"Siał zaś, złoczyńca, za nilfgaardzkim podpuszczeniem i za nilfgaardzkie srebrniki… Dziwne, prawda, zboże, jakieś siał, zamorskie bodaj… Niech wspomnę… Aha! Defetyzm!"
Andrzej Sapkowski "Pani jeziora"
Niech nikogo nie zmyli gatunek, którego nazwy użyłem w tytule, a który z muzyką, jaką mam zamiar przedstawić nie ma nic wspólnego jeśli chodzi o ścisłe definicje. Po prostu w trakcie słuchania, w mojej głowie sformowała się taka myśl, ale bardziej odnosi się ona do pewnego stanu ducha kojarzącego mi się z bluesem, tu jednak podanego w zupełnie innej formie. W formie gwałtownej, nie bawiącej się w subtelności i dlatego być może lepiej oddającej przepełnione pośpiechem czasy w których żyjemy.
Zespół Defeater, na który jakiś czas temu trafiłem, jak to ze mną bywa przez zupełny przypadek, to stosunkowo młody twór, z debiutem przypadającym na rok 2008. Pochodzą z Bostonu i grają coś, co wikipedia określa jako melodic hardcore. Przyznaję, że nie jestem w tej kwestii specjalistą, nie będę się więc silił na jakieś definicje, powiem tylko z perspektywy laika, że muzycznie jest to niezła rzeźnia. Perkusja napierdala jak oszalała, gitarowe riffy wrzynają się w podświadomość, a wokalista drze się tak, jakby przypiekano go na wolnym ogniu. Nie ma tu miejsca na wymyślne aranże, zwłaszcza na pierwszej płycie, gdzie wokal wchodzi w pierwszej sekundzie, a wraz z jego końcem kończy się kawałek, by nie wiadomo kiedy przejść w następny. Na kolejnych płytach zdarzały się ciekawe rozwiązania typu piosenka w piosence, wiosny jednak nie czyniły.
Najciekawszy jednak wydał mi się zamysł jaki towarzyszył twórcom podczas pisania tekstów. Forma zwana "albumem koncepcyjnym" nie jest niczym nowym (jako pierwszą tego typu płytę uznaje się "Dust Bowl Ballads" Woody'ego Guthrie'ego z 1940), tu jednak mamy do czynienia z koncepcyjną dyskografią, bowiem każda kolejna płyta rozbudowuje fabułę o kolejne punkty widzenia. A to już nie jest chyba dość częstym zabiegiem. W przypadku Defeatera, wszystkie opowieści przepełnione są emocjami, raczej negatywnymi, jako że zdarzenia i relacje w jakie uwikłani są bohaterowie są skomplikowane i tragiczne, a działania przez nich podejmowane często z góry skazane na porażkę, niezależnie od ich trudnych wyborów.
Miejscem ich zmagań są Stany Zjednoczone, a konkretnie środowisko robotnicze kilkanaście lat po zakończeniu Drugiej Wojny Światowej (choć będą tu miały miejsce liczne retrospekcje). Pierwsza płyta, "Travels", wprowadza nas w całą historię przedstawiając głównego bohatera tegoż albumu i jego nieco patologiczną rodzinkę. Ojca, matkę i starszego brata. Ojciec to weteran wojenny ustawicznie znęcający się nad żoną i młodszym synem. Matka jest uzależniona od heroiny, a starszy brat z zapamiętaniem okazuje młodszemu swą wyższość, nie nazywając go nigdy inaczej jak tchórzem. Sytuacja ta nie zmienia się przez lata, do momentu aż w trakcie jednej z awantur nasz bohater staje w obronie matki i w bójce zabija ojca. Następnie ucieka z domu i bez celu włóczy się po całym kraju, aż pewnego dnia spotyka na swej drodze ulicznego grajka, którego piosenka daje mu do myślenia i mobilizuje do działań mających odmienić jego los.
A bohaterem kolejnej płyty, epki "Lost Ground" jest właśnie ów uliczny grajek. Jak się okazuje, jest to czarnoskóry weteran wojenny, jedyny ocalały z całego oddziału. Po powrocie odznaczony medalem i honorowany, ale już chwilę później, po powrocie do codziennego życia, przez otoczenie znów traktowany z pogardą jako "czarnuch". Zaczyna więc topić swe smutki w alkoholu, dorabiając sobie śpiewem i grą na gitarze na ulicach kolejnych miast.
Wraz z kolejnym albumem, "Empty Days & Sleepless Nights", wracamy do miasta, z którego uciekł bohater pierwszej płyty. Tym razem osobą, której historię śledzimy, jest jego starszy brat, który poprzysiągł zemstę ojcobójcy i wciąż czeka na dzień, w którym będzie mógł jej dokonać. Tymczasem zaś próbuje ułożyć jakoś życie lecz różnie mu to wychodzi. Za wszystkie swe niepowodzenia wini oczywiście młodszego brata i powoli staje się to jego obsesją. Gdy więc obiekt obsesji powraca do miasta, mamy okazję wydarzenia z końcówki pierwszej płyty obejrzeć oczyma innej osoby.
Ostatnia jak dotąd płyta, "Letters Home", jest opowieścią o ojcu obu braci i jego wojennych przeżyciach na zawsze odmieniających jego losy. Jest chyba najmniej spójna z dotychczasowych albumów, a przy tym w mniejszym stopniu nastawiona na opowiadanie konkretnych historii, a w większym na pełne bólu przemyślenia głównego bohatera, wywoływane zdawałoby się niewiele znaczącymi wydarzeniami.
Najbardziej przypadły mi do gustu dwie pierwsze produkcje, w nich bowiem najbardziej odczuwałem tego "bluesa", którego użyłem w tytule. Największy wpływ na to miał zapewne element drogi, włóczęgi, podróży towarowymi pociągami, który wywołał takie skojarzenia. Dwie kolejne historie są bardziej statyczne, a także, mam takie wrażenie, trochę mniej spójne. Mimo to podobały mi się i ciekaw jestem, o czym opowie Defeater na swej kolejnej płycie i czy obrana przez nich forma nie okaże się w końcu nużąca.
it's just the place where you came from"
Hoho, tym razem idealnie wstrzeliłeś się w mój gust. Zaczynam rozglądać się za tymi płytami-powieściami.
OdpowiedzUsuńA tak dla odmiany, coś na ukojenie uszu, zgwałconych tą "krzykliwą" muzyką, polecam album "II" superformacji Innercity Ensemble. Wg mnie na szczególną uwagę zasługuje część druga - "Black".