Po raz pierwszy z nazwiskiem Gary Snyder spotkałem się dzięki książce Jacka Kerouaca pt. "Włóczędzy Dharmy". W tej, jak to zwykle bywa w przypadku tego autora, autobiograficznej powieści, najbardziej znany bitnik opisywał wycinek swego życia przypadający na mniej więcej połowę lat pięćdziesiątych kiedy to przeżywał fascynację buddyzmem zen. Wtedy właśnie poznał Snydera (w powieści ukrył go pod pseudonimem Japhy Ryder), który stał się jego mentorem i źródłem inspiracji. Został ciekawie sportretowany, Keoruac przedstawił nam sylwetkę człowieka żyjącego w idealnej harmonii z samym sobą i światem, co doskonale kontrastowało z samym Kerouaciem, neurotycznym wrażliwcem, w gruncie rzeczy wiecznie zagubionym. Scenę wspólnej wspinaczki na Matterhorn (ten w Sierra Nevada) można w tym przypadku potraktować jako symboliczną.
Gary Snyder urodził się w 1930 roku w San Francisco, wychowywał się zaś w północno-zachodniej części USA, od najmłodszych lat otoczony był przez przyrodę i ludzi, żyjących z nią i z niej. Szczęśliwie dotrwał naszych, stąd też wydawcy przypięli mu chwytliwą łatkę "ostatniego żyjącego bitnika", za którym to określeniem Snyder nie przepada. Wcale mu się nie dziwię, bo może wprowadzać to w błąd, jako że zarówno jego życiorys jak i twórczość są dość odległe od tego co może kojarzyć się z tym fenomenem literacko-kulturowym. Łączy ich w zasadzie jedynie buddyzm, który dla bitników był raczej eksperymentem, a dla Snydera drogą, którą zawsze konsekwentnie podążał.
Trochę na marginesie muszę wtrącić, że według mnie zbyt wiele osób podpina się pod tę kategorię (mowa o bitnikach); wydaje mi się, że chcąc być precyzyjnym, określić tak można tych ludzi, którzy w początkowych latach obracali się w towarzystwie Kerouaca, Burroughsa i Ginsberga. Mam tu na myśli na przykład takich ludzi jak Gregory Corso, Herbert Huncke, John Clellon Holmes czy oczywiście Neal Cassady. Wszelkie postacie, które do ich kręgu zbliżyły się później, to raczej epigoni, czy też mówiąc ładniej osoby inspirujące się ich twórczością i odzwierciedlający ją w ten czy inny sposób w swoich dziełach. Jest to oczywiście moja subiektywna opinia, jak najbardziej podlegająca dyskusji.
Wróćmy jednak do Snydera. Pochodząc z ubogiej rodziny od najmłodszych lat podejmował się wszelkiego rodzaju prac. Pracował na farmie, roznosił gazety, był marynarzem. Studiował literaturę i antropologię w Reed College. Zainteresował się buddyzmem, tłumaczył poezję Han Shana. W San Francisco poznał bitników i ten właśnie okres opisywał Kerouac. Później wyjechał do Japonii, by tam, żyjąc w klasztorze, dalej zgłębiać buddyzm i tłumaczyć japońskie teksty. Po powrocie do Stanów osiedlił się we własnoręcznie wybudowanym domu u podnóża Sierra Nevada, gdzie żyje do dzisiaj.
W roku 2013 w Polsce opublikowany został pierwszy zbiór jego wierszy przetłumaczony na nasz piękny język. Jest to przekrój przez całą twórczość poety, począwszy od tomiku "Riprap" z 1959, a skończywszy na "Danger on Peaks" z 2005. Mając do dyspozycji wszystkie te wiersze, możemy próbować poznać i zrozumieć człowieka, który je pisał. Moje pierwsze wrażenie jest takie, że Kerouac musiał być dobrym obserwatorem, bo jego przedstawienie Snydera odpowiada obrazowi, który tworzyłem w głowie w trakcie lektury. Podmiot liryczny jest pogodzony ze sobą i otaczającym go światem, z którym żyje w harmonii. Można odnieść wrażenie, że góry po których się wspina, strumień w którym się kąpię, czy zwierzę na które poluje, to po prostu kolejne elementy jego samego. Wszelkie obserwacje prezentowane są w sposób spokojny, wyzbyty wszelkich przejawów miotania się w szale, co nie znaczy, że brakuje w nich emocji. Lecz są to emocje, które mogłoby odczuwać długowieczne drzewo, mędrzec świadomy faktu, że "świat robi, co mu się podoba". Uczucia są tu bardzo ważne, ale nie podlegają bezproduktywnej analizie, przyjmowane są po prostu z dobrodziejstwem inwentarza. Z drugiej strony Snyder, choć żyje za pan brat ze światem natury, nie ucieka wcale od zdobyczy cywilizacji, nie jest typem eremity. Z papierosem w zębach siedzi za kierownicą swej ciężarówki, gnając gdzieś po krętych górskich drogach. Choć zdaje sobie oczywiście sprawę, że "roboty spierają się, jak rozparcelować naszą Matkę Ziemię" i zastanawia się czasem "jakim prawem ciężkogłowi chciwi władzy politycy i uczeni (...) przemawiają w imieniu zielonego liścia? W imieniu gleby?".
