego z nią życiowego rozdziału, jeśli nie poświęcę jej tych kilku słów. Jest to o tyle zaskakujące, że treść owego zbioru dykteryjek, jak byłbym skłonny je nazwać, natchniona jest duchem mieszczańskim, który zazwyczaj mnie drażni i irytuje. W tym przypadku jednak było zupełnie inaczej, co każe mi zastanowić się nad przyczyną tego stanu rzeczy.

Na książkę trafiłem, jak to często ze mną bywa, przez przypadek - buszowałem wśród bibliotecznych półek w poszukiwaniu czegoś niewielkiego objętościowo i w dziale z literaturą czeską moją uwagę przykuł mój ulubiony kolor, w którym utrzymana była okładka opisywanej tu pozycji. W następnej kolejności zainteresował mnie fakt, że jej autor pisarzem był niejako dodatkowo, a znany był głównie jako aktor i reżyser. Takie przynajmniej odniosłem wrażenie, jeśli się mylę, mam nadzieję, że ktoś wyprowadzi mnie z błędu.

W każdym razie życie aktora i ogólnie artysty kojarzy mi się automatycznie z pewną dozą szaleństwa i mniejszego lub większego dystansu wobec społecznych norm i konwenansów. Przypomina mi się od razu anegdota o Zdzisławie Maklakiewiczu, który swojej ciotce, nobliwej starszej pani, tłumaczył jak wygląda zawód aktora. Gdy usłyszała ona o tych wszystkich wódeczkach za kulisami i stosunkach płciowych w mieszkaniach samotnych koleżanek, wykrzyknęła zgorszona: "bój się Boga, Zdzisiu! I to tak codziennie?". "Nie, ciociu. Poniedziałki mamy wolne", brzmiała odpowiedź.

Spodziewałem się więc czegoś w tym stylu, a otrzymałem coś diametralnie innego. Pozostając przy odniesieniach do świata filmowego, chciałbym przypomnieć film Słomiany wdowiec z 1955. Główny bohater, na co dzień mąż, ojciec i pracownik biura, zostaje postawiony przed dwoma wydarzeniami, które w swym połączeniu straszą go perspektywą wywrócenia jego życia do góry nogami. Po pierwsza, żona i syn wyjeżdżają na wakacje. Po drugie, do mieszkania piętro wyżej wprowadza się młoda i piękna blondynka (Marilyn Monroe, z tego filmu pochodzi słynna scena z wywietrznikiem). Przed pokusami której musi się oprzeć. W swojej wyobraźni, jako widzowie zdajemy sobie doskonale sprawę, że wszelka aktywność pozostaje w sferze jego mrzonek. W gruncie rzeczy jest bowiem mieszczaninem skutecznie zaimpregnowanym na jakiekolwiek wyskoki; każda taka próba ma wymiar par excellance komiczny.


Taki jest też narrator Ukrytych skrzypiec - z tą różnicą, że w jego życiu nie pojawia się Marilyn Monroe, a on sam nie podejmuje żadnych niecodziennych czynności. Choć w tych zwykłych, chciałoby się rzec rutynowych, odnajduje pokłady tajemniczości, pisząc o nich tak, że razem z nim mamy wrażenie, jakbyśmy doświadczali ich za każdym razem coraz częściej. Autor zdaje nam się sugerować, że przy odpowiednim podejściu do świata i najbliższego otoczenia w naszym życiu, niezależnie od tego, jak sobie je ułożyliśmy, nie będzie miejsca na nudę.

Na tej samej zasadzie nie będzie też miejsca na irytację i inne tego typu złe emocje. Przykładem może być tytułowa teoria "ukrytych skrzypiec", którą główny bohater tłumaczy synowi, gdy przed kolejnym weekendowym wyjazdem znów czekają na żonę/matkę, która chcąc się należycie przygotować, wypędza na tę okoliczność swych mężczyzn z mieszkania. Ci zaś czekają na nią cierpliwie w samochodzie, ale choć czas pędzi nieubłaganie, a pani domu wciąż z niego nie wychodzi, oni nie popadają w zniecierpliwienie, po prostu kontemplują to jak kolejną zagadkę, jaką stawia przed nami życie.

Cały zbiorek składa się właśnie z tego rodzaju dywagacji, w swym tonie nieraz zahaczających o poważne, filozoficzne rozważania, w temacie zaś oscylujących wokół codziennych i pozornie nieskłaniających do refleksji codziennych spraw. Trąci być może nieco myszką model związku, w którym mężczyzna, pozostając przez dłuższy okres sam w domu może jedynie z niedowierzaniem przyglądać się nagłemu pomnażaniu się rzeczy ("Po trzech dniach jestem ze wszech stron otoczony garnkami, a jest ich więcej, niż mogłem użyć i naprawdę użyłem. Są wszędzie... (...) To samo talerze, sztućce, ołówki, koszule, rondelki, buty, książki i wszelkie drobiazgi potrzebne człowiekowi we dnie i w nocy. (...) A przedmiotów wciąż przybywa. Nadchodzi moment, że wśród tego wszystkiego zaczynasz się gubić. Parzysz kawę w nieodpowiednim naczyniu, a mieszasz ołówkiem. Trzeci dzień już nie jesz śniadania, bo nie możesz znaleźć korkociągu. Bliski jest dzień, gdy do poniewierających się w całym mieszkaniu resztek jedzenia zacznie ściągać robactwo"). Jednak delikatność, poczucie humoru i kunszt pisarski skutecznie rekompensują te bądź co bądź nieznaczne akcenty dziś już zwyczajnie anachroniczne.

2 komentarze:

  1. Jakoś mi uciekła ta recenzja, ale cieszę się, że wreszcie do niej dotarłem. Czytając wstęp, ośmielam się stwierdzić, że literatura czeska zgromadzona w publicznej bibliotece lubi przypadki - ja w równie zawiłych okolicznościach wypożyczyłem i przeczytałem Parasol pani Czernej.

    Co do samego zbiorku to zapowiada się całkiem, całkiem. To zeskrobywanie warstwy codzienności i rutyny, i odkrywanie świata niezwykłości przywodzi na myśl Murakamiego, chociaż Japończyk w swoich wizjach poszedł zdecydowanie, zdecydowanie dalej.

    OdpowiedzUsuń
  2. Ha, przypadek to jedna z najlepszych rzeczy, jak może przytrafić się miłośnikowi literatury. Ja w równie dziwacznych okolicznościach poznałem książkę Josefa Kostohryza (też Czecha!). Wybierając się do biblioteki, miałem w głowie zamysł wypożyczenia jakiegoś czeskiego dzieła, ale autorstwa kobiety - wybór padł na "Parasol pani Czernej" pióra Zdenki Hadrbolcovej. Kiedy już w domu sprawdziłem dane pisarki, wyszło na jaw, że Zdenka Hadrbolcowa to pseudonim literacki Josefa Kostohryza. A żeby było jeszcze ciekawiej, jegomość ów okazał się tłumaczem, a wśród jego prac znajduje się przekład na j. czeski "Drugiej płci" Simone de Beauvoir.

    OdpowiedzUsuń