Kiedy w 2014 napisałem coś w rodzaju epitafium dla Marka Nowakowskiego, prawdę mówiąc, zaskoczyłem tym samego siebie. Nigdy bym się nie spodziewał, że śmierć akurat tego człowieka pogrąży mnie w tak sprzyjającym refleksji nastroju. Spontanicznie przelałem na "papier" wszystko to, co wtedy chodziło mi po głowie, by przekonać się, jak ważny dla mnie to był autor. Odwrotnie było w przypadku Konwickiego - dla nikogo nie było niespodzianką, że będę musiał poświęcić mu kilka słów. Wraz z nimi przyszła jednak obawa, by nie stało się to rutyną, odhaczaniem kolejnych zmarłych artystów. Tak się nie stało. Kolejne i jak dotąd jedno, napisane poniewczasie epitafium dotyczyło deskorolkowca, Jaya Adamsa.
Wczoraj na moją skrzynkę mejlową zaczęły przychodzić kolejne powiadomienia o komentarzach, zamieszczanych pod wrzuconym niegdyś przeze mnie filmem dokumentalnym o postaci Roberta Brylewskiego. Długo poszukiwałem tego filmu, gdy więc wreszcie go znalazłem, postanowiłem podzielić się nim z innymi. We wspomnianych komentarzach pojawiał się jeden zwrot: RIP. Przez chwilę jeszcze się oszukiwałem, że może coś źle zrozumiałem, ale szybki rzut oka na serwisy informacyjne rozwiał wszelkie wątpliwości. Zmarł Robert Brylewski.
Człowiek, który był (i wciąż pozostaje) symbolem artysty totalnego i bezkompromisowego. Znamienne jest, że na swojej sztuce nigdy się nie wzbogacił, pomimo tak ogromnego dorobku do końca pozostawał gdzieś na marginesie głównego nurtu. Nie pamiętam, kiedy po raz pierwszy zetknąłem się z jego twórczością, na pewno stało się to jednak dzięki ogromnej kolekcji płyt i kaset mojego ojca. Zarówno "czarna" Brygada Kryzys, jak i liczne bootlegi Kryzysu i Brygady, a do tego wszystkiego Izrael i jego "Biada, biada, biada" (choć nie przepadam za reggae, zwłaszcza polskim, to tę płytę uwielbiam). Później doszła do tego jeszcze Armia, założona z Tomaszem Budzyńskim, byłym wokalistą Siekiery. Ich płyta "Legenda" to dla mnie jedna z lepszych polskich płyt.
Jednym z częściej cytowanych przeze mnie utworów muzycznych jest "Ambicja". Zawsze kiedy rozmawiam z kimś, kogo opętali wszelkiej maści kołcze i kaznodzieje sukcesu, zaczynam cicho nucić lekko mantrujące "twoja ambicja zabija ciebie, ambicja to twój bóg, ambicja to twoja szalona religia - ja nie gram, ja nie przegram". Przy tym oczywiste mi się wydaje, że nie oznacza to postawy kwietyzmu i opuszczenia rąk w geście przegranej. Po prostu nie mam zamiaru tańczyć tak, jak ktoś mi zagra. Jak Brylewski gram swoje. I choć nie powstanie już trzecia płyta Brygady Kryzys i "Kryzys kapitalizmu", to choć zabrzmi to banalnie, Brylewski wciąż będzie tworzył za pośrednictwem rzeszy ludzi, których przez lata inspirował.
Nie wiem jak to się stało, że ten wpis czytam dopiero teraz, ale pamiętam, że też byłem zszokowany, kiedy dowiedziałem się, że zmarł Brylewski. Wielka to strata dla polskiej muzyki. Ja również nie jestem wielkim miłośnikiem reagge, ale piosenek grupy Izrael mogę słuchać na okrągło. A co do "Ambicji" to też ogromnie cenię to dzieło, zarówno za muzykę jak i genialny tekst.
OdpowiedzUsuń