Nie załamuje się tym jednak i po prostu żyje. A ja muszę przyznać, że czytając jego wiersze, odczuwam pewną zazdrość, ale i ulgę, gdy dociera do mnie, że tak naprawdę nie jest to aż tak wielka sztuka i w gruncie rzeczy tylko od naszego nastawienia zależy jaki świat sobie tworzymy.
Na koniec pozwalam sobie zamieścić wiersz pt. "Trasakcja", ku ogólnej refleksji:
Znalazłem się w betonowej muszli:
światło ze szklanych cygar, wtłaczane powietrze,
piętra spięte ruchomymi schodami.
Wypełniały ją rzeczy nabyte i zrobione
w dwudziestym stuleciu. Wystawione na lady
i półki
Ludzie z tego wieku, wciśnięci w odzież
zrobioną na maszynach, gromadnie
Wymieniali cały swój drogocenny czas
na rzeczy
Przeczytane w ramach wyzwania CZYTAM LITERATURĘ AMERYKAŃSKĄ
http://basiapelc.blogspot.com/p/czytam-literature-amerykanska.html
Spotkałem się już z tą knigą i rzucił mi się w oczy sam tytuł. Szybko jednak zniknęła z horyzontu mojej pamięci, ale na Ciebie zawsze mogę liczyć - często przywołujesz to, co ciekawe oraz pozostające w orbicie moich zainteresowań. Sylwetka Snydera wydaje się b. intrygująca. Drażni mnie powierzchowna fascynacja wschodnią filozofią, ale u Snydera sprawy wydają się przedstawiać zupełnie inaczej - imponuje mi szczególnie ten pobyt w Japonii :)
OdpowiedzUsuńDzięki Twojemu blogowi poszerzyłam znacznie swoją listę książek, które chcę przeczytać oraz filmów, które nawet muszę obejrzeć. Dokształciłam się z bitników i ogólnie zrobiłam się fajniejsza laska, bo się dowiedziałam kilku mądrych rzeczy, humor mi się momentami poprawił i w ogóle jest bardzo spoko. Bardzo Ci dziękuję za to, że prowadzisz stronę.
OdpowiedzUsuńDzięki za dobre słowo :)
UsuńMam problem z bitnikami ogólnie. Burroughsa nie cierpię pasjami. A co do reszty to mnie trochę wkurza trochę ten mistyczny kult, którym są otaczani i to całe mitologizowanie ich biografii.
OdpowiedzUsuńPoza tym jest taki fenomen bardzo 'dude' (dobry artykuł tutaj: http://www.beatdom.com/?p=545), więc może dlatego trudno mi w nim odnaleźć coś dla siebie, bo w roli pasywnej muzy się raczej nie widzę.
Też nie lubię mitologizowania biografii, które dotyczy nie tylko bitników, ale w ogóle znacznej części pisarzy i artystów. Trudno powiedzieć, na ile jest to wina ich samych, a na ile miłośników ich twórczości, żądnych wszelkiej sensacji i z latami doprowadzających do coraz większej przesady każdą anegdotę dotyczącą ich idola.
UsuńJa jednak ani na bitników ani na nikogo innego nie patrzę przez pryzmat mitów, najczęściej dotyczących tego ile kto wypił czy wyćpał, a przecież wszyscy wiemy jak szybko w snutych wspomnieniach każda ćwiartka zamienia się w litr. Bardziej interesuje mnie próba odkrycia, zwykłego człowieka kryjącego się za wystawionym mu pomnikiem. Dlatego też przypadek bitników jest tym ciekawszy, bo zważywszy na rozmiary otaczającego ich kultu, odbrązowianie ich jest zadaniem tym bardziej absorbującym.
I nie chodzi mi nawet o demaskowanie w sensie pejoratywnym, po prostu gdy pogrzebie się głębiej można dojść do wniosków całkowicie sprzecznych z naszym pierwszym wrażeniem. Inaczej patrzy się choćby na opowieść o spontanicznym powstaniu "On the Road", gdy zobaczy się jak liczne i wnikliwe notatki (łącznie z tabelami) zostały sporządzone przed rozpoczęciem samego pisania. Mógłbym jeszcze długo dzielić włos na czworo, bo jest to temat, który mnie bardzo interesuje.
Co do drugiej poruszonej przez Ciebie kwestii, to muszę się przyznać bez bicia, że do tej pory nie patrzyłem na to pod tym kątem. Punkt widzenia zależy od punktu siedzenia. Jak widać, jest jednak parę kobiet z tego kręgu, które dokonały czegoś więcej poza byciem muzą. O Carolyn Cassady został nakręcony ciekawy dokument pt. "Love Always, Carolyn".
Chętnie też sprawdziłbym też coś od Jan Kerouac, córki Kerouca, która poszła w pisarskie ślady ojca, choć jej relacji z nim nie da się nazwać łatwą. Jak on była niespokojnym duchem, zmarła zresztą jeszcze młodziej niż on, miała 44 lata